Kiwony/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Kiwony
Podtytuł powieść współczesna
Rozdział VII.
Pochodzenie ABC, pismo codzienne, R. 7 (1932), nr. 106-120
Wydawca Mazowiecka Spółka Wydawnicza
Data wyd. 12.04.1932–26.04.1932
Druk Drukarnia Literacka, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

— Udzieli mi pan poprostu plenipotencji — mówił swoim pogodnym głosem redaktor Swojski — a mając ją w ręku już wszystko wezmę na siebie. Oczywiście, natychmiast po pańskim powrocie zwrócę ją panu.
— A udziały Piotrowicza? Jak pan sobie z tem da radę?
— Och to już drobiazg. Posiadając mniejszość jest on zupełnie bezsilny. Zresztą załatwi to adwokat. Widzę, jak bardzo panu dokucza ta historja, rzeczywiście niemiła, tem chętniej wezmę się do jej zlikwidowania, że poczułem do pana prawdziwą sympatję, a chyba nie zacznę w oczach pańskich uchodzić za zarozumialca, gdy powiem, że mam również pewność pozyskania pańskiej.
— Już pan ją posiada — z kurtuazją skłonił się Domaszko — zastanawia mnie... hm... jeszcze jedno. Mianowicie ja nie będę spotykał się z Piotrowiczem, ale jak ułożą się pańskie z nim stosunki? Przecież Piotrowicz bywa u pani Krotyszowej częstym gościem?
— Więc przestanie bywać — uśmiechnął się Swojski — zresztą może mi się uda nawet po tej rozprawie z nim utrzymać dobre stosunki. Mam zdaje się trochę szczęścia do ludzi. Jestem z wszystkimi w najlepszych stosunkach.
— Jakto? I nie ma pan wrogów?
— Ani jednego.
— Więc chociażby nieżyczliwych?
— Nie znam takich. Widzi pan, ja trzymam się zasady nie wtrącania się do cudzych spraw, przyznawania wszystkim słuszności i załatwiania wszystkiego drogą wzajemnego porozumienia. Pozatem mam dość rozległe znajomości, dzięki czemu wielu osobom jestem w możności wyświadczyć od czasu do czasu drobną przysługę, ale tylko drobną.
— Dlaczego kładzie pan tak silny nacisk na to słowo?
— O, proszę pana — zaśmiał się przyjemnie Swojski — prawdopodobnie i pan to zauważył, że oddawanie bliźnim większych przysług wytwarza w nich psychikę dłużnika, a czego od dłużnika może się wierzyciel spodziewać oprócz nienawiści, lub w najlepszym wypadku niechęci?
— Ma pan rację. Cieszę się też, że człowiek o tak spokojnych i zrównoważonych poglądach obejmie redakcję mego pisma. Nie wątpię, że zawsze potrafimy z panem pogodzić się.
— O, proszę pana nie wyobrażam sobie byśmy mogli znaleźć jakiekolwiek płaszczyzny tarć — zapewnił Swojski.
Szczegółowe omówienie sprawy przenieśli do cukierni, z której po godzinie wyszli obopólnie z wyników umowy zadowoleni.
Tegoż popołudnia Józef zadzwonił do redakcji i zawiadomił Piotrowicza o swoim wyjeździe, tudzież o fakcie powierzenia zastępstwa panu Swojskiemu.
— Swojskiemu? — zdziwił się Piotrowicz — pocóż wam ten mydłek?
— Nie uważam pana Swojskiego za mydłka — zimno odpowiedział Domaszko — a wyjeżdżając, w dodatku na czas nieograniczony, muszę komuś, do kogo mam kompletne zaufanie zostawić plenipotencję.
— Ach, mnie to ani ziębi, ani parzy. Jeden ciura mniej, jeden więcej — obojętnie wycedził Piotrowicz — byle mi tu do redakcji nie przyłaził.
— To już jest rzecz pana Swojskiego, nie moja — zaakcentował Józef — zatem dowidzenia.
— Szczęśliwej podróży, a nie skręćcie po drodze karku — obojętnie rzucił Piotrowicz i położył słuchawkę.
— Poczekaj idjoto jeden — zaśmiał się Domaszko — ty tu na miejscu łatwiej kark skręcisz!
Walizki były już spakowane. Nazajutrz o ósmej z minutami odchodził ich pociąg.
Józefa trochę zdziwiła tak łatwa zgoda pani Szczerkowskiej na wyjazd siostrzenicy we dwoje z młodym mężczyzną, w dodatku przed oficjalnemi zaręczynami. Jednak musiał uznać słuszność tej zgody, w której mniej było liberalizmu, a więcej rozsądnego liczenia się z dzisiejszą obyczajowością, no i zaufania do niego samego.
Lusia już wczoraj zapowiedziała doktorowi Żurowi, że rezygnuje z posady. Zrobiła to na życzenie Józefa, który wolał, by nie była świadkiem przełomu w „Tygodniku“. Wogóle o zamierzonych zmianach nie napomknął jej ani słówkiem, obawiając się, że nie poczyta mu tego postępowania za dobre.
Wieczór, jak to już było we zwyczaju, spędzali razem w pokoju Lusi na długich i słodkich rozmowach. Jeżeli przerywało je czasem wejście pani Szczerkowskiej, dla żadnego z nich nie było to przykrością, gdyż oboje lubili ją bardzo.
I tego wieczoru, przynosząc im do spróbowania jakieś świeżo upieczone ciastka, przysiadła na chwilę:
— Ciastka te musicie zawieźć, moi państwo, cioci Jarzębowiczowej. Nie zapomnij Lusiu powiedzieć, że są twojej własnej roboty.
— Wujenka uczy mnie kłamstwa! Co pan na to, panie Józku!? — zawołała Lusia udanem oburzeniem.
— Czyżby pani Jarzębowiczowa domagała się od wszystkich talentów kulinarnych? — zaciekawił się Józef.
— Lusia nie zna swojej ciotki — wyjaśniła pani Szczerkowska — była małą dziewczynką, gdy jeździła do Jarzębowa.
— A przecież to najwyżej dwadzieścia kilometrów od Terkacz — zauważył Józef.
— Tak, ale stosunki między ojcem Lusi, a Jarzębowiczową nie należały do najserdeczniejszych... Nigdy nie zapomnę — zaśmiała się pani Szczerkowska — jak Maciej określał swoją siostrę...
— Jak tatuś określał? — zainteresowała się Lusia.
— Mówił, że jest to istota, która siedzi na kanapie, ma za złe i patrzy z punktu widzenia. Powiedzonko to stało się niezwykle popularne wśród naszych znajomych i to było jeszcze jednym powodem ochłodzenia uczuć rodzinnych między Terkaczami, a Jarzębowem. Otóż ciotka Jarzębowiczowa słynie ze swych kulinarnych ambicyj i uważa dzisiejsze panny za zmarnowane pokolenie, ponieważ nie znają się na kuchni.
— Muszę zatem wziąć na drogę Ćwierciakiewiczową — powiedziała wesoło Lusia.
— Lektura bardzo odpowiednia na podróż przedślubną — orzekła pani Szczerkowska i wyszła, zostawiając ich samych.
— Jakie to dziwne — odezwała się Lusia — że my będziemy małżeństwem.
— Dlaczego dziwne, panno Lusiu?
— No, czy mogłam przypuszczać, że zostanę żoną tego surowego pedagoga, który mnie dręczył algebrą...
— I którego dręczyłam docinkami — podpowiedział Józef — ach żeby pani wiedziała, panno Lusiu, co za nieznośne dziecko było z pani.
— Za to teraz jestem istnym aniołem — złożyła ręce w małżyk.
— Archaniołkiem! — zawołał z entuzjazmem.
— Aha á propos aniołków, jakże było u pani Krotyszowej?
— Ach — westchnął Józef.
— Dlaczego pan wzdycha. Czy wynudził się pan?
— Nie, to nie to.
— Zatem?
— To taki jakiś niezwykły dom.
— O, przecież uprzedzałam o tem pana.
— Dziwaczne obyczaje.
Opowiedział pokrótce przebieg swojej wizyty na Starem Mieście, oczywiście z pominięciem tak drastycznych szczegółów, jak wyznania pani Krotyszowej, dotyczące Swojskiego i jak zachowanie się pokojówki.
— A potomków dużo tam było?
— Jakich potomków?
— Potomków wielkich ludzi. Pani Barbara słynie z tego, że w jej domu zbierają się potomkowie wszelkich znakomitości.
Zapomniała, że Józef jest potomkiem Słowackiego i mówiła z wyraźną ironją:
— Przyznam się, że nie rozumiem tego kolekcjonerstwa, że czyjś dziad czy pradziad był wielkim człowiekiem nie podnosi to bynajmniej zalet wnuka.
Józef poczerwieniał:
— Tym razem było tylko dwóch potomków: potomek Skargi i potomek... Słowackiego.
Lusia zmieszała się. Jakże mogła nie pamiętać!
— Panie Józku — zaczęła go przepraszać — niechże się pan na mnie nie gniewa.
— Ależ ja bynajmniej.
— Ja wiem, że sprawiłam panu wielką przykrość!...
— Broń Boże — zapewniał.
— Ale przecież ja... ja nie dlatego pana kocham, że Słowacki był pańskim przodkiem, tylko kocham pana dla niego samego.
— O, panno Lusiu — rozczulił się — pani jest najlepszą, najcudowniejszą istotą, jaka istnieje na świecie.
— Ale ja pana skrzywdziłam i muszę ponieść karę — upierała się — jakiej pan żąda kontrybucji?
— Jeżeli tak, to proszę o rączkę do pocałowania.
Udała, że zastanawia się.
— Owszem — odezwała się po chwili — ten warunek jest do przyjęcia, ale proszę zamknąć oczy i dać słowo, że pan nie spojrzy, póki nie powiem „już“.
— Dobrze, daję słowo.
— No to proszę zamknąć.
Siedział nieruchomo z zamkniętemi oczyma i nagle uczuł na wargach najpierw lekkie muśnięcie przecudnie delikatnych ust (ust najpiękniejszych i najsłodszych na świecie!), a później krótki mocny pocałunek.
Zakręciło mu się w głowie i żeby nie to, że dał słowo, porwałby ją w ramiona.
— Już! — krzyknęła Lusia.
Otworzył oczy: — stała przed nim zarumieniona z miną małej dziewczynki, która przed chwilą spłatała komuś bardzo miłego figla i teraz jest ciekawa efektu.
Zerwał się i runął przed nią na kolana, a zrobił to tak niespodziewanie, że Lusia poprostu przestraszyła się.
— Panie Józku!
— O, moja najukochańsza!
— Co się tam stało — rozległ się z sąsiedniego pokoju głos pani Szczerkowskiej.
— Nic wujenko.
— Wywróciliście coś?
— Nie, wujenko — śmiałą się Lusia.
— Przecież słyszałam hałas.
Weszła nim Józef zdążył porwać się na nogi i wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
Wieczorem poszli do kina i Józef odprowadziwszy Lusię do domu pożegnał się, gdyż musiał jeszcze przed jutrzejszym wyjazdem omówić niektóre sprawy w „Polimporcie“, gdzie czekał nań Mech.
Wrócił do domu po pierwszej i zaraz położył się do łóżka, lecz wspomnienie pocałunku nie dawało mu zasnąć.
O siódmej był już na nogach, a o wpół do ósmej zajechał po Lusię taksówką. W przedziale pierwszej klasy byli sami.
— Szalenie lubię podróże! Wiecznie podróżowałabym, gdybym tylko mogła.
— No, to nie jest tak wielka podróż, ale zato najprzyjemniejsza z tych, jakie znam.
— Pan dużo podróżował?
— Nie. Trochę po Rosji... Pozatem przejeżdżałem przez Szwecję, Danję i Niemcy.
— Ja tylko raz byłam w Paryżu — westchnęła Lusia.
Większą część drogi spędzili przy oknie, nie bez wzruszenia przypominając sobie tak dobrze znane widoki i lustrując zmiany, jakie w ciągu lat zaszły w krajobrazie: — tu wycięto las, tu pobudowano letniska, tam znowu wyrosła fabryka z czerwonej cegły...
Oczywiście, Józef lepiej znał tę panoramę: — w ciągu ośmiu lat gimnazjum przejechał tędy najmniej pięćdziesiąt razy.
Gdy teraz pociąg zatrzymywał się na stacjach uważnie przyglądał się służbie kolejowej, leniwie wystającej na peronach i szukał wśród niej znajomych twarzy.
Z ruszeniem pociągu wzdychał i mówił:
— Tak, tak, wszystko się zmieniło... Wszędzie nowi ludzie.
Zdawał sobie sprawę, że właściwie kto jak kto, ale on, Józef Domaszko, nie miał powodu żałować „dawnych dobrych czasów“. W gruncie rzeczy czasy tamte wcale nie były dobre. Myślał o nich wszakże z rozczuleniem, konstatując, że to jest zrozumiałe i zgodne z naturą ludzką.
Lusia go na pociechę częstowała czekoladkami.
Dworzec w Koluszkach też zmienił się bardzo, a otaczające go miasteczko wyrosło pokaźnie. Pomimo to zdawało się Józefowi, że w tłumie zaraz dojrzy granatową maciejówkę wuja Kijakowicza i jego rudawe wiechciowate wąsy, a przed podjazdem będzie stała żółta bryczka z parą tłustych srokaczy.
Zamiast wuja (wieczne odpoczywanie, racz mu dać, Panie!) zobaczył barczystego mężczyznę w szoferskiej czapce i krzyknął ze zdziwienia:
— Panno Lusiu! Proszę spojrzeć! O, tam, tam pod zegarem, ten szofer!
— Widzę i cóż z tego?
— Nie poznaje pani?
— Nie.
— Toż to Wojtek Jakiniak, fornal z Terkacz!
— Wojtek! Rzeczywiście!
Do przedziału wszedł tragarz i zabrał ich walizy:
— Państwo dokąd każą?
— Muszą tu czekać konie z Jarzębowa — odpowiedział Józef.
— Konie?... Koni to niema, ale samochód jest, ot tam szofer czeka — wskazał na Wojtka.
Józef nie wytrzymał i krzyknął ze stopni wagonu:
— Wojtek! Wojtek!
Szofer przecisnął się przez tłum i nie zdejmując czapki, zapytał:
— Czy to państwo do Jarzębowa?
— Wojtek, nie poznajecie mnie?
Szofer przyjrzał się Józefowi i zwolna na jego twarzy zjawił się rumieniec:
— A toż chyba nie panicz Józiek od pana rządcego? — powiedział z powątpiewaniem.
— A ja, ja, we własnej osobie — cieszył się Józef — a panienki Lusi nie poznajecie?
Wojtek zdjął czapkę:
— Boże kochany! Że też to mnie nie powiedzieli po kogo jadę — był zdetonowany i śmiesznie postępował z nogi na nogę.
Domaszko podał mu rękę, Lusia zrobiła to samo. Pocałował ją w rękawiczkę z szacunkiem, ale bez zbytniego uniżenia i zabrał walizki.
— To wy teraz w Jarzębowie jesteście? — pytała Lusia idąc obok niego.
— A w Jarzębowie.
— A konie zamieniliście na maszynę?
— A ot, w wojsku nauczyłem się szoferki, to teraz u państwa Jarzębowskich służę za mechanika.
— No i jakże się wam powodzi? — klepał go po ramieniu Józef.
— Ot, żyję sobie... Aby gorzej nie było.
Auto ruszyło prostą równą szosą. Przy rozstajni, gdzie odchodziła w bok wąska polna droga, Wojtek zwolnił i wskazawszy głową w tę stronę, zawołał:
— A tędy do Terkacz się jedzie.
Słowa te ścisnęły serce Lusi i Józefa. Milczeli przez całą drogę. Dopiero, gdy dojeżdżali do Jarzębowa i mijali pięknie oparkanione ogrody warzywne, Wojtek znowu obejrzał się i krzyknął:
— A ot tu urządziłem taką polewaczkę mechaniczną, jakąśmy z panem przed wojną robili. Ot, proszę spojrzeć, na czerwono malowana.
— I samiście zrobili?
— A sam — zaśmiał się szofer.
Przejechali obok wysokich sztachet parku; zawrócili w lewo przed okazały pałac.
Jarzębowo prawie nie ucierpiało od działań wojennych, a pałac, niedawno widać odnowiony, wyglądał poważnie i dostatnio.
W chwili, gdy wysiadali na lewo wybiegł ogromnego wzrostu starzec z bujną siwą brodą i z kolosalną dominikańską łysiną.
— Witam, witam — krzyczał niezwykle głośno — zbiegając po schodach z lekkością młodzieńca — ho, ho, to ty, mała?! Patrzcie państwo, jak to wyrosło? Co za pannica! Niechże cię uściskam!
Bez ceremonji chwycił Lusię w ramiona i nagle wrzasnął jeszcze głośniej:
— A to kawaler? Owszem, owszem. Jarzębowicz jestem.
— Domaszko — uścisnął wyciągniętą wielką prawicę Józef.
— Tak, tak, znałem pańskiego stryja. To mój rówieśnik, jakże mu się wiedzie? Cezary mu było, prawda?
— Stryj pana Józefa nie żyje — prędko wyjaśniła Lusia.
— Co? Już umarł? Djabli wiedzą dlaczego im wszystkim tak się na tamten świta śpieszy? Co?... No Wojtek! Drabie jeden, cóż się gapisz! Zanieść walizy na górę. Szybko! Chodźważ do domu. To Cezaremu zmarło się? Hę? Tylko pomyśleć, co ci ludzie wyprawiają, ledwie trochę pożyje a już fajt i do trumny.
Obszerny dębowy przedpokój z szaragami z jelenich rogów w jednej chwili napełnił się grzmiącem echem jego stentorowego, krzykliwego i jakby poirytowanego głosu, napełnił się też jego ruchliwością i gestykulacją.
Młodzi zdejmowali palta przy pomocy wielkiej i czerwonej, jak burak, pokojówki, na której biały fartuszek wyglądał niczem chusteczka do nosa umieszczona na nowojorskim posągu Wolności.
Pan Jarzębowicz niecierpliwie młyńcami swoich kończyn zaganiał gości do sąsiedniego gabinetu, rycząc ponad ich głowami:
— Kureczko! Kuruchno! Przyjechali!
Gabinet o bardzo wysokim suficie zdawał się gotycką zakrystją, tak mało w nim było mebli i tak były poważne, wyniosłe i jakby nieużywane.
W przeciwległych drzwiach ukazała się postać pani domu, damy kolosalnego wzrostu o imponujących wypukłościach, pokrytych sutemi fałdami ciemnozielonego welwetu. Drogami jakich asocjacyj doszedł pan Jarzębowicz do nazywania tej już nie osoby lecz osobliwości kuruchną, trudno było odgadnąć.
Matrona dostojnym gestem rozłożyła ramiona i oto główka Lusi wraz z najbliższemi okolicami znikła w zielonej lawinie, z pod której dwoje małych i przenikliwych oczu utkwiło wzrokiem w Józefie, przeszywając go na wylot w kilku główniejszych kierunkach.
W tejże chwili Józef otrzymał potężne klapnięcie po ramieniu, mające być rodzajem pieczęci na zapewnieniu, że pan Jarzębowicz bardzo się cieszy z ich przyjazdu.
Jednocześnie gdzieś z uwarstwień wyniosłości terenowych pani domu rozległ się głosik Lusi:
— A to, ciotuniu, jest pan Józef Domaszko.
Józef już pochylony w głębokim ukłonie otrzymał do ucałowania potężny połeć, stanowiący jedną z dłoni pani Jarzębowiczowej.
W rozgłośnym klangorze mowy małżonka zahuczał nagle niemal bas „Kuruchny“:
— Miło mi poznać pana.
— No, no, dosyć tych czułości — wrzeszczał znowu pan Jarzębowicz, jakby wydawał groźne rozkazy zbuntowanej dywizji — myjcie się i do stołu, do stołu, bo pewno jesteście głodni. Puśćże ją Kuruchno! Ach z temi babami!...
Odwrócił się do drzwi j tak natężył głos, jakby dywizja, którą komenderował znajdowała się o dobrą milę:
— Obiad dawać! Obiad!
— Poczekajże, Kosteczku, daj państwu odetchnąć — zadudnił bas — zaopiekuj się panem Domaszką.
— Co?! Aha!
Chwycił Józefa za łokieć i odciągnąwszy w kąt zapytał szeptem, który napewno był słyszany w całym domu:
— Może pan potrzebujesz na osobność? Co?
(— Jezus, Marja, Lusia napewno dosłyszała!).
— Co? To chodź pan, zaprowadzę cię.
— Dziękuję uprzejmie szanownemu panu, ale nie śpieszy mi się.
— Że co powiadasz? — nadstawił ucho pan Jarzębowicz, zatykając Domaszce nos i usta odnogą swej srebrnej brody.
— Dziękuję, nie śpieszy mi się.
— To nie szkodzi, chodź pan. Czasami zdaje się, że jeszcze czas, a tymczasem później trzeba przepraszać towarzystwo. Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj.
Nie opuścił Józefa ani na chwilę. Asystował mu, wciąż zasypując gościa pytaniami i dopominając się o odpowiedzi nawet z takich dzielnic mieszkania, w których konwersacja naogół jest dość rzadko uprawiana.
Następnie zaciągnął go do jadalni, wyjął z szafki pękatą butelkę i zmusił Józefa do wypicia z nim dwóch kieliszków jakiejś djabelnej piołunówki, od której twarz wykręcała się w zygzak.
— Od sześćdziesięciu pięciu lat codziennie to piję przed obiadem — objaśnił — no jeszcze jeden.
— Bardzo dziękuje — bronił się Józef.
— Jak wypijesz, to podziękujesz.
— Ależ ja naprawdę...
— Wal! Wal! Niema o czem gadać.
I musiał wychylić do dna.
— Gdzież te baby!? — ryknął nagle pan Jarzębowicz. — Głodem człowieka zamorzą! A gdzie szpik? Antoooooni! Cymbale! Gdzie szpik?!
W tej chwili wszedł do jadalni lokaj, człowieczek średniego wzrostu, lecz tak otyły, że zdawał się zwisać ze wszystkich stron grubemi fałdami.
— Dawaj!
— Jest, jest, szpikuś — sapał Antoni.
— Pewnoś znowu niedosolił!
— W sam raz — zapewniał Antoni.
Postawił przed nimi na stoliku tacę z małemi kwadracikami czarnego chleba, nasmarowanego pokaźną warstwą szpiku:
— Najlepsza przekąska — zaczął pan Jarzębowicz — od sześćdziesięciu pięciu lat...
I dalsze słowa zamieszały się z chlebem w wielce skomplikowane dźwięki mlaskania, warczenia i nieartykułowanych wykrzykników.
Do ogromnego stołu siedli w cztery osoby.
Rozmowa zeszła na temat Terkacz, ich rentowności, obecnego stanu, kosztów niezbędnych inwestycyj i t. p. Właściwie trudno to było nazwać rozmową, mówił bowiem prawie wyłącznie pan Jarzębowicz.
Gdy po obiedzie młodzi zostali na krótką chwilę sami, Józef powiedział:
— Ależ to despota ten wujaszek pani, panno Lusiu! Nadzwyczajne. Tu wszyscy muszą być doszczętnie zahukani.
— Gdzie tam — zaśmiała się Lusia — wujenka Szczerkowska oddawna i dobrze zna stosunki jarzębowskie i twierdzi, że to tylko polityka cioci Jarzębowiczowej.
— Jakto polityka?
— No, bo wuj krzyczy, zabrania, rozkazuje, ma wszelkie pozory nieograniczonej władzy, a w gruncie rzeczy nikt się podobno tem nie przejmuje, a wszystko dzieje się tak, jak zarządzi „Kuruchna“.
Do wieczora Józef zdołał istotnie zaobserwować szereg rzeczy potwierdzających tę pozornie nieprawdopodobną ocenę „samodierżawja“ pana Jarzębowicza.
Odbywało się to w taki mniej więcej jednakowy sposób:
Pan domu wydawał dyspozycję, by natychmiast przygotować dla panny Lusi gościnny pokój na pierwszem piętrze, a dla pana Domaszki na parterze. Grubas Antoni z niezmąconym spokojem wysłuchiwał bezapelacyjnym tonem wykrzyczanego rozkazu, kiwał głową na potwierdzenie, że zapamiętał wszystkie szczegóły i wychodził, by po kwadransie wrócić i zapytać panią domu:
— A jakie pokoje jaśnie pani każe przygotować dla państwa?
Wówczas okazało się, że Domaszko otrzyma gościnny w oficynie (przyzwoitość zawsze musi być przestrzegana), a Lusia zajmie sypialnię pana Jarzębowicza (bo to obok sypialni pani domu).
— No to ja będę spał w zielonym — ryknął pan domu — tylko mi masz, Antoni, zostawić okno otwarte i włożysz siatkę. Rozumiesz?
— Tak jest, jaśnie panie.
— I odsuniesz łóżko pod portret, żeby mi w oczy nie świeciło o wschodzie. Rozumiesz? I fajki przeniesiesz. Tylko nie zapomnij!
Nie miał czasu zapomnieć, gdyż pani Jarzębowiczowa wyczekawszy aż mąż skończy, powiedziała:
— A pana przeniesie się do gościnnego na piętrze.
— Słucham jaśnie pani.
Pani Jarzębowiczowa zaaresztowała Lusię na długi i drobiazgowy egzamin, Józef zaś nieznoszący cygar musiał wypalić okropnie długie „Virginia“ i wysłuchać instrukcji, co ma robić przez całe swoje życie wogóle, a w ciągu najbliższych lat po ślubie w szczególności.
— Uważaj pan, małżeństwo to jest mądra i dobra rzecz. Tylko trzeba wiedzieć, że jeżeli nie potrafisz być prawdziwą głową domu, to lepiej powieś się przed ślubem. Żonę trzeba trzymać ostro w cuglach i prowadzić pewną ręką, bo jeżeli nie, to albo ci się baba znarowi, albo będzie cię nosiła, uważasz, gdzie zechce. Bierz pan, powiedzmy, przykład ze mnie. W zaufaniu ci powiem, że, oczywiście, jak każdy człowiek, od czasu do czasu nie mam racji, ale nigdy — uderzył pięścią w stół — nigdy nie pozwalam się za nos wodzić. I co? Jakie skutki?
— Rzeczywiście...
— Nie rzeczywiście, ale oczywiście! — ryknął. — Jesteśmy najszczęśliwszem stadłem na świecie. Mówią o mnie wprawdzie, że jestem tyran, gwałtownik, despota, ale zapytaj mojej starej, czy na to narzeka? Nie! Bo to już taka babska natura: musi być rządzona mocną ręką. Ba, tylko wtedy dobrze się czuje.
— Szanowny pan stosuje metody Nietzschego? — uśmiechnął się Józef.
— Nie niczego sobie, tylko najlepsze i jędynie wskazane. Po drugie musicie zamieszkać na wsi. Trzeba natychmiast odbudować Terkacze i porzucić miasto. W mieście żaden poszczególny człowiek nie może być szczęśliwy, a tembardziej małżeństwo. Pokusy! O! Jutro z wami wybiorę się do Terkacz i uplanuję, co i jak.
Nazajutrz jednak do Terkacz nikt nie pojechał. Od rana lał deszcz.
Lusia musiała oglądać gospodarstwo domowe, a Józef uczył się pasjansów których pan Jarzębowicz znał kilkadziesiąt.
Przed kolacją przyjechał dierżawca Terkacz, pan Olszewicz, niestary jeszcze, niski, szczupły mężczyzna. Po stracie własnego majątku w Kijowszczyźnie pracował teraz ciężko w Terkaczach, by ze zniszczonego gospodarstwa utrzymać siebie i dwóch synów studjujących agronomję w Niemczech.
Był to sympatyczny i poważny człowiek, któremu uczciwość patrzyła z oczu, a ze sposobu mówienia o roli znać było, że jest dobrym gospodarzem.
Póki pan Jarzębowicz nie zostawił ich samych, słuchali jego monologu, gdy wyszedł, Olszewicz zapytał Józefa:
— Chyba to nie będzie niedyskrecją, gdy powiem, że mówią tu o małżeństwie panny Hejbowskiej z szanownym panem?
— To prawda. Jesteśmy zaręczeni.
— Zatem najserdeczniejsze powinszowania.
— Dziękuję bardzo panu.
— Chciałem zapytać, czy państwo po ślubie zachcą sami gospodarować?
— O nie, proszę pana — zaprzeczył Józef — ja, niestety, na rolnictwie nie znam się zupełnie. Sądzę też, że będziemy prosili pana o pozostanie w Terkaczach. Będziemy tam, oczywista, spędzać część roku.
— Zatem zamierza pan wkrótce przystąpić do odbudowania dworu?
— Tak, dworu narazie, a w przyszłym roku reszty zabudowań.
— Zatem jutro państwo raczą odwiedzić Terkacze?
— O ile dopisze pogoda.
— Będę oczekiwać.
— A nie przenocowałby pan tu — zapytał Józef — jutro pojechalibyśmy razem?
Lecz Olszewicz odmówił. Musiał dopilnować naprawy studni, a i zwykła robota wymagała jego obecności.
— Zresztą państwo pojadą samochodem, a ja was swojemi szpakami nie dogonię.
Nawet nie został na kolacji, chociaż państwo Jarzębowiczowie serdecznie go usiłowali zatrzymać.
Nazajutrz pogoda dopisała. Józef dowiedział się o tem już o godzinie szóstej od samego pana Jarzębowicza, który, waląc pięścią w okiennicę, ryczał:
— Wstawaj pan! Wstawaj! Świetna pogoda, jedziemy!
— Już wstaję — przecierał oczy Józef — za pół godziny będę gotów.
— A tego, ubierz się pan do konnej jazdy, bo pojedziemy konno.
Józef był zdziwiony, że pan Jarzębowicz zamierza wybrać środek lokomocji tak nieodpowiedni dla jego wieku i przypuszczał, że „Kuruchna“ zmieni tę oryginalną decyzję.
Gdy przyszedł do pałacu na śniadanie zastał Lusię w długich butach i w rajtroczku, z pod którego wyglądały spodenki. Wyglądała w tem czarująco, co nieomieszkał zadokumentować całą serją zachwytów, przerwanych dopiero wejściem pana Jarzębowicza.
Prędko zjedli śniadanie, przynaglani jego stentorowym głosem i wyszli na dziedziniec, gdzie już stały cztery osiodłane konie.
Lusia dostała gniadą łagodną klaczkę, Józef tęgiego wałacha, a pan Jarzębowicz przy małej pomocy stajennego ze zdumiewającą lekkością wskoczył na siwego ogiera i śpiąwszy go kilkakrotnie ruszył do bramy z fantazją rotmistrza ułanów.
— Ależ wujaszek siedzi na koniu! — zawołała Lusia.
— Co? Nieźle?...
— Świetnie!
— Rzeczywiście szanowny pan jeździ wybornie — przyznał Józef.
Stary kontent z siebie poklepał ogiera po lśniącej, spiętej w łuk szyi i zakomenderował:
— Kłusa!
Józef jechał ostatni, mając za sobą tylko stajennego i podziwiał dwie stylowe sylwetki: starca z rozwianą mleczną brodą i smukłą chłopaczkowatą Lusię, trzymającą się w siodle coprawda może niezbyt pewnie, lecz z takim wdziękiem, że widok ten wart był pędzla... (nie mógł sobie przypomnieć, który to malarz malował amazonki) pędzla... no, słowem, najlepszego pędzla.
Po paru kilometrach pan Jarzębowicz przeszedł w galop i znacznie się od nich odsadził, gdyż Józef zaczął błagać Lusię, by nieszła za przykładem wuja. Potrosze i sam nie był zbytnio pewien siebie. Od lat nie jeździł konno z braku sposobności.
Gdy połączyli się na rozstaju Lusia zasypała pana Jarzębowicza nowemi komplementami:
— Wyglądał wujaszek w tym galopie, jak prawdziwy centour. Przecież wujaszek mógłby być dżokejem!
— No jeszcze nie jednego młodzika przeskoczę — mruczał z zadowoleniem — i na koniu hm... i bez konia...
Tu zrobił do Józefa porozumiewawcze „oko“, trochę figlarne i dające do zrozumienia, że mówi o „przeskakiwaniu“ właśnie takich, jak Józef.
Po nocnym deszczu drogi były wilgotne i sprężyste bez jednego pyłka kurzu, powietrze pachniało łąkami, a niebo jaśniało mocnym szafirem.
Dwadzieścia kilometrów w siodle pomimo to było zbyt wyczerpujące dla osób nieprzyzwyczajonych. To też, gdy dojeżdżali do Terkacz, Józef z radością myślał o wypoczynku. Kiedy wszakże z daleka zobaczył terkackie stawy, zapomniał o zmęczeniu, a jego serce ścisnęło się.
Cała okolica zmieniła się nie do poznania. Las znikł, zamiast parku ujrzał skłębione krzaki głogu. Znikła i aleja lipowa...
Spojrzał na Lusię.
Była blada, jak papier, a po jej policzkach spływały łzy.
— Prawda, prawda — pomyślał — toż to mogiła i jej najbliższych i moich najbliższych...
Na miejscu, gdzie niegdyś wznosił się dwór, stał teraz wśród ostu i innego zielska wysoki czarny krzyż.
Lusia pierwsza zeskoczyła z konia, a pan Jarzębowicz umilkł i kiwnął na stajennego, by mu pomógł.
Wszyscy troje uklękli w trawie i zaczęli się modlić.
Wreszcie pan: Jarzębowicz, dla którego zbyt długie milczenie było zanadto męczące, przeżegnał się, wstał, a widząc, że młodzi się nie ruszają, chrząknął i poszedł w stronę domku dzierżawcy
Klęczeli oboje; oboje płakali.
Może te łzy, co spadały z ich oczu, wsiąkając w ziemię połączą się ze szczątkami tych, których kochali...
Cisza była dokoła wielka i spokój letniego pogodnego dnia przeciętnych na czworo czarnemi ramionami krzyża.
Spojrzeli na siebie i jeszcze bardziej się rozrzewnili, a piersią Lusi wstrząsnęło łkanie.
Przytuliła się do Józefa, a on ją pieczołowicie objął ramieniem i tak trwali w bezruchu bardzo smutno i bardzo szczęśliwi.
Gdy wreszcie się podnieśli, usta ich spotkały się w tkliwym bezgrzesznym (a nawet świętym!) pocałunku. Józef doskonale to odczuwał i postanowił napisać wiersz, w którym zamknie niezopomniane wrażenie przeżytej chwili. Wiersz musi zaczynać się od słów:
„Są pocałunki, co swym sakramentem...“
To będzie bardzo dobre; o rym nietrudno: — skrętem, talentem, świętem, prętem, wyklętem... Obejdzie się bez „wykrętu“ i tak rymów jest dość.
— Nie pójdziemy jeszcze do nich — powiedziała Lusia — chodźmy obejrzeć stawy... Mój Boże...
— Chodźmy, tylko musimy obejść bo tu, widzi pani, druty kolczaste.
— Aha i rów — zauważyła — po co to wykopane?
— To nie rów, panno Lusiu, to okop.
— Wieczne odpocznienie racz im dać, Panie — poruszyły się prawie niesłyszalnie jej usta.
I brzegi stawów się zmieniły, a przez środek większego przeciągnięte były zasieki z drutów kolczastych, których zardzewiałe strzępy zwisały tu i owdzie z poczerniałych drągów.
Usiedli przy sobie na pagórku.
Zaczęli przypominać sobie różne zdarzenia z lat dziecinnych i w wilgotnych od łez oczach Lusi zjawiał się uśmiech, co wybitnie podobne było do pierwszych promieni słońca po deszczu.
Po kilku minutach nadszedł pan Jarzębowicz z Olszewiczem i resztę pobytu w Terkaczach spędzili na rzeczowej rozmowie o planach odbudowy.
Obaj starsi panowie przyznali młodym słuszność, że chcą wznieść dwór nie na dawnem miejscu lecz naprzeciw, po drugiej stronie stawu, natomiast co do budynków gospodarskich rozporządził się pan Jarzębowicz nie zupełnie po myśli Józefa, ten jednak nie oponował ponieważ i tak do przyszłego roku dużo wody upłynie.
Po skromnym lecz przyzwoitym obiedzie okazało się, że „Kuruchna“ i na odległość umie czuwać nad Kosteczkiem i nad powierzonemi swej opiece kurczętami. Wyraźnym objawem tego było zjawienie się Wojtka z autem i z rozkazem dla stajennego, że ma natychmiast odprowadzić wierzchowce do domu.
Dwa następne dni zajęły rozmowy z architektem wytelefonowanym z Piotrkowa, panem Wiązagą.
Józef go zawiózł do Terkacz dla obejrzenia terenu, drobiazgowo wytłumaczył na czem polegają jego życzenia, jaki ma być styl, jakie urządzenia, jaki rozkład pokojów, jakie okna, drzwi, schody...
Przez dwa dni Wiązaga, wielkie tęgie chłopisko o rudawym zaroście, słuchał uważnie, pykał fajkę i nic nie mówił, zrzadka się tylko dopytując o szczegóły. Józef uprzedził go, by nie brał wcale pod uwagę ustawicznych zaleceń pana Jarzębowicza. Natomiast miał uwzględnić wszelkie wskazówki Lusi.
Pod wieczór dnia drugiego, gdy młodzi siedzieli z Wiązagą na werandzie i Józef przyniósł papier, by narysować jakieś szczegóły, architekt wyjął wreszcie fajkę z ust i powiedział:
— Słowem państwo chcą, bym wybudował coś w tym rodzaju?
Kilkunastu pociągnięciami ołówka naszkicował pałacyk w nowoczesnym stylu.
— Tak, tak — potwierdził Józef — coś bardzo zbliżonego, tylko o tutaj...
— Zaraz — bezceremonjalnie przewał mu Wiązaga — łaskawy pan gadał dwa dni, a ja słuchałem. Teraz ja pogadam dwie minuty, a niech pan posłucha.
To nieoczekiwane odezwanie się stropiło Domaszkę.
Otóż — stuknął grubym palcem w papier architekt — otóż pan chce żebym ja małpował Corbusiera i innych partaczy, żebym wybudował na polskiej wsi z mazowieckim krajobrazem taki szynkwas amerykański?
— Jakto szynkwas?! — obruszył się Józef.
— Szynkwas! Górzej jeszcze! Garaż, fabrykę, czy za przeproszeniem pani, poprostu szalet! Tfu! Nie, proszę łaskawego pana, to jest do luftu i nie ja będę szpecił kraj takiem paskudztwem. Owszem wybuduję panu dwór jak się patrzy, ale w przyzwoitym stylu. Będzie w sam raz do tych stawów i pagórków. Ale byłbym bałwanem, gdybym stawiał dom w tem miejscu, gdzie od południa zakrywa wzgórze, a całym północnym frontem wystawia się na gładkie pole.
— Więc gdzież?
— Tam, gdzie teraz rosną te dwie sasenki. Tam i tylko tam.
— No, przypuśćmy, że ma pan rację, ale w takim razie i dojazd nie może być od folwarku?
— No pewno — wzruszył ramionami Wiązaga — a któż to robi dojazd od folwarku? Żeby goście koło chlewów musieli przejeżdżać?
— No, dobrze — przyznał Józef — Ale wobec tego nie można będzie i wzniesienia wyzyskać na oranżerję!
— A po co państwu oranżerja? To zupełnie zbędne.
— Jednakże...
— Jak Boga kocham! — uderzył się architekt po kolanach — nie dadzą człowiekowi mówić!
— Proszę, proszę pana — poczerwieniał Józef.
— No więc tak, żadnej oranżerji nie będzie, bo i nie dałoby się przylepić do polskiego baroczku.
Józef chciał zaprotestować przeciw „polskiemu baroczkowi“ lecz ugryzł się w język.
Tymczasem Wiązaga naszkicował projekt owego baroczku i pobieżnie wyjaśnił swoje plany. Było to ładne, lecz absolutnie odbiegające od zamiarów Lusi i Józefa:
— Otóż, łaskawi państwo, tak musi wyglądać dwór w Terkaczach i taki będzie — położył ołówek i dodał zapalając fajkę — przynajmniej ja tam innego nie wybuduję.
— Daruje pan, lecz myśmy chcieli czegoś zupełnie innego — zauważył Józef.
— Toż wiem. I wcale państwu tego za złe nie biorę, że nie znacie się na tem, jak co i gdzie trzeba budować. Gdyby wszyscy się na tem znali po kiego djabła byliby potrzebni architekci.
— Przyznaję, — powiedziała Lusia — że pan na tem zna się, a my nie. Jednak my chcemy mieć dom w stylu nowoczesnym.
— A, to proszę bardzo. Partaczy, co takie budki robią jest bez liku. Ale ja innego nie wybuduję. Wyciągnął gruby niklowy zegar i rzuciwszy nań okiem dodał:
— Ja za pół godziny odjeżdżam. Tedy proszę w tym czasie o odpowiedź: — przyjmują państwo moje warunki, czy też wolą kogo innego.
Wsadził fajkę w zęby i wszedł do salonu.
— To dziwny człowiek — powiedziała Lusia.
— Hm — wziął rysunek do ręki Józef — może on jednak ma słuszność?
— Jeżeli nawet ma — wzruszyła ramionami Lusia — to jednak w dość oryginalny sposób stawia sprawę.
— Istotnie, panno Lusiu, ale, właściwie mówiąc, wartoby się nad tem zastanowić.
— Ja uważam, że niema nad czem. Ale skoro pan, panie Józku, jest zdania, że możemy sobie wybudować dom właśnie taki, jak chce pan Wiązaga...
— O nie, — przerwał — myślę tylko, że należy jego pogląd wziąć pod uwagę.
— Więc cóż z tego?...
Zaczął obszernie rozwodzić się nad obu projektami i w końcu oświadczył, że jeżeliby panna Lusia wybrała projekt „baroczku“ on przyjąłby to z radością.
Na twarzy Lusi odbiło się nieukrywane niezadowolenie. Józef sam namawiał ją na willę w nowoczesnym stylu, a teraz tak łatwo rezygnował. Wuj Jarzębowicz wprawdzie zawsze ulegał decyzji cioci, ale robił to zapewne z miłości do niej. Dlaczego pan Józef ustępuje z miejsca pierwszemu człowiekowi, który wypowiedział djametralnie przeciwną odeń opinję, tego nie mogła zrozumieć. Sprawiło to jej przykre uczucie zdziwienia, lecz pomyślała, musiała pomyśleć, że należy uznać tę ustępliwość pana Józka za zaletę.
To też w wyniku krótkiej rozmowy Józef mógł zakomunikować panu Wiązadze, że akceptują jego „baroczek“.
— Klasa — pochwalił ten — wkrótce wobec tego prześlę panu dokładne plany i przystąpię do roboty.
Kwestja dworu w Terkaczach była przez cały wieczór wentylowana i Józef cieszył się, że jego punkt widzenia zbiegł się z opinją obojga państwa Jarzębowskich. Zaniepokoił się natomiast nastrojem Lusi, czemuś zasmuconej i milczącej.
Chciał ją wypytać o przyczyny niezadowolenia, a ewentualnie przeprosić najgoręcej i błagać o przebaczenie, jeżeli okaże się, że to on jest mimowolnym winowajcą.
Ponieważ jednak do wieczora nie nadarzyła się sposobność rozmowy w cztery oczy, poszedł spać że złamanem, a conajmniej nadłamanem sercem, pełnem gotowości wszelkich ekspiacyj.
Nazajutrz jednak Lusia znów była wesoła i swobodna. Widocznie powody zmartwienia minęły.
Dwa tygodnie preliminowane na pobyt Józefa w Jarzębowie minęły szybko. Przez ten czas mniej jednak widywał Lusię, niż w Warszawie, natomiast nauczył się wielu pasjansów.
Odjeżdżał do Warszawy wczesnym rankiem. Lusia pozostawała tu jeszcze dwa tygodnie, poczem miała przyjechać razem z państwem Jarzębowiczami, którzy podążali do stolicy na zjazd bliższej i dalszej rodziny zwołany z okazji zaręczyn Lusi. Zaręczyny miały się odbyć uroczyście.
Już jednak teraz pani Jarzębowiczowa zadecydowała, że Józef może mówić jej „ciocia“, a jej Kosteczka tytułować wujaszkiem.
Po czułych pożegnaniach został przez świeżo nabytego wujaszka odprowadzony na stację.
Gdy pociąg ruszył Józef pogrążył się w smutnych myślach. Wraca oto do Warszawy, gdzie czekają go niespodziewane a przykre sprawy, gdzie porobiły się napewno wokół jego osoby przykre awantury, może nawet skandale.
Wyjeżdżając nikomu, nawet Piotrowi, nie zostawił swego adresu, a teraz najczarniejsze opadły go myśli. Już mniejsza o „Tygodnik“. W tej kwestji na najgorsze był przygotowany, pomimo zaufania do sprytu i zdolności Swojskiego. Ale Bóg wie, co mogło zdarzyć się z „Polimportem“!? Neuman teraz ani palcem na jego korzyść nie ruszy, a te kanalje Mech i Weisblat mogli dopuścić się najgorszych świństw. Nie zostawiając swego adresu tem samem dawał im możność dowolnych machinacyj. Zawsze usprawiedliwią się tem, że sprawa była nagłą, a nie mieli możności zasięgnięcia jego opinii.
Dreszcz przechodził Józefa na myśl, że w czasie, gdy on zażywał sielanki w Jarzębowie mogła się w jakiś sposób wydać sprawa kokainy.
— Może już Mech siedzi w więzieniu, a mnie poszukuje policja? Wszystko możliwe. Może listy gończe za mną rozesłano...
Na najbliższej stacji kupił wszystkie dzienniki i zaczął przeglądać je starannie.
Odetchnął z ulgą, znalazłszy zwykłe ogłoszenia „Polimportu“.
„Dom handlowy „Polimport“ poleca hurtowo...“.
— No, chwała, Bogu: Zatem nic groźnego zajść nie mogło.
Ciekaw był, czy nie znajdzie jakiej wzmianki o „Tygodniku Niezależnym“. Przejrzał wszędzie rubryki ruchu wydawniczego, napróżno i już chciał odłożyć pisma, gdy wpadł mu w oczy tytuł wielkiego artykułu wstępnego.
„Pomysł godny realizacji“.
Zaciekawiony zaczął czytać.
Okazało się, iż pomysłem zasługującym na realizację był pomysł... „znanego publicysty, a nowego redaktora „Tygodnika Niezależnego“ p. Swojskiego.
Józef jednym tchem przeczytał artykuł dwukrotnie i z jego piersi wyrwał się okrzyk:
— Zwycięstwo!
Z treści wynikało, że ten oto największy i najpoważniejszy dziennik z uznaniem podnosi inicjatywę podaną przez Swojskiego w „Tygodniku Niezależnym” stworzenia Ligi Patrjotyzmu Gospodarczego. Zadaniem Ligi byłaby rozsądna i umiarkowana akcja, daleka od histerji demagogicznej, a zmierzająca do poparcia produkcji krajowej przez unikanie (w miarę możności!) nabywania towarów pochodzenia zagranicznego. Niezależnie od tego Liga miałaby propagować zwiększenie konsumpcji produktów krajowych.
Dziennik, który przed niespełna miesiącem gromił ze swych łamów „niedowarzone wybryki“ tygodnika, teraz wyrażał się o tymże tygodniku z szacunkiem i sympatją.
„W porozumieniu z redakcją „Tygodnika Niezależnego” — kończył się artykuł — możemy oświadczyć, iż w najbliższych dniach utworzony zostanie komitet organizacyjny Ligi, w skład którego wejdą zaproszeni przez inicjatorów przedstawiciele przemysłu, handlu, stowarzyszeń społecznych i zawodowych, władz państwowych i komunalnych oraz prasy“.
Józef był oczarowony:
— Co za szczęście, że poznałem tego Swojskiego! Złoty człowiek.
Pierwszą czynnością Józefa po przybyciu do Warszawy było kupienie ostatniego numeru „Tygodnika“. Wiedział wprawdzie, że w domu ma napewno wszystkie numery lecz chciał zaraz jeszcze w taksówce przerzucić choćby tytuły i zobaczyć podpisy.
Na samym wstępie podana czarnym drukiem widniała notatka:
„Od Wydawnictwa. — W związku ze zmianami, jakie ostatnio zaszły naczelne kierownictwo naszego pisma objął p. Jan Swojski. Ustępującemu redaktorowi p. Jackowi Piotrowiczowi zarząd Wydawnictwa składa niniejszem serdeczne podziękowanie za Jego twórczą i pełną poświęcenia pracę“.
— Co to może znaczyć? Czyżby Swojski dokazał cudu i załatwił się z Piotrowiczem polubownie?
Taksówka stanęła.
Józef polecił dozorcy domu uregulować należność i zająć się walizkami, sam zaś pędem pobiegł na górę.
— No, jak się Piotr miewa — uścisnął starego — cóż tu się działo podczas mojej nieobecności.
— O, panicz się opalił! Dzięki Bogu zdrowo wygląda — ucieszył się Piotr — a u nas... Postaremu
— I nic ważnego nie było?
— Raz jeden tylko przyszedł ten pan, co to jest redaktorem.
— No i co?
— Wpuściłem go, bo nie chciał wierzyć, że panicza w domu niema. Krzyczał strasznie i rugał się, za przeproszeniem, paskudnemi słowami.
— I poszedł sobie?
— A no poszedł, ale całe mieszkanie obszukał. Nie chciałem pozwolić, ale akurat Marjanny nie było, a co ja takiemu sam rady nie dam. Obleciał wszystkie pokoje, krzycząc! — on tu musi być, to wszystko komedja — powiada — schował się — powiada — ja się nie dam na dudka wystrychnąć — i takie słowa. Nawet do wygódki zaglądał. Potem to zaczął mi grozić, że mnie nauczy, że ja napewno wiem, gdzie ten ciura, to znaczy niby panicz, jest. Dopiero jakem mu przysiągł, że nie wiem, to uwierzył i wyleciał, jakby go wymiotło, jeszcze odgrażając się.
— Trzeba było po policję telefonować — zmarszczył brwi Józef.
— Nie wiedziałem — tłumaczył się Piotr — zresztą i tak poszedł.
Józef natychmiast zadzwonił do redakcji i zapytał:
— Czy mogę mówić z panem Swojskim.
— A kto pyta — odezwał się głos znajomy.
— Tu mówi Domaszko.
— A, moje uszanowanie szer mosje. Tu Fartouscheck.
— Kto? — nie wierzył swoim uszom Józef.
— Fartouscheck.
— Fartuszek? A co pan robi w redakcji?
— Teraz, czy wogóle? che... che... che...
— I teraz i wogóle!
— Mentnę siedzę tu pur pase le tan, maj darling mister editor, a ę żeneral jestem redaktorem fiur handel und giewerbe... che... che... finanszjal redaktor.
Józef nie uwierzył i zapytał.
— A jest pan Swojski?
— Chelas! Niema go, ilnijapa, jak mówią Francuzi.
— Więc dowidzenia...
— Arewiderczi!
Józef położył słuchawkę, odszukał w pugilaresie kartę wizytową Swojskiego i zatelefonował do jego mieszkania.
Tu oświadczono mu, że pan redaktor jest na mieście, ale prosił, by notować telefony i gdy tylko wróci, zadzwoni.
— Zatem proszę zapisać, że dzwonił Domaszko.
Zanim Józef zdążył przebrać się i ogolić przyszedł Swojski.
Wyglądał, jak zawsze, bardzo szykownie, pachniał dobrą wodą toaletową i był w świetnym humorze.
— No nareszcie, nareszcie — potrząsał rękę Józefa — myślałem, że już zacznę poszukiwać pana przez prywatnych detektywów.
— Bo co? Stało się co złego?
— Uchowaj Boże. Wszystko jest w porządeczku. Poprostu stęskniłem się za panem.
— Jestem bardzo panu wdzięczny — wybuchnął Józef — czytałem dziś ten artykuł. I numer wogóle! Świetne.
— Znajduje pan, że istotnie niezły?
— Świetny. Nie wiem jak panu wyrazić moją wdzięczność za doprowadzenie tej stajni Augjasza do porządku.
— Przecenia pan moją skromną rolę:
— Nie mogę przecenić! A cóż Piotrowicz?
— Pan Piotrowicz?... Hm... egzystuje, owszem. Podobno szuka finansisty.
— Tak? Chce założyć pewno tygodnik?
— Nosi się z tą myślą.
— A jak się pan z nim rozstał?
Swojski podciągnął nogawki idealnie zaprasowanych spodni i na jego przystojnej twarzy wykwitł mdły uśmiech:
— Nie zupełnie polubownie. Pan Piotrowicz jest hm... bardzo impulsywny i ma przykry zwyczaj nie liczenia się z doborem słów.
— Gbur, poprostu — powiedział Józef.
— Zdaje mi się — skinął głową Swojski — że trafnie go pan określił. Otóż doszedłem do poglądu, że ta jego właściwość znacznie utrudnia bezpośrednie rokowania. Dlatego też powierzyłem sprawę adwokatowi Kuleszy. Pan Piotrowicz zapewnił mnie przez telefon, że mu kości połamie, jednak miał możność zrezygnowania z tego rękoczynu.
— Dlaczego mówi pan, że miał możność?
— No, bo mecenas Kulesza jest prawie dwumetrowego wzrostu.
— Aha! — roześmiał się Józef.
— Skończyło się tedy na ostrej wymianie słów. Nie chcąc pana Piotrowicza zrażać poleciłem adwokatowi zaproponować mu zastępstwo naczelnego redaktora. Oczywiście, nie przyjął. Co ciekawsze nie przyjął też trzymiesięcznego odszkodowania.
— Tak? Hm; to mnie nie cieszy.
— Ale nie przyjął też i równowartości swoich udziałów. Oświadczył, że nie wpłacił ani grosza i popełniłby nieuczciwość biorąc pieniądze cudze, a w dodatku hm... śmierdzące.
Józef poczerwieniał i podczas gdy Swojski śmiał się z naiwności Piotrowicza i z jego malowniczego słownika, szukał w myśli sposobu na zmuszenie tego furjata do odebrania należnych pieniędzy.
— Czy wszyscy współpracownicy ustąpili? — zapytał.
— Na szczęście tak.
— Dlaczego na szczęście, przecież niektórzy z nich to bardzo utalentowani ludzie!
— Nie przeczę — uśmiechnął się Swojski — ale, jako stary praktyk dziennikarski, zauważę, że w redakcji ludzie utalentowani są zbędni. Tak, zbędni, a czasem wręcz szkodliwi. Talent idzie zwykle w parze z wybujałym indywidualizmem i z bezkompromisowością w sądach. Wolę mieć do czynienia z mniej uzdolnionymi, a bardziej utemperowanymi ludźmi.
— Może i ma pan rację — zgodził się Józef — zatem nie udało się panu nikogo zatrzymać?
— Owszem. Został doktór Żur. Uważam go za bardzo pożytecznego współpracownika. Czy ma pan co przeciw niemu? — zapytał widząc niewyraźną minę Domaszki.
— Boże broń... Wprawdzie nie lubię, by ktoś wsadzał nos w moje sprawy, ale...
— O, jeżeli panu na tem zależy, wymówię mu natychmiast.
— Byłaby szkoda, to jest przydatny człowiek... — słabo oponował Józef.
— Rzecz załatwiona — miękko zakończył Swojski — od jutra go nie będzie w „Tygodniku”
Nagle Józef przypomniał sobie, że doktór Żur, wrazie spiknięcia się z Piotrowiczem i założenia przez tegoż nowego pisma, może opublikować znane przez siebie wiadomości o Mechu i Wejsblacie. Byłoby to okropne.
— Nie, proszę pana — powiedział stanowczo — niech Żur zostanie.
— Jak pan sobie życzy.
— Aha — zaśmiał się Domaszko — a cóż u nas robi ten... ten... ta komiczna figura?...
— Fartuszek?
— Właśnie! Dzwoniłem do pana do redakcji i on odebrał telefon. Powiedział mi, że prowadzi dział ekonomiczny, ale to chyba niemożliwe!?
— Ma się rozumieć. Prowadzi wydział ogłoszeń.
— No, odetchnąłem — uśmiechnął się Józef — bo to taka komiczna figura.
— Z małą poprawką — zastrzegł się Swojski — dla nas jest figurą komiczną, ale naogół ludzie biorą go całkowicie poważnie.
— Niemożliwe!
— Ręczę panu. Jest bardzo sprytny, bezgranicznie nachalny i w świecie handlowo-przemysłowym otrzaskany.
— Jednak powinien pan mu zabronić tytułowania się redaktorem ekonomicznym „Tygodnika“.
— Niestety... hm, no jeżeli pan tego żąda.
— Czy to jest niemożliwe?
— Ach — zaśmiał się Swojski — nie znam niemożliwości. Chodzi mi tylko o fakt, że pozwoliłem mu używać tego tytułu, a nawet wydałem odpowiednią legitymację.
— Miał pan w tem jakiś cel?
— Naturalnie. Akwizytora ogłoszeniowego wyrzuca się naogół za drzwi, gdy zaś zjawi się „redaktor“... Rozumie pan?
— No, świetnie! Jeszcze raz bardzo panu dziękuję i.. może poszlibyśmy gdzieś razem na kolację?
— O, z całą przyjemnością.
— Zatem spotkamy się wieczorem. Tylko gdzie i o której?
Swojski zaproponował jedną z luksusowych restauracyj i z tem się rozstali.
Józef był zachwycony. Przeczytał od deski do deski numer „Tygodnika“. Wszystko tu było spokojne, miłe, stateczne. Jego własny artykuł umieszczono na czele działu literatury i kultury i oczywiście bez żadnych skreśleń dużym drukiem.
— Złoty człowiek ten Swojski.
Trzeba było złożyć wizytę państwu Szczerkowskim i Józef pojechał na Wilczą.
Pana Szczerkowskiego, jak zwykle, nie było w domu, natomiast pani przyjęła go serdecznie. Musiał obszernie opowiedzieć o swoim pobycie w Jarzębowie, o przyjęciu, jakiego tam doznali, o stanie rzeczy w Terkaczach, a nadewszystko o Lusi. Ponieważ ten ostatni temat i jego najbardziej zajmował, zaspokoił więc zainteresowanie pani Szczerkowskiej, nie zapominając o najdrobniejszym szczególe.
— Aha! A co to zaszło w pańskim wydawnictwie — zapytała pani Szczerkowska — przeczytałam wzmiankę, że pan Piotrowicz ustąpił.
— O, proszę pani — to był drobny zatarg — wyjaśnił — między zastępującym mnie panem Swojskim a Piotrowiczem, który jest krańcowo nieopanowany, jak pani wie. Otóż w wyniku tej scysji Piotrowicz usunął się.
— No i pan, zdaje się, nie martwi się tem zbytnio?
— Wcale nie, proszę pani. Swojski to bardzo zdatny i miły człowiek. Czy pani go zna?
— Owszem, trochę. Robi wrażenie układnego.
Przed kolacją Józef pożegnał się i pojechał do lokalu, w którym umówił się ze Swojskim.
— Pan już tutaj? — zobaczył go zdaleka.
— I pan jest punktualny — pochylił głowę Swojski — punktualność, wbrew opinji pani Barbary, uważam wciąż za cnotę.
— Jakże się miewa pani Krotyszowa?
— Dziękuję panu, dobrze. Zakomunikowałem jej, że pan przyjechał i wyraziła nadzieję, że ją pan zechce wkrótce odwiedzić.
— Oczywiście, zrobię to w najbliższych dniach.
— Będzie panu rada. Więc jest pan zdania, że numer nie należy do najgorszych?
— Wyborny. A jak pan znajduje mój artykuł?
— Świetny — z przekonaniem powiedział Swojski — źródłowy, zajmujący, doskonały. Spodziewam się, że będzie pan tak dobry i do następnego coś napisze?
— Postaram się. Może o poglądach Słowackiego na demokrację?...
— Cudownie, ale chciałbym też pana namówić na coś ekonomicznego.
— Ekonomicznego? — zdziwił się Józef — ależ panie, ja się na tem nie znam.
— Jednakże coś może pan napisać. Nie musi to być nic specjalnego. Przypuśćmy... rzut oka na obecne położenie gospodarcze kraju, albo analiza bilansu handlowego. Dostarczę panu potrzebne materjały i proszę mi wierzyć, że wszystko pójdzie gładko.
— Oj — skrzywił się Józef — lepiej zamówić u któregoś z ekonomistów.
— Ależ panie — zaśmiał się Swojski — mnie nie o artykuł chodzi, lecz o pana.
— Jakto o mnie?
— No tak. Ponieważ pan zostanie prezesem zarządu Ligi Patrjotyzmu Gospodarczego. Zatem byłoby dobrze, gdyby pan coś napisał, coś związanego z zagadnieniami patrjotyzmu gospodarczego.
Józef przełknął kanapkę z kawiorem, wypił łyk Vermuthu i powiedział:
— Owszem, mogę ewentualnie napisać. Jednakże uważam, że w żadnym razie nie wypada, bym ja, w moim wieku miał obejmować prezesurę Ligi. Należałoby godność tę oddać jakiejś popularnej osobistości w poważnym wieku...
— Pan mnie nie zrozumiał — łagodnie przerwał Swojski — przewiduję szeroką organizację, na czele będzie stała Rada Główna i jej prezesem miał zostać jakiś minister, czy marszałek Sejmu, później idzie Zarząd pod pańskiem przewodnictwem, a następnie dyrekcja, której naczelnym dyrektorem ja pragnąłbym zostać.
— Pocóż tyle instancyj?
— Jakto po co? A tytuły?! Prezesi, wiceprezesi, sekretarze generalni... To bardzo zachęca ludzi. Zrobimy też zarządy wojewódzkie; koła powiatowe. Oczywiście, główny ciężar pracy spadnie na centralną dyrekcję. Reszta nic nie będzie miała do gadania. Zaś dyrekcją ja będę kierować podług wskazówek szanownego pana prezesa Zarządu.
Skłonił się Józefowi z czcią.
— Hm — zauważył ten — plan jest pomyślany mądrze. Mam jednak pewne objekcje...
— Zamieniam się w słuch.
— Widzi pan... Nie wiem czy to wypada, bym ja, będąc współwłaścicielem importowego domu handlowego, piastował jednocześnie prezesurę... instytucji zwalczającej import?...
— Och, pan wyolbrzymia swoje skrupuły. Nobel, który dorobił się miljonów na wywoływaniu wojen i uzbrajaniu przeciwników, ustanowił nagrodę pokojową i jego pamięć otoczona jest szacunkiem. Zresztą pańska firma nikogo nie namawia do nabywania wyrobów obcych, a że je sprowadza?... Gdyby pan się tem nie zajmował, zajmowaliby się inni. Lepiej tedy, że robi to pan, który jednocześnie z całą szlachetnością i zlekceważeniem osobistego interesu będzie zajmował się propagandą wyrobów krajowych. Zresztą czy zaraz wszyscy muszą wiedzieć, że pan jest współwłaścicielem „Polimportu“?
— No, jednak niektórzy wiedzą, a nie przyjazna nam część prasy może to wyciągnąć — westchnął nauczony doświadczeniem Józef.
— Myli się pan — zaoponował Swojski — ani Liga, ani my, ani nasz tygodnik nie ma wrogów i mieć nie będzie.
— Mam nadzieję, lecz naprzykład Piotrowicz?...
— Właśnie i o tem chciałem mówić — zaznaczył z naciskiem Swojski. — Chodzi o to, że pan Piotrowicz będzie mógł założyć pismo, jeżeli znajdzie kogoś, kto mu da na to pieniądze.
— Może znaleźć.
— Nie tak łatwo. Primo nikt dziś nie ma pieniędzy na zbyciu, po drugie mało kto zechce gotówkę zaangażować w najniepewniejszym interesie, jakim jest każde wydawnictwo przed założeniem.
— A jeżeli pomimo to namówi kogoś?
— Otóż to. I ja to przewidziałem. Jeżeli trudno namówić kogokolwiek do zaryzykowania większej sumy pieniędzy, to przyzna pan, że nic łatwiejszego, jak mu to odradzić, prawda?
— To jasne, ale trzeba wiedzieć... komu odradzać!
— Tak, jest pan przenikliwy — przyznał Swojski — trzeba wiedzieć komu? Dobrze jest zatem zbierać informacje z kim człowiek, zamierzający założyć pismo, styka się, w jakich środowiskach się obraca i jakie ma szanse. Jestem w tem szczęśliwem położeniu, że bez trudu dowiaduję się o tem. W naszym światku dziennikarskim żadna tajemnica nie da się dłużej utrzymać. Skoro się zaś wie, komu należy odradzać, nie trudno jest zastanowić się nad tem, kto ma to zrobić, czyim wpływom najłatwiej ten ktoś ulega. Tedy wziąwszy to wszystko uwagę mam wrażenie, że panu Piotrowiczowi nie tak łatwo uda się zrealizować swój zamiar. Właśnie przez wciąganie do władz Ligi Patrjotyzmu Gospodarczego osób, mogących wchodzić w rachubę uniemożliwimy ich zaangażowanie się w imprezie pana Piotrowicza, a ponieważ „Tygodnik Niezależny” z samego prawa inicjatywy stanie się organem Ligi, wszystkie materialne świadczenia skierują się do... jego kasy.
— Pan jest genjalny — krótko oświadczył Józef — zrobi mi pan prawdziwą radość, jeżeli pozwoli pan oblać to butelką szampana.
— Pokusa jest silniejsza odemnie — rozłożył ręce Swojski.
Pokusie przyszedł z pomocą i sam szampan, dzięki czemu wkrótce w kuble z lodem znalazła się druga butelka.
Jednocześnie z nią przy sąsiednim stoliku zjawiły się dwie fortancerki, które — jak się okazało — redaktor Swojski znał oddawna.
— Wie pan — zaproponował Domaszce — te biedactwa się nudzą, a i nam będzie weselej w ich towarzystwie. To bardzo miłe dziewczęta.
— Chce je pan zaprosić do naszego stolika? — nieco przestraszył się Józef.
— A dlaczegóżby nie? Chyba, chyba, że pan sobie tego nie życzy. W takim razie...
Rozłożył ręce, a Józef roześmiał się:
— Jednak może?...
— Z pana to musi być nielada kobieciarz! Owszem, proszę bardzo.
— Ależ proszę! Niech mnie pan nie bierze za odludka.
W gruncie rzeczy nie chciał tych kobiet przy stoliku, lecz był już odrobinę zawiany, a że wdzięczność dla Swojskiego stopniowo zmieniała się w nim w rozrzewnienie, nie umiałby mu niczego odmówić. Skoro obecność tych fortancerek sprawia mu przyjemność, niech sobie użyje.
Panienki okazały się bardzo miłemi towarzyszkami. Zwłaszcza mała czarna Hiszpanka, która zajęła się Józefem. Tęga blondynka usiadła przy Swojskim.
Przy trzeciej butelce szampana wyłoniło się zagadnienie przeniesienia się do gabinetu. Hiszpanka obiecywała zaśpiewać, a blondynka popisać się tańcem.
Ponieważ na sali towarzystwo rozbawionych fortancerek nie należało do najbardziej przystojnego dla poważnego obywatela, Józef zgodził się na gabinet bez namysłu.
Na nowem locum Swojski oświadczył, iż winien jest rewanż i kazał podać jeszcze dwie butelki na swój rachunek, jednakże zanim wypito pierwszą, gdzieś zapodział się wraz ze swoją blondynką.
Józef porywał się kilkakrotnie, pragnąc iść na poszukiwania, lecz jego perswazje ginęły w pocałunkach Hiszpanki.
Sofa była szeroka i znacznie wygodniejsza, niż kozetka w saloniku ciotki Michaliny na ulicy Freta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.