Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział osiemnasty.
Zwięźle przedstawiający, po pierwsze, siłę ataków nerwowych, po drugie, wpływ okoliczności.

Jeszcze dwa dni po śniadaniu u pani Hunter trzej pickwickiści pozostali w Eatanswill, z niecierpliwością wyczekując wiadomości o swym szanownym mistrzu. Panowie Tupman i Snodgrass znów pozostawieni zostali sobie samym, gdyż pan Winkle, ustępując uprzejmym naleganiom pana Potta, mieszkał ciągle u niego i wszystek swój czas poświęcał towarzystwu miłej jego żony. By szczęście tych dwojga uczynić całkowitem, sam pan Pott od czasu do czasu przyjmował udział w ich rozmowach. Zwykle zajęty szerokiemi planami, mającemi na celu dobro publiczne i obalenie „Niepodległości“, wielki ten człowiek niezwykł był zstępować z wyżyn inteligencji ku nizinom, zamieszkałym przez zwykłe umysły. Lecz w tym wypadku, jakby dla uczczenia pana Pickwicka, rozjaśniał czoło, schylał się, zstępował ze swego piedestału i zgadzał się na chodzenie po ziemi.
Takiem było postępowanie tego znakomitego publicysty wobec pana Winkle. Łatwo zatem pojmiemy zdziwienie tego ostatniego, gdy pewnego poranka, kiedy pan Winkle był sam w jadalnym pokoju, usłyszał otwierające się z trzaskiem drzwi i ujrzał wchodzącego majestatycznie pana Potta, który odtrącił podaną sobie rękę, zazgrzytał zębami, by uczynić swe słowa jeszcze bardziej gryzącemi, i powiedział głosem ostrym, podobnym do skrzypienia piły:
„Wężu!“
„Co?!“ zawołał pan Winkle, z drżeniem zrywając się z krzesła.
„Wężu!“ powtórzył pan Pott podnosząc głos. A potem, zniżając go nagle, dodał: „Powiedziałem, że jesteś pan wężem. Spodziewam się, że mnie pan zrozumiał“.
Otóż, jeżeli kto rozstał się z kim o godzinie drugiej nad ranem, wśród obopólnych wynurzeń najserdeczniejszej życzliwości, a o pół do dziesiątej rano słyszy, iż go mianują wężem, to nie będzie bynajmniej nierozsądnem wyprowadzenie stąd wniosku, iż w pomienionym odstępie czasu musiało się coś zdarzyć i to coś bardzo nieprzyjemnego. Tak też myślał i pan Winkle. Spojrzał więc na pana Potta badawczym wzrokiem i, zgodnie z życzeniem, wyrażonem przez tego gentlemana, począł wysilać się nad zrozumieniem tego węża, ale napróżno. Po głębokiem milczeniu, trwającem kilka minut, powiedział:
„Wąż, panie Pott? Co pan przez to rozumie? To chyba żarty?“
„Żarty, panie!“ zawołał redaktor z poruszeniem ręki, zapowiadającym gwałtowną chęć rzucenia na głowę swego gościa imbryk z angielskiego metalu: „żarty, panie!... Ale nie! Będę spokojny; chcę być spokojny, panie!...“
I by przekonać, że jest spokojny, pan Pott rzucił się na krzesło, pieniąc się ze złości.
„Kochany panie...“ zaczął pan Winkle.
„Kochany panie! Jak pan śmie mnie nazywać kochanym panem? Jak pan śmie patrzeć na mnie, wymawiając te wyrazy?“
„Ależ, mój panie, kiedyśmy już do tego doszli, to jak pan śmie patrzeć mi w twarz, nazywając mnie wężem?“
„Bo jesteś pan nim!“
„Proszę o dowód!“ zawołał pan Winkle wzburzony, „proszę o dowód!“
Ponura i groźna chmura zaciemniła twarz redaktora; wyjął z kieszeni numer „Niepodległości“ i przez stół podał panu Winkle, palcem wskazując jedno miejsce.
Zdumiony pickwickista wziął dziennik i przeczytał głośno co następuje:
„Nasz ciemny i bezecny współzawodnik, w niesmacznych swych spostrzeżeniach nad ostatniemi wyborami był na tyle niegodziwy, iż gwałcił świętość prywatnego życia i robił bardzo jasne aluzje do osobistych spraw naszego ostatniego kandydata, pana Fizkina, który, nawiasem mówiąc, mimo niezasłużonej klęski, następnym razem z całą pewnością odniesie zwycięstwo. Do czego to zmierza nasz nikczemny współzawodnik? I cóżby powiedział na to ten nędznik, gdybyśmy, gardząc, jak on, przyzwoitością, podnieśli zasłonę, która, na szczęście dla niego, kryje brudy jego prywatnego życia przed światem. Coby powiedział, gdybyśmy wydrukowali następujące wiersze, nadesłane nam w chwili, gdyśmy oddawali dziennik nasz pod prasę, pióra jednego z najdowcipniejszych naszych współpracowników?...

Wiersz do miedzianego garnka.

O ty, garnku miedziany,[1] sadzą zakopcony!
Zamiast ślęczyć po nocach nad twą bazgraniną,
Lepiejbyś dopilnował twojej własnej żony,
Która, z biedy, znajduje pociechę jedyną
W tem, że gdy z sąsiedniej wieży,
Zegar północ uderzy,
Wśród ciszy wydzwaniając tink, tinkle, tinkle, tinkle, tinkle,
Miejsce twe przy niej zastępuje.....

„No, i cóż?!“ zawołał pan Pott uroczyście; „co, zbrodniarzu, co, rymuje się z tinkle?“
„Co rymuje się z tinkle?“ przerwała pani Pott, która w tej chwili weszła do pokoju i słyszała tylko ostatnie wyrazy. „Co rymuje się z tinkle? Sądzę, że Winkle“.
To mówiąc, pani Pott uśmiechnęła się z wielkim wdziękiem do wzruszonego pickwickisty i podała mu rękę. Zmieszany młody człowiek miał już zamiar uścisnąć tę rękę, gdy między nich rzucił się oburzony pan Pott.
„Stój!“ krzyknął. „Jeszcze podajesz mu rękę w mojej obecności!“
„Panie Pott!“ zawołała zdziwiona małżonka.
„Kobieto niegodna! Patrz tu! Popatrz tu! „Wiersz do miedzianego garnka...“ to ja! Pani, która znajduje pociechę, to jesteś ty!“
I w gwałtownem uniesieniu, miarkowanem nieco wyrazem twarzy swej małżonki, pan Pott, rzucił jej pod nogi numer „Niepodległości“.
„I cóż z tego, panie?“ zawołała pani Pott schylając się zdziwiona, by podnieść dziennik, „i cóż z tego?“
Pan Pott wił się pod pogardliwym wzrokiem swej żony. Robił jeszcze rozpaczliwe wysiłki by zebrać całą swą odwagę, ale napróżno.
Gdy się czyta ten krótki frazes: „I cóż z tego?“ ma się wrażenie, iż nie zawiera on nic przerażającego. Ale ton, jakim był wymówiony, wzrok, który mu towarzyszył, zdawały się zapowiadać w przyszłości zemstę, zawieszoną na włosku nad głową redaktora, i to wywarło magiczny efekt. Najniezręczniejszy obserwator zauważyłby w strwożonej postawie redaktora szczególną chęć ustąpienia całego swego ubrania każdemu, ktoby w tej chwili chciał w nie wleźć.
Pani Pott przeczytała wiersz, krzyknęła okropnie, i jak długa padła na dywan przy kominku, a leżąc na nim, poczęła krzyczeć i uderzać piętami w posadzkę z gwałtownością, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do delikatności jej uczuć w tej chwili.
„Moja kochana“ wybąkał pan Pott, bardzo zmieszany, „nie powiedziałem przecież, że temu wierzę. Ja... nie...“
Ale głos nieszczęśliwego męża zagłuszyły krzyki jego miłej połowicy.
„Ależ“, zaczął pan Winkle. „Moja droga, błagam, uspokój się!“
Napróżno. Krzyki i uderzenia piętami jeszcze bardziej się wzmogły.
„Moja kochana“, przemówił znowu redaktor, „bardzo mi przykro... Jeżeli nie masz względu na swe zdrowie, to przynajmniej, moja droga, miej wzgląd na mnie. Za chwilę cały tłum stanie pod naszemi oknami...“
Im goręcej pan Pott błagał, tem głośniej krzyczała jego żona.
Na szczęście miała pani Pott przy sobie rodzaj straży przybocznej w osobie młodej damy, której rzekomym obowiązkiem było pomaganie przy toalecie, ale która była bardzo przydatną w tysiącach innych wypadków, głównie zaś w dopomaganiu miłej swej pani, gdy chodziło o przeciwstawianie się wszelkim życzeniom i skłonnościom biednego dziennikarza. Histeryczne krzyki pani Pott dotarły wkrótce do uszu rzeczonej straży przybocznej i sprowadziły ją do sali z szybkością, zagrażającą wyszukanej harmonji jej czepka z włosami.
„O moja droga pani! Droga pani!“ zawołała młoda osoba, klękając koło rozciągniętej na podłodze pani Pott, „o droga pani! Co się stało?“
„Twój pan... ten potwór...“ wybełkotała chora.
Pott wyraźnie stchórzył.
„Wstydź się pan!“ zawołała straż przyboczna, tonem wyrzutu. „Jestem pewna, że pan o śmierć ją przyprawi! O biedaczka!“
Pan Pott miękł jeszcze bardziej. Przeciwna partja nie ustawała w atakach.
„O! Nie opuszczaj mnie! Nie opuszczaj mnie, Goodwin!“ szepnęła pani Pott, z konwulsyjną siłą chwytając za rękę młoda osobę. „Ty jedna mnie kochasz, Goodwin!“
Na taką czułą apostrofę, panna Goodwin ze swej strony odegrała małą tragedję i zalała się łzami.
„Nigdy, pani! Nigdy!“ zawołała. „Ach! Panie, miej się pan na baczności... Powinieneś być pan ostrożniejszy! Pan nie wie, ile wyrządzasz pani złego... Pożałujesz pan kiedyś tego... Wiem o tem... zawsze to mówię!“
Nieszczęśliwy pan Pott spoglądał na swoją połowicę z miną wystraszoną, ale nie mówił nic.
„Goodwin...“ rzekła pani Pott łagodnym głosem.
„Słucham panią“.
„Gdybyś wiedziała, jak ja kochałam tego człowieka“.
„Nie dręcz się pani tem wspomnieniem!“
Pan Pott zrobił przerażoną minę.. Wtedy nadeszła dla przeciwnika chwila zadania stanowczego ciosu.
„A teraz“, łkała pani Pott, „teraz! Za tyle miłości! Być tak traktowaną! Zapoznaną! Pokrzywdzoną! Wobec trzeciej osoby, obcej! Ale nie poddam się temu, Goodwin“, mówiła dalej pani Pott, podnosząc się przy pomocy młodej panny. „Mój brat, porucznik, ujmie się za mną... Rozwiodę się, Goodwin!“
„Naturalnie! On na to zasługuje“, rzekła Goodwin.
Jakie były myśli redaktora, gdy usłyszał o rozwodzie, tego nigdy nie powiedział; poprzestał tylko na bolesnych i żałosnych słowach:
„Mój aniele, chciej mię wysłuchać“.
Nowy wybuch łkań był odpowiedzią; pani Pott, stała się teraz jeszcze bardziej nerwowa i zapytywała przerywanym głosem, dlaczego przyszła na świat, dlaczego wyszła zamąż, jednem słowem, pragnęła informacyj co do mnóstwa innych kwestyj tego rodzaju.
„Moja droga“, przedstawiał jej pan Pott, „nie poddawaj się tym bolesnym uczuciom. Nigdy nie wierzyłem, by wiersz ten miał jakąś podstawę; nigdy! Byłem tylko zirytowany, mogę powiedzieć, rozzłoszczony na wydawców „Niepodległości“, którzy mieli bezczelność wydrukować coś podobnego. Oto wszystko“.
Mówiąc to, pan Pott rzucił błagalny wzrok na niewinny powód tego zajścia, jakby go chciał prosić, by nic nie wspominał o „wężu“.
„A jakie pan przedsięweźmie kroki, by otrzymać satysfakcję?“ zapytał pan Winkle, który nabierał odwagi, widząc, że pan Pott ją traci.
„O Goodwin“, szepnęła pani Pott. „Czy on wybije redaktora „Niepodległości“? Czy zrobi to, Goodwin?“
„Cicho, cicho. Uspokój się pani, proszę! Niezawodnie obije, jeżeli pani życzy sobie tego“.
„Niezawodnie“, powtórzył pan Pott, widząc, że jego połowica szykuje się do powtórnego zemdlenia. „Naturalnie, że obiję...“
„Kiedy? Goodwin, kiedy?“ mówiła dalej pani Pott, nie wiedząc jeszcze czy ma zemdleć.
„Naturalnie, że bezzwłocznie“, odrzekł redaktor; „nim się dzień skończy“.
„O Goodwin!“ zaczęła znowu dama; „jest to jedyny środek, by odeprzeć oszczerstwo i ukazać mnie światu w prawdziwem świetle“.
„Niezawodnie, pani; żaden mężczyzna, jeżeli jest mężczyzną, nie może tego odmówić“, odparła Goodwin.
Ale ataki nerwowe wciąż jeszcze unosiły się na horyzoncie, pan Pott powtórzył więc raz jeszcze, że to uczyni; lecz pani Pott tak była przygnębiona tą jedną myślą, iż cześć jej mogłaby być podana w wątpliwość, że jeszcze z jakich dwanaście razy omal znów nie dostała ataku nerwowego. Nastąpiłoby to niemal napewno, gdyby nie wytrwałe wysiłki panny Goodwin i błagania strony pokonanej. Wkońcu, gdy nieszczęśliwy pan Pott został ostatecznie zmaltretowany i usunięty na należne mu stanowisko, pani Pott zrobiło się lepiej i we troje zasiedli do śniadania.
„Spodziewam się“, rzekła pani Pott, z uśmiechem jaśniejącym z poza śladów łez, „spodziewam się, panie Winkle, że nikczemna potwarz tego dziennika nie skróci pańskiego pobytu u nas“.
„Spodziewam się, że nie“, dodał pan Pott, w duszy swej gorąco pragnący, aby gość jego udławił się kawałkiem mięsa, który niósł do ust, i by na tem skończyły się jego wizyty. „Spodziewam się, że nie“.
„Państwo są bardzo łaskawi“, odrzekł pan Winkle, „ale dziś rano otrzymałem od pana Tupmana kartę, z zawiadomieniem, iż pan Pickwick wzywa nas, byśmy przybyli do Bury. Musimy odjechać dziś po południu...“
„Ale pan wróci“, rzekła pani Pott.
„O! Napewno“, odparł pan Winkle.
„Czy z pewnością?“ dodała dama, rzucając ukradkiem czułe spojrzenie na swego gościa.
„Niezawodnie“, rzekł pan Winkle.
Śniadanie ukończono w milczeniu, gdyż każdy z biesiadników przeżuwał swe osobiste zmartwienia. Pani Pott żałowała, że traci wielbiciela; pan Pott żałował nierozważnego przyrzeczenia, iż obije redaktora „Niepodległości“; pan Winkle żałował umizgów, które go postawiły w tak kłopotliwem położeniu. Nadchodziło południe i po pożegnaniu i przyrzeczeniu powrotu, pan Winkle oddalił się.
„Jeżeli kiedy tu powróci, otruję go!“ pomyślał pan Pott, odchodząc do gabinetu, gdzie wykuwał gromy swej wymowy.
„Jeżeli kiedy zadam się z tymi ludźmi“, pomyślał pan Winkle, idąc pod „Srebrnego pawia“, „to warto będzie dać mi w skórę“.
Przyjaciele jego byli gotowi; wkrótce nadszedł dyliżans, a po upływie pół godziny trzej pickwickiści byli już u kresu swej podróży. Ponieważ jednak o drodze tej już mówiliśmy, przeto nie uważamy za stosowne podawać pięknego i poetyckiego jej opisu pióra pana Snodgrassa.
We drzwiach oberży pod „Aniołem“ czekał na nich Sam Weller i zaraz wprowadził ich do apartamentu pana Pickwicka.
Tu, ku wielkiemu zdziwieniu pana Winkle i pana Snodgrassa i ku niezmiernemu zmieszaniu pana Tupmana, zastali starego pana Wardle i pana Trundle.
„Jak się pan ma?“ zawołał wesoły starzec, ściskając rękę pana Tupmana. „No, no! Nie przybieraj pan sentymentalnej miny. To się na nic nie przyda, stary kolego. Z przywiązania do niej, pragnąłbym, byś się z nią ożenił, ale w interesie pana cieszę się, że się tak nie stało. Taki zuch, jak pan, znajdzie coś lepszego“.
Pocieszając w ten sposób pana Tupmana, pan Wardle uderzał go po ramieniu, śmiejąc się z całego serca.
„A wy, panowie, jakże się miewacie?“ mówił dalej stary gentleman, ściskając za rękę panów Winkle i Snodgrassa. „Mówiłem już panu Pickwickowi, iż zapraszam was wszystkich na Boże Narodzenie. Będziemy mieli wesele, prawdziwe wesele!“
„Wesele“, zawołał pan Snodgrass, blednąc.
„Tak, tak. Ale nie przerażaj się pan“, odrzekł uprzejmy starzec; „to tylko Trundle, którego tu widzicie, i Bella“.
„A! Tylko to!“ odrzekł pan Snodgrass, któremu ulżyło na sercu, jakby zdjęto z niego żelazną rękę. „Winszuję panu. Jak się ma Joe?“
„Joe? Bardzo dobrze, ciągle śpi“, odparł stary gentleman.
„A szanowna matka pana? A wikary? A inni?“
„Doskonale“.
„Panie“, zapytał pan Tupman, siląc się na spokój, „gdzie jest... gdzie jest ona?“ A mówiąc to, odwrócił się i zakrył sobie twarz ręką.
„Ona?“ odrzekł stary gentleman, pochylając głowę filuternie...zapewne pyta pan o moją siostrę?“
Pan Tupman znakiem dał do zrozumienia, iż rzeczywiście pytanie jego dotyczy nieszczęsnej Racheli.
„O! Ona pojechała; mieszka teraz u jednej z naszych krewnych, daleko. Nie mogła dłużej znosić widoku moich córek. Ale otóż i obiad; pewno głodni jesteście po podróży, bo ja i bez tego jestem głodny. A więc, do roboty!“
Obiadowi oddano pełną sprawiedliwość, a gdy podano deser i wszyscy wygodnie rozsiedli się, pan Pickwick opowiedział przygody, jakie go spotkały, i triumf, jakim uwieńczony został niecny podstęp szatańskiego Jingle. Zwolennicy znakomitego męża niemal skamienieli z oburzenia.
„A na dobitek“, dodał mistrz, „reumatyzm, który złapałem, sprawił, że okulałem“.
„Mnie także wydarzyła się awantura“, rzekł pan Winkle z uśmiechem — i na żądanie pana Pickwicka opowiedział o złośliwym paszkwilu „Niepodległości“, i wynikłym z tej przyczyny niepokoju w domu redaktora „Gazety eatanswillskiej“.
Czoło pana Pickwicka zachmurzyło się podczas tego opowiadania. Przyjaciele jego dostrzegli to, i gdy pan Winkle zamilkł, zachowali głębokie milczenie. Po chwili mistrz z uniesieniem uderzył w stół zaciśniętą pięścią i przemówił jak następuje:
„Czyż to nie dziwne, że wydawać się może, jakbyśmy byli przeznaczeni, na to, by wchodząc w czyjś dom, wnosić tam z sobą niesnaski! Powiedźcie, czy nie mam powodów przypuszczać, że przyjaciele moi są lekkomyślni, albo, co gorsza, wprost źli, — o, jak trudno powiedzieć coś takiego! — gdy widzi się, jak w każdym domu, dokąd przybędą, znika spokój serca i szczęście domowe jakiejś łatwowiernej kobiety. Czyż nie...“
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Pickwick mówiłby na ten temat jeszcze przez dłuższy czas, gdyby ukazanie się Sama z listem nie przerwało jego wymownych słów. Potarł więc ręką czoło, zdjął okulary, te przetarł również i znowu włożył je na nos; wystarczyło to, by przybrał zwykły swój łagodny wygląd i zapytał:
„Cóż to przynosisz mi, Samie?“
„Przychodzę z poczty, panie; znalazłem tam ten list, który od dwóch już dni leżał“.
„Nie znam tego pisma“, rzekł pan Pickwick, otwierając list. „Niech niebo ma nas w swej opiece! Co to takiego? To chyba sen!... To... to być nie może“.
„Cóż takiego?“ zapytali wszyscy biesiadnicy.
„Spodziewam się, że nikt nie umarł?“ rzekł pan Wardle, przerażony wyrazem twarzy pana Pickwicka.
Filozof nic nie odpowiedział, ale podając przez stół list, poprosił pana Tupmana, by go odczytał głośno; sam zaś padł na krzesło, zdumiony i przerażony, że aż litość brała.
Pan Tupman drżącym głosem przeczytał list następującej treści:
Freeman’s Court, Cornhill 28 Sierpnia 1827

Bardell contra Pickwick

Szanowny Panie!
Mając z polecenia pani Marty Bardell wytoczyć panu proces o niedotrzymanie przyrzeczenia małżeństwa, za co skarżąca żąda tysiąc pięćset gwinei wynagrodzenia, ośmielamy się uwiadomić Szanownego Pana, że skarga przeciw niemu wniesiona została do sądu Common pleas, a zarazem upraszamy o powiadomienie nas odwrotną pocztą, jakie jest nazwisko adwokata pańskiego w Londynie, któremu Szanowny Pan sprawę tę powierzy.
Pozostajemy najniższemi Pana sługami
Dodson et Fogg.
Do pana Samuela Pickwicka.

Nieme zdziwienie, z jakiem wysłuchano pisma, miało w sobie coś tak uroczystego, iż zdawało się, że każdy z obecnych obawiał się przerwać milczenie i kolejno spoglądał to na swego sąsiada, to na pana Pickwicka. Wkońcu pan Tupman powtórzył mechanicznie:
„Dodson et Fogg“.
„Bardell contra Pickwick“, szepnął pan Snodgrass w roztargnieniu.
„Spokój serc, domowe szczęście łatwowiernej kobiety...“ mruknął pan Winkle.
„To zmowa!“ zawołał pan Pickwick, odzyskując nakoniec możność mówienia; „to niegodziwa zmowa tych dwóch drapieżnych adwokatów Dodsona i Fogga. Pani Bardell nigdyby tego nie zrobiła; ani serce, ani prawo nie mogłoby jej tego doradzić. To śmieszne! Śmieszne!“
„Co do jej serca“, zaczął pan Wardle z uśmiechem, „to, naturalnie, pan jesteś jego najlepszym sędzią; ale co do prawa, to, nie chcę pana przestraszać, powiem jednak, że Dodson i Fogg są lepszymi sędziami, aniżeli my wszyscy“.
„To nikczemne usiłowanie, by wydrwić ze mnie pieniądze“.
„Tak myślę“, odrzekł krótko i sucho pan Wardle.
„Kto słyszał kiedy, bym obchodził się z nią kiedy inaczej, jak przystało lokatorowi wobec właścicielki domu?“ mówił pan Pickwick z wielkiem uniesieniem. „Kto mnie widział z nią kiedy? Nikt! Nawet obecni tu moi przyjaciele“.
„Wyjąwszy raz jeden“, przerwał pan Tupman.
Pan Pickwick zbladł.
„A!“ zaczął znowu pan Wardle, „to rzecz ważna; spodziewam się, że nie było w tem nic podejrzanego?“
Pan Tupman spojrzał trwożliwie na swego mistrza.
„Tak“, powiedział, „nie było nic podejrzanego, ale... nie wiem, jak się to stało... to tylko pewne, że trzymał ja w swoich objęciach“.
„Sprawiedliwe nieba!“ zawołał pan Pickwick, gdyż nagle cała znana nam scena przyszła mu na myśl. „To Prawda! Prawda! Cóż to za fatalny zbieg okoliczności!“
„Nasz przyjaciel usiłował ją pocieszyć“, dodał pan Winkle, z uśmiechem cokolwiek złośliwym.
„Tak, to prawda!“ powtórzył pan Pickwick, „nie mogę temu zaprzeczyć“.
„O! O!“ zawołał pan Wardle, „to rzecz podejrzana! A! Pickwick! A! Łotrze!“
I wybuchnął śmiechem, że aż szklanki zatrzęsły się na stole.
„Co za okropny stek pozorów!“ wykrzyknął pan Pickwick, wsparłszy podbródek na dłoniach. „Winkle! Tupman! Przebaczcie mi moje niedawne wyrzuty. Wszyscy jesteśmy ofiarą okoliczności, a ja największą!“
Po tej mowie obrończej pan Pickwick ukrył całą głowę w dłoniach i począł namyślać się; pan Wardle tymczasem kiwał głową i mrugał na całe towarzystwo.
„Jakkolwiekbądź jest,“ rzekł pan Pickwick, podnosząc oburzone czoło i uderzając ręką w stół, „muszę wszystko to wyjaśnić! Zobaczę tego Dodsona i Fogga. Pojadę do Londynu... jutro“.
„O! jutro niepodobna; zanadto kulejesz“, rzekł pan Wardle.
„No, to pojutrze“.
„Pojutrze przyrzekłeś, że będziesz z nami na śniadaniu u sir Geoffreya Manning, jeżeli już nie chcesz towarzyszyć nam na polowaniu“.
„No, to dnia następnego. Sam!“
„Jestem panie!“
„Zamów na czwartek dwa miejsca w dyliżansie do Londynu“.
„Dobrze, panie“.
Sam oddalił się, by wypełnić ten rozkaz. Idąc zwolna ulicą, z rękami w kieszeni i oczyma w ziemię utkwionemi, tak mówił do siebie:
„Szczególny człowiek, ten mój imperator. Umizgać się do pani Bardell! Kobiety, mającej już podrostka! Tacy to zawsze ci starzy kawalerowie. Nigdy jednak nie spodziewałem się tego po nim, nigdy“.
Tak moralizując pan Sam Weller kierował swe kroki do biura pocztowego.




  1. Pot znaczy po angielsku: garnek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.