Klub nietoperzy/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub nietoperzy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia nar. W. Manieckiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Po jakich dziesięciu minutach uporczywego chodzenia w kółko po pokoju, pan Władysław stanął nagle i wymówił głośno:
— Nie! Sam nie wymyślę, trzeba napisać do Karolka, niech dziś przyjedzie.
Za chwilę siedział już przed sekretarzykiem i na ćwiartce welinowego papieru pisał następujące słowa:
„Kochany Don Carlosie!
„Przyjedź koniecznie dziś w nocy. Mam Ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. Czekam Cię z kolacją. Indyk faszerowany truflami, lody ananasowe i owoce, do tego szampańskie mrożone etc. Wszystko to czeka na Ciebie, jak zwykle o jedenastej... Przyjedź koniecznie, bo jestem wściekły i boję się, bym nie palnął jakiego głupstwa...
Do widzenia.
Twój Władysław“.
„P. S. Cała nasza głupia okolica nic nie robi, tylko strzępi sobie języki, opowiadając dziwy o naszych nocnych zjazdach, o klubie nietoperzy, o orgjach heljogabalowych etc. etc. Doktor mi dziś opowiadał“.
List złożył bardzo systematycznie, włożył do koperty i na niej napisał: JWPanu Karolowi hr. Wareckiemu, w Warowcach.
— Żorż! — wnet potem rozległ się głos pana Władysława, a w ślad za nim zjawił się w pokoju posiadacz strzeleckiego kostjumu, zajęty obecnie struganiem leszczynowego patyka.
Pan popatrzył nań zgorszonem okiem i zawołał:
— Rzuć mi zaraz tę struganinę! Utrapienie z tym chłopczyskiem, tylko dom zaśmieca.
Chłopak stał jak wkopany, nożyk schował do kieszeni, a kij trzymał za plecami, łajania pańskiego słuchał z wielką determinacją i zimną krwią, przywykł był znać do niego; skończyło się też wkrótce.
— Słuchaj Żorż! — mówił dalej spokojnie już Władysław — osiodłaj sobie „Kasztelana“ i jedź wolno do Warowiec, tam zajedź do księdza, zostaw na probostwie konia, a sam staraj się koniecznie zobaczyć z młodym hrabią i oddaj mu ten list... Tylko pamiętaj, do rąk własnych...
— Już ja wiem! — zawołał chłopak. — Już ja wiem! Mnie nie pierwszy raz, tak trzeba zrobić, żeby stary hrabia i pani hrabina nie zobaczyli... Mnie już nie pierwszy raz!... A samej hrabiny, to ja się tak boję, co aż strach... Taka straszna w tej czarnej sukni, jak jaka monaszka[1]... a jak oczy wytrzeszczy...
— No! milcz, dość tego gadania — przerwał Władysław chłopcu. — Naucz się raz tego, że porządny służący powinien tylko słuchać i nic sam nie gadać, tylko odpowiadać na pytania...
— Słucham! — odrzekł skonfundowany Żorż, dla którego szczytem marzeń było zostać raz wreszcie „porządnym służącym“ i wyszedł do stajni.
— Czekaj-no jeszcze ! — zawołał za nim pan — wstąp do kuchni i powiedz, żeby mi tu Stanisław zaraz przyszedł... Rozumiesz?
— Rozumiem! — bąknął chłopak, który na głos pana zatrzymał się był na chwilę, a teraz znowu ruszył jak strzała.
— Tylko jedź stępo, konia nie zmęcz — rzucił jeszcze za nim jako przestrogę Władysław, ale słów tych nie musiał już Jurko dosłyszeć, rad, że się wyrwie z domu i zamiast pomagać Mikołajowi w kredensie, pohula sobie w polu, na dobrym koniu.
W pięć minut później Władysław usłyszał w kredensie dobrze znane mu chrząkanie i ażurowanie nogami; nikt tego tak artystycznie nie umiał wykonać, jak stary kucharz Stanisław. Chrząkanie to Stanisława było przedmiotem zazdrości Mikołaja, który — choćby się nigdy nie był do tego przyznał — napróżno starał się starego w tym kunszcie naśladować.
Stary kucharz był pierwszą powagą w całym dworze w Opolu; wychował się tu przy dworze i z wielką dumą opowiadał, że tylko dwa razy w życiu na dłużej dwór ten opuszczał: raz, kiedy jako czternastoletni chłopak był na nauce przez trzy lata w Makowie przy starym kuchmistrzu u panów Raciborowskich, a drugi raz, kiedy z nieboszczką panią jeździł na winogradową kurację do Kamionki.
— Więcej nie nosiło mię po świecie — mawiał stary, wznosząc dumnie głowę i spoglądając na otaczających takim samym tryumfalnym wzrokiem, jak np. wielki podróżnik, który odbył trzy podróże naokoło świata.
W oczach Stanisława siedzenie i gotowanie w Opolu było równie zaszczytnem dziełem, jak dla podróżnika zwiedzanie mało znanych krajów.
W całym dworze wzbudzał on ogromny szacunek, wszyscy młodzi bali go się jak ognia, a nawet sam Mikołaj tracił przed nim kontenans i opuszczała go zwykła u niego powaga; truchlał, żeby stary Stanisław nie zaaplikował mu kiedyś przy ludziach tego, co mawiał przed nieboszczką panią:
— Hm! hm! Mikółka niczego chłopak... uczciwy, pracowity, ale zawsze to z chłopów, z poddanych...
Sam nawet pan Władysław, choć dość ostry dla wszystkich sług, miał jakąś rewerencją dla starego; co więcej, Stanisław nietylko że pozwalał sobie czasem nazywać go paniczem, ale nawet dochodził do takiej zuchwałości, że robił mu uwagi o jego postępowaniu i gderał na dobre... Zżymał się później młody pan, gniewał, obiecywał sobie wyprawić starego na łaskawy chleb, ale nigdy nie zdobył się na energję ufuknięcia Stanisława.
Teraz usłyszawszy chrząkanie w kredensie, skrzywił się trochę i z pewną nieśmiałością odezwał się do wchodzącego staruszka:
— Mój Stanisławie, proszę postarać się dziś koniecznie o dobrą kolację. Będę miał gości: hrabia Karol i może pan Jaś z Mądrówki przyjadą.
— Wedle woli wielmożnego pana — odrzekł staruszek, kłaniając się kilkakrotnie — wedle woli i fantazji... A na którą godzinę mam przygotować — na siódmą? na ósmą? czy aż na dziewiątą?
Władysław skrzywił się jeszcze bardziej, a twarz jego zdradzała niecierpliwość.
— Czyż Stanisławowi trzeba powtarzać po sto razy, że zawsze, wiele razy hrabia przyjeżdża, to kolacja nie może być przed pół do dwunastej?...
— Dziwności! dziwności niemieckie czy francuskie — zaczął stary mówić monotonnym głosem, kiwając przy tem smutnie głową. — Czterdzieści i trzy lata jak mię w Makowie wyzwolili na kucharza, od tego czasu nagotowałem się dość różnych kolacyj i za nieboszczyka pana prezesa... dziadunia, i za naszego już pana, świeć Panie nad jego duszą, i później za nieboszczki pani, ale zawsze bywało na ósmą, na dziewiątą... aż teraz panicz zaprowadził tę nową modę na dwunastą... Dalibóg, ludzie się z nas śmieją! Ot, i w niedzielę spotykam się w mieście ze starym Anastazym...
— Niech mi tam Stanisław nie zawraca głowę starym Anastazym! — zawołał zirytowanym głosem młody pan. — Proszę lepiej powiedzieć: co może być na kolację? W sobotę przysłali trufle, czy Stanisław odebrał?
— A odebrałem, ale to na taką okazyjkę szkoda marnować.
Mówiąc to, stary zrobił tak nieszczęśliwą i zrozpaczoną minę, że Władysław mimowolnie parsknął śmiechem, i po chwili dopiero, starając się ukryć swawolny uśmiech, zaczął mówić napozór bardzo serjo.
— Dla czego Stanisław mówi.. że szkoda marnować trufli na taką okazję? Przecież pan Karol to nasz krewny, stary hrabia to przecież cioteczny brat nieboszczyka mego ojca.
— Ta, tak jest... tylko proszę wielmożnego panicza... pan jest jeszcze bardzo młody i nic się na polityczności nie rozumie... Nie mówię tego, żeby u nas i za dawnych czasów nie dawano trufli... O! przeciwnie — ujadali panowie ten specjał... ujadali. Na przykład, nie przymierzając, nieboszczyk pan major Bońkowski, wuj naszej pani, to jadł ich z przeproszeniem tyle, jakby jaka.. Et! aż gadać wstyd... Ale zawsze, jak się to dawało, to ze względu na kalendarz.
— Jakto, mój Stanisławie? Ze względu na kalendarz... Niech mi Stanisław wytłumaczy, co właściwie ma tu znaczyć — ten kalendarz.
Młody pan lubił bardzo starego sługę, który całe swe życie w jego rodzinie przesłużył i choć czasem nudziło go i niecierpliwiło gderanie Stanisława, to znowu innym razem wprowadzało go w dobry humor i umyślnie wyciągał go na prawienie morałów, a później, ugarnirowawszy jeszcze, opowiadał je swym przyjaciołom. Stary nigdy nie mógł się połapać, że panicz żarty sobie zeń robi, i korzystając z pozwolenia, zapędzał się czasami za daleko.
— Co znaczy kalendarz? — odpowiedział, przybierając najpoważniejszą minę. — Niby to wielmożny pan sam nie wie?.. Przecież z kalendarza to się można dowiedzieć, kiedy jakie święta, albo imieniny... Imieniny! Pańskie imieniny, to wielkie słowo!... Otóż z kalendarza bywało za dawnych państwa, daj im Boże Wszechmogący światłość niebieską, dowiadywaliśmy się, kiedy u nas mają być to święta jakieś uroczyste, to imieniny, to jakieś rocznice.. i wtenczas... nie mówię.. w tenczas bywały i trufle i indyki i lody i inne doskonałości, ale żeby tak ni z tego ni z owego na prosty wtorek dawać trufle.. Nie! tego nigdy nie bywało i to jest źle, bardzo nie dobrze.
— A mimo to, mój Stanisławie, zrobisz nam dziś na dwunastą indyka z truflami i lody.
— In... dy.. ka! — zawołał stary przestraszonym głosem, wymawiając każdą sylabę z osobna — indyka.. a zkąd ja go wezmę?
— Przecież chodzą po dziedzińcu. Popatrz! — tu wskazał staremu przez okno kilkanaście indyków..
— Et! Co mi wielmożny pan głowę zakręca... taki indyk, a podeszwa z ostrym sosem, to jednaki specjał... Przecież indyk musi skruszeć. Jakbym go dziś zarznął i zaraz upiekł, to by pan hrabia wnet się spytał: Mój kochany Stanisławie, a gdzieście zastrzelili tę wronę?.. Nie! ja tego nie zrobię.
— A cóż dasz na kolację?.
— Co? co dam! Znajdę ja i bez indyka co dać, przecież dwór, to nie ekonomska chałupa, żeby nie było co dać zjeść dla dwóch paniczów... Mamy przecież trzy kuropatwy, które sam wielmożny pan w sobotę zastrzelił, dam je na pieczyste, ze słoninką ładnie upiekę, będzie dobrze..
— No, a przed tem dasz odgotowane trufle na gorąco do masła...
— Wielmożny panie, czy to już koniecznie te trufle, gdzież tak na powszedni dzień?
— Koniecznie! koniecznie! I tak by się popsuły, bo ja jutro wyjadę na cały tydzień.
— Niech się już dzieje wola paniczowa, niech będą trufle.
— Poczekaj! — zawołał Władysław — więc mamy.. na pierwsze danie trufle, na drugie kuropatwy pieczone.. a na trzecie zrób lody ananasowe.
— Przysięgam Bogu, że nie zrobię! — jęknął stary. — Jeszcze czego? Lody ananasowe. O co to — to nie! Za nic w świecie! Obraza boska!.. Śmiech ludziom powiedzieć! Nie! nie! nie! Lodów nie będzie.
Władysław aż dusił się od wewnętrznego śmiechu, mimo to nie wybuchnął, lecz przeciwnie przybierając najpoważniejszą minę, rzekł do starego:
— Wszystko to bardzo ładnie, ale niech Stanisław nie zapomina, co nieboszczyk pan major, wuj mojej matki, mawiał, że kolacja bez leguminy to tak jak lis bez ogona, a przecież on się znał na kuchni i wiedział co mówi.
Zafrasował się stary po tych słowach; zamilkł na chwilę i smutnie kiwał głową.
— Cóż Stanisław się tak zadumał? Prawda, że ja mam zawsze rację?
— To prawda, że pan major to mówił, ale to inne czasy były.. Ale niech się już dziś dzieje wola wielmożnego pana, zrobię lody.. tylko nie ananasowe, bo to by był śmiertelny grzech i obraza boska.. Mamy miesięczne poziomki, to zrobię poziomkowe i koniec.. Choć niech mi wielmożny pan wierzy, że z tego wszystkiego nic dobrego nie wyjdzie... Ale co mnie słudze dawać panu nauki, z tem wszystkiem zobaczy wielmożny pan, że z tego nie będzie nic dobrego.
— Z czego? z czego mój Stanisławie? — zapytał Władysław łagodnym, zachęcającym do odpowiedzi głosem. — Z lodów?
— Eh! ze wszystkiego — zrzędził, wpadając w zapał, stary. — Pewno, że ja nie będę mówił, żebyśmy mieli być gorsi, niż pan hrabia Karol. Nie gorsi my, a kto wie czy nie lepsi, tak po familji sądząc.. Pan prezes, jakby był zechciał, to także mógł nie raz, a sto razy hrabią zostać, ale nie chciał, bo mówił, że to wstyd dla porządnego pana.. Tylko teraz z innej przyczyny nam nie można tak szumieć jak panu Karolowi... Jabym powiedział, ale wielmożny pan znowu będzie się gniewał na starego Stanisława i znowu wielmożny pan nagada mi subjekcji, to już wolę milczeć.
— Wygadaj się już raz stary! Wygadaj! — nalegał Władysław filuternie uśmiechając się pod wąsem. — Wiem, że do zdrowia potrzeba ci wygderać się należycie.
— Ta co tu długo gadać! — zawołał, zbierając się na energję, starowina. — Już jak wielmożny pan pozwala — to powiem tak... prosto z mostu... Pan Karol, choć dużo rozrzuca pieniędzy, to jemu to nie zaszkodzi, bo na niego aż sześć wsi czeka, a stary hrabia i sama hrabina skąpią jak żydzi. A u nas co? — Jedno to Opole zostało i na nim już jest różności, i banki i nie banki, i Fiksy i Grünbergi i Gitle... Boże odpuść, a jak to stracimy — to co będzie?
Przy tych słowach konfidencjonalnego sługi, twarz młodego pana na Opolu pokryła się raptownie chmurą troski, uśmiech znikł ze świeżej wesołej twarzy, ustępując miejsca tęsknej zadumie.
— Pewnie że nam pan hrabia nie odpuści jednej ze swoich wsi... Oh! co nie, to nie!.. Boże! Boże! — ciągnął dalej stary, a w głosie jego czuć się dawał smutek prawdziwy i łzy miał w oczach. — Z takich dostatków, z pałaców, z oranżarni, przez trzydzieści lat doszliśmy do takiego dworku na Opolu.... Nie paniczowa to wina. Nie! Ja tego nie mówię, ale zawsze aż stygnę, jak sobie pomyślę, że i tego może nie stać.... A wtenczas, co my biedni poczniemy?
Tu stary nie mógł już ukryć łez cisnących się do oczu, odwrócił się więc, obtarł łzy kułakiem i chwytając za rękę swego młodego pana, ucałował ją serdecznie i mówił dalej głosem, w którym dźwięczał płacz.
— Eh! Stary Stanisław zawsze musi głupstwo powiedzieć. Stary zgłupiał. Stary do niczego. Niech mi panicz... wielmożny pan daruje, ale to tak z serca, a z gorącości człowiekowi przyjdzie czasem.. Ot, idę już, idę... a kolacyjkę przygotuję galant, aż hrabia będzie palce oblizywać..
Pan Władysław stał ciągle na tem samem miejscu smutny, zadumany, w ziemię wpatrzony, nie zauważył nawet ostatnich słów. Staremu znać żal się zrobiło „swego panicza“, bo nadrabiając miną, zaczął gawędzić dalej z udaną wesołością.
— Nic jeszcze złego! Nic złego! Żeby nam Pan Bóg pozwolił ożenić się, w domu osiedzieć, dziateczek dochować — tu stary rzeczywiście uśmiechał się już zupełnie wesoło — to będziemy jeszcze statecznie panowali, i znowu do kalendarza nawrócimy. A jak wielmożny pan z obiadem rozkaże? — zapytał zmieniając ton i widząc, że wszystkich poprzednich jego słów pan nie słyszał, lub nie zwracał na nie uwagi.
— Z obiadem? — odparł machinalnie jakby budząc się się ze snu Władysław. — Z obiadem? A która to godzina Stanisławie?
— Trzy na dwunastą.
— Już! To nie może być..
— Tak! Pan dziś długo pozwolił sobie spać, później ten doktor.
— To zrób mi na piątą kawełek mięsa, duży befstik z jajem.
— I co więcej?
— Nic! To mi wystarczy, po mięsie, da mi Mikołaj konfitur. Nie rób nic więcej... Pamiętaj, stary, na piątą teraz pójdę do żniwa i może gdzie kuropatwę zastrzelę..
Stary ukłoniwszy się nizko wyszedł z pokoju, a za drzwiami szeptał sobie z cicha:
— Szkoda! szkoda! Złota dusza, choć do rany przyłóż, rychtyk nieboszczka nasza, ta i co z tego? Zniszczą go, rozciągną, rozliżą.... Pan z panów...
Pan Władysław zostawszy sam w pokoju, rzucił w koło siebie okiem i zawołał:
— Leda! Leduś! — Gdy jednak na głos ten nikt się nie odezwał, krzyknął jeszcze głośniej — Żorż! Żorż!...
Po chwili młoda, ładna dziewczyna z talerzem w jednej, a ze ścierką w drugiej ręce zjawiła się w drzwiach.
— A to ty, Kiłyno! — rzekł młody człowiek zbliżając się do uśmiechającej się zalotnie dziewczyny — gdzież ten Żorż znowu?
— Ta pojihaw! — odrzekła dziewczyna wybuchając nagle wesołym śmiechem i równocześnie zasłoniła pełne karminowe usta trzymaną w ręku ścierką. — Niby to pan nie wie, że on pojechał, z pańskim listem do Warowiec, do tego hi! hi! hi! pana grafa pojechał.. do tego co to taki naprzykrzony. On pojechał, a Mikołaj mnie zawołał myć talerze...
Najwidoczniej rumiana, czarnooka i czarnobrewa Kiłyna miała wielką ochotę zamienić mycie talerzy na rozmowę z młodym dziedzicem, dziedzic jednak nie miał zupełnie chęci do pogawędki z Kiłyną, bo nie zwracając uwagi na jej zalotne uśmiechy i filuterne spojrzenia, zapytał krótko:
— Nie wiesz gdzie Leda? Czy znowu za Żorżem nie poleciała?
— Nie! Sochrany Boże.. Jest na toku.. Tam żyto młócą, a ona myszy łapie... i Mikołaj tam z nią jest, gadają sobie z gumiennym. Czy pobiedz za nią? Zawołam ją do pana!
— Nie! Zostań i myj talerze, ja sam pójdę na tok.
Dziewczyna z dóść kwaśną i skonfundowaną miną wróciła do kredensu. Władysław zaś wszedł do sypialnego pokoju, zdjął strzelbę z kołka, schował kilka ładunków do kieszeni i poświstując z cicha jakiegoś walca, poszedł na tok. Gdy zbliżał się do kilku zmłocków, młócących na klepisku świeżo zżęte żyto, zerwała się leżąca dotychczas na snopach i czatująca na myszy śliczna, filigranowych kształtów, biała angielska wyżlica i łasząc się i skomląc z radości podbiegła ku niemu, skacząc mu na piersi.
— Leduś! Leduś! Pójdź tu — wołał Władysław i pieścił suczynę, drżącą z radości. — Pfe Leduś! Żeby taka psia pani, taka hrabina zajadała się myszami... No! no! dość tych karesów, pójdziemy na polowanie... Waruj! Za nogą.
Na te słowa suka przestała skomleć i skakać, i poważnie poszła za swym panem.
Pan Władysław obejrzał namłócone ziarno, porozmawiał trochę z gumiennym, zapytał o coś zmłocków i przez bramę tokową, wyszedł w pole. Szedł nie patrząc przed siebie; napróżno suka łasiła, się i dokazywała; na darmo obiegała ogromne koła i w figlarnych podskokach pędziła wprost na niego, żeby tuż przed nim przypaść do ziemi; nie zajmowały go dziś jej psie figle — smutny był i zadumany.
Na łanie zastał ze stu pięćdziesięciu żeńców. Zacząwszy od początku, przeszedł całą linję. Ekonom, pan Kropielnicki, prowadząc za sobą podjezdka, szedł krok w krok za panem, znacząc swą energję i życzliwość ku chlebodawcy głośnem nawoływaniem, mającem pobudzać żeńców do robienia większych snopów.. Nie zrobił jednak dziś głos pana Kropielnickiego miłego wrażenia na Władysławie, bo raz i drugi popatrzył nań niechętnie, wreszcie pozbył się jego towarzystwa, odesławszy go na drugi koniec łanu. Młode kobiety i dziewczęta uśmiechały się zalotnie do przystojnego dziedzica; zagadnięte mimochodem starały się zawiązać dłuższą rozmowę; i to nie zdołało rozpogodzić zasępionej twarzy; przeszedł cały rząd, przy końcu dał jeszcze jakieś rozporządzenie dozorcy i świsnąwszy na sukę poszedł w stronę łanu zasianego burakami.
— To wże pewno zakochanie! — odezwała się najbardziej wygadana ze wszystkich żniwiarek, ale też srodze już zębem czasu szarpnięta Łucyna Hryńczukowa. — Ja zaraz po oczach poznam zakochanie.
Inne się z niej śmiały i twierdziły stanowczo, że jeżeli to i jest zakochanie, to na pewno pan nie w niej się zakochał.
Pan tymczasem szedł przed siebie, nie oglądając się nawet. Kroczył po buraczanych liściach, aż trzeszczały, łamiąc się pod stopami. Leda, zmarszczywszy trochę uszy i podniósłszy ogon, szła ostrożnie naprzód, węsząc na wszystkie strony i co chwila oglądała się za swym panem. Wreszcie stanęła na chwilę, spojrzała swemi rozumnemi oczami zupełnie tak, jakby chciała powiedzieć: no, uważaj! i cichutko, pełzając prawie, zaczęła się podkradać przed siebie. Władysław odciągnął kurki, twarz ożywiła mu się nagle, w oczach błysnęła jakaś jasna iskierka; szedł tak za suką, która w tej chwili stanęła i aż prawie przysiadła do ziemi.
— Pif! Leduś — zawołał.
Suka jeszcze posunęła się naprzód — stadko złożone z ośmiu sztuk kuropatw porwało się z wielkim furkotem, padł strzał jeden i drugi, dym okrył strzelca — stadko jednak poleciało dalej bez wszelkiej szkody. Suka zaskomliła żałośnie i popędziła w stronę, gdzie zapadły kuropatwy i Władysław pociągnął za nią. Jednak spłoszone raz ptaki nie dały się już podejść na strzał, porywały się ciągle na daleką metę, tak, że myśliwy zniechęcony machnął ręką i odwołał sukę — do nogi!
W pogoni za zwierzyną zrobił Władysław dobre pół mili; teraz obejrzawszy się, ujrzał się na łące, stanowiącej najdalszy punkt opolskich gruntów; łąka skoszona w czerwcu, teraz w pierwszej połowie sierpnia pokryta już była bujną otawą[2]; przez środek łąki sączył się czysty strumień, a orzeźwiający wietrzyk wiał po nad ruczajem. Młody myśliwy usiadł na murawie, głowę wsparł na łokciach i zadumał się głęboko, głęboko. Napróżno Leda łasiła się, napróżno starała się rozerwać swoimi figlami... On głaskał ją i pieścił, lecz nie zwracał na nią uwagi...
Wreszcie wstał a z ust wyrwały mu się mimowolnie słowa, wypowiedziane przed dwoma godzinami przez starego kucharza: — A jak i Opola nie stanie!...