Klub nietoperzy/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub nietoperzy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia nar. W. Manieckiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Jasne, żarzące słońce wzniosło się już wysoko nad piękną podolską ziemią.
Władysław, wyjechawszy ze wsi, znalazł się na szerokim, staremi, cienistemi drzewami obsadzonym trakcie, konie mu się uspokoiły, jechał więc równym, wyciągniętym a szalenie szybkim kłusem. Słupy telegraficzne i wierstwowe tylko migały się, dzwonki nie dzwoniły, jeno rozjęczawszy się raz, wydawały jakiś przeciągły, jednostajny melancholijny ton. Podróżni, spotykani na trakcie, z daleka już zobaczywszy ten po warjacku szybko posuwający się ekwipaż, zwracali co prędzej z drogi, zostawiając mu wolne do przejazdu miejsce.
Z obu stron traktu rozciągały się okiem niezmierzone, równe, czarnoziemnie łany, tu i ówdzie zakończone czerniejącym się na skraju horyzontu lasem. Łany te czerwieniły się wysoką, bujną ściernią pszenną, na której stały długie rzędy, nieskończone staje — złotych snopów, albo znowu zieleniały szmaragdowym kolorem liści buraczanych, tu i ówdzie widniały ponure, czarne kominy młocarni parowych, przygotowanych już do wkrótce zacząć się mających omłotów tegorocznego zbioru; niektóre z nich nawet zionęły w powietrze gęstymi, czarnymi kłębami dymu.
Pośród łanów tych rysowały się rzadko rozrzucone wsie i folwarki, znacząc swe kontury zielenią drzew ogrodowych i białemi ścianami obszernych gospodarskich budynków.
Dziwny urok posiada ten na pozór jednostajny i monotonny niby krajobraz podolski; tkwi w nim nieprzeparty jakiś czar, przykuwający ludzką pamięć… ludzkie serca. Są ludzie, którzy ukochawszy go, a straciwszy nagle, tęsknią za nim długie lata; tęsknią, choćby mieli przed oczyma najcudniejsze gór widoki, najdziwaczniejsze wybrzeży morskich załomy; tęsknią za czarem, który otacza tę ziemię, krwią bohaterską obficie zlaną; tęsknią za tymi szeptami tajemniczymi, a dla kochającego ucha zrozumiałymi, które po nad role i łąki, po nad jary i pagórki, po nad burzany i kurhany płyną — i do duszy się wciskają, by w niej na długo, długo… do samej śmierci pozostać; tęsknią i więdną duchowo i modlą się skrycie, by przed śmiercią jeszcze na te łany spojrzeć, by do nich powrócić i pod czarną ziemią skołatane serce na wieczny spoczynek złożyć.
Władysław miał w duszy takie same bałwochwalcze przywiązanie do tej ziemi i umiał odczuć całe jej piękno. Nieraz wśród gwaru zabaw i rozrywek gdzieś w dalekiem i ludnem mieście uczuwał nagle tęsknicę straszną za oddechem równin podolskich, zrywał się wówczas gwałtownie, rzucał wszystko, zabawę, gry, nierzadko miłostkę i pędził dzień i noc, bez ustanku, i uspokajał się dopiero wówczas gdy znalazł się wśród tych czarnoziemnych obszarów i odetchnął balzamicznem powietrzem… Przywiązanie to do rodzinnej okolicy ochroniło go od wynarodowienia się… wylatywał na chwilę z pod strzechy rodzinnej, lecz wrócić do niej musiał, bo nie mógł inaczej.
Konie szły doskonale, najdłużej w trzy kwadranse po wyjeździe z domu ujrzał Władysław bielejące się na pagórku białe ściany żydowskich domostw oddalonego o dwanaście wiorst Rajpola. Na ten widok figlarny uśmiech przeleciał po jego otwartej i wesołej twarzy, zebrał konie krócej na lejce i cmoknąwszy, ruszył jeszcze raźniej pod pagórek i z taką samą szybkością wjechał w szeroką ulicę miasteczka. Gdy mijał najokazalsze domostwo, postać jakaś żydowska, w najstraszniejszym negliżu siedząca na ganku, zerwała się nagle i wołając głośno, dawała mu rękoma jakieś znaki. Siedzący z tyłu obok Hrynia i plecami do pana zwrócony Żorż odwrócił się nagle i pociągnąwszy Władysława za rękaw, szepnął:
— Proszę wielmożnego pana, tam Fiks czegoś tak macha rękami i krzyczy, pewno chce, żeby pan stanęli.
— Niech macha zdrów! — odparł, śmiejąc się Władysław. — Siedź cicho, kiedy ci dobrze i nie ucz mnie rozumu.
— Ta ja myślał, że wielmożny pan nie zajrzeli go… taj przez to…
Nie skończył nawet chłopak, bo ujrzał, że daremnieby się zatrzymywali — Rajpol był już daleko w tyle, a przed nimi widniała znowu wstęga traktu obramowana zielonemi drzewami i złociły się ściernie i piętrzyły szeregi półkopków pszennych.
Po czterech godzinach jazdy zatrzymał Władysław spocone trochę, ale nie zasapane klacze przed gankiem zienpolskiego dworu. Naprzeciw niego wyszedł stary, zgarbiony i jak gołąb siwy kamerdyner i powiedział mu, że pan dziś rano na kilka dni wyjechał do Kamieńca. Z Zienpola do Kamieńca było jeszcze czterdzieście kilka wiorst, z przyjemnością więc przyjął Władysław propozycję starego sługi, który go namawiał, by kazał konie popaść i sam coś przekąsił i wypoczął.
Dwór w Zienpolu i jego otoczenie miały w swej powierzchowności coś dziwnie poważnego, coś uroczystego prawie; przejeżdżający obok, spoglądając na ten poważny, długi, o dwu bocznych pawilonach budynek, na te dachy kryte od starości zczerniałą dachówką, na te olbrzymie drzewa rozciągającego się wkoło parku — musiał koniecznie w duchu się pytać: Kto jest właścicielem tej starożytnej siedziby? Jak ten właściciel wygląda? Co za zacz jest?
Władysław lubił bardzo dom zienpolski, lubił go dla tego może że lubił, raczej kochał prawie jego właściciela. Gdy znalazł się teraz w tych obszernych, z poważną surowością dawnych czasów urządzonych pokojach, stanął mu natychmiast w pamięci sam Walerjan; przypomniał dokładnie, jakie ich stosunki łączyły, i żal mu się zrobiło, że nie zastał go teraz w domu, że stracił sposobność przepędzenia z nim kilka dni sam na sam, jak to sobie układał, na potocznej gawędzie i poważniejszych rozmowach.
Dziwna sympatja wiązała tych dwóch dziś napozór tak różnych od siebie ludzi; wszyscy się jej dziwili i wytłómaczyć jej sobie nie mogli — Władysław, młody wartogłów, hulaka, sportsmen i pędziwiatr, był w serdecznej zażyłości, w najszczerszej przyjaźni z Walerjanem Zienwiczem, człowiekiem o całe dziesięć lat od niego starszym, doskonałym gospodarzem, człowiekiem rachunkowym, robiącym majątek, jednem słowem z gwiazdą podolskiego kawalerskiego stanu. Rozwiązanie zagadki leżało w przeszłości Walerjana — przeszłości, o której ludzie zapomnieli już, mieli czas zapomnieć, ale on sam pamiętał ją doskonale.
Lat piętnaście temu Walerjan, młody chłopak podówczas, szalał tak samo, jak szalał dziś Władysław. Popełniał tysiące najstraszniejszych głupstw, od których resztki włosów dębem stawały na łysych głowach poważnych ojców rodzin; matki i ciotki na jego widok przybierały srogie miny i stawały się podobne do kwoczek broniących swych piskląt przed napadem drapieżnego jastrzębia — one broniły córek i siostrzenic przed spojrzeniami czarnych źrenic Walerjana, który miał słusznie zasłużoną opinję najstraszniejszego bałamuta. Pilna ta opieka zwykle nie odnosiła pożądanego skutku — i każda z pań, które były pannami w epoce świetnych szaleństw Zienwicza, bardziej lub mniej skrycie wzdychały do niego; a były i takie, które głośno afiszowały swe uczucia dlań, które szturmem pragnęły zdobyć to niezwyciężone męzkie serce i zapomocą sakramentu przykuć go na wieki do swego głośno bijącego serduszka, a jego właściciela zmienić na człowieka — porządnego, tj. na zwierzę pociągowe dobrze ułożone, do ciągnięcia małżeńskiej bryki…
Zienwicz nie ożenił się, ale i bez tego sakramentu stał się zupełnie porządnym człowiekiem. Mając lat 26 zgrał się raz strasznie w kijowskim klubie; strata ta bardzo znaczna, a jednorazowa uratowała go: oprzytomniał nagle i stał się odrazu porządnym człowiekiem. Przestał grać zupełnie; z sześciu wsi odziedziczonych po rodzicach trzy sprzedał, a przy trzech pozostał i wkrótce dokazał tego, że te trzy pozostałe dawały mu teraz dwa razy tyle dochodu, ile dawniej wszystkie sześć razem.
Po kilku latach, — jak ongi bały go się wszystkie matki — tak teraz gorąco zapragnęły ujrzeć go mężem swych córek; Zienwicz jednak był nie zdobytym. Różnie ludzie szeptali i komentowali to uparte stronienie od małżeństwa, tę wierność kawalerskiemu stanowi. Szeptano sobie na ucho o jednej z pań bardzo świetnie urodzonej, która dla majątku wyszła za miljonowo bogatego parwenjusza, ale kochała ponoś i przed ślubem i po ślubie nie męża — a Zienwicza… On sam, zapytywany przez poważniejszych ludzi — dlaczego się nie żeni? odpowiadał, uśmiechając się smętnie, że musi jeszcze popracować, aby odkupić sprzedane majątki — i zwykle dodawał jeszcze cichym głosem: nie spotkałem takiej, któraby mi się prawdziwie podobała.
Władysław, wszedłszy do wnętrza domu w Zienpolu, skierował się do czytelni, która sąsiadowała z salą jadalną. Miał zamiar przeczytać ostatnie dzienniki i przejrzeć wspaniałe ilustrowane wydawnictwa z dziedziny sztuki, w której obfitował dom zienpolski.
Usiadł na wygodnej, skórą obitej sofie, lecz nawet do rąk nie wziął żadnego pisma; oczy jego błądziły bezmyślnie po rozwieszonych na ścianach pięknych malowidłach, utworach pendzla polskich artystów. Siedział i marzył, czy rozpamiętywał ubiegłe lata swego życia. Marzycielstwo, do którego w gruncie rzeczy niezbyt był skłonny, opanowało go od wczoraj zupełnie i bezspornie. Siedział zapatrzony w mały obrazek przedstawiający młodą dziewczynkę o rozegzaltowanej twarzy, zapatrzoną w płonący ogień na kominie. Zwolna jasne oczy wymalowanego na obrazie dziewczęcia zaczęły jakby ciemnieć i wkrótce zdawały mu się być zupełnie czarnemi i włosy nagle poczerniały i cera rumiana zmieniła się na matowo śniadą… Patrzył na obcy obraz, a rozbujała wyobraźnia malowała mu inny, przez niego ukochany, w duszy jego mieszkający, sercem drogi — obraz ukochanej dziewczyny.
— Jadwiga! — zawołał znowu i z gniewem zerwał się z sofy. Przechodząc się po pokoju, szepnął sam do siebie: — Wszędzie ją widzę… Żyć bez niej nie mogę.
Rozmyślania te przerwał mu swem wejściem stary kamerdyner i zapytał: co woli, czy cielęcinę, czy wołowe mięso?
Odpowiedział, że jest mu to zupełnie obojętne. Stary wytresowany sługa poznawszy, że gość nie jest usposobiony do rozmowy, wyszedł natychmiast i Władysław został znowu sam. Lecz raz spłoszony, rozwiany czar nie wraca; na próżno teraz spoglądał na obraz zadumanej dziewczyny — teraz widzi tylko jasne, popielatawe loki i błękitne oczy i buzię rumianą — tamta czarnooka zniknęła. Obrócił się więc w drugą stronę i ujrzał przed sobą portret gospodarza domu dziesięć czy dwanaście lat temu malowany, to jest na kilka lat pierwej, nim poznał go Władysław po raz pierwszy. Portret, malowany przez jednego z mistrzów pendzla, był niesłychanie podobny, artysta potrafił pochwycić nietylko podobieństwo rysów, ale mogło się zdawać, że z obrazu tego przeziera cała dusza człowieka…
Tak patrzył nań Walerjan, gdy po raz pierwszy się spotkali… Tak! Władysław przypomniał sobie w tej chwili spojrzenie to i wszystkie okoliczności towarzyszące temu zapoznaniu się, wszystkie smutne okoliczności. Pamięta, że był w onczas zaledwie dwudziestoletnim chłopakiem; rodzice odumarli go, zostawiając mu olbrzymią, ale niesłychanie zadłużoną fortunę, interesy trudne i zawikłane potrzebowały niezwłocznego ratunku, zajęcia się niemi; a tu jak na to kurator przez szlachecką opiekę mu naznaczony, dla ulżenia sobie kłopotów, przeprowadził sądownie uznanie go pełnoletnim; pełnoletność ta dogadzała młodzieńczej zarozumiałości, ale była dla majątku bardzo niebezpieczną — wprost szkodliwą. Władysław, stawszy się panem znacznej fortuny i kierownikiem rozległych interesów, skorzystał z pierwszego pretekstu i zaraz pierwszej zimy pojechał do Kijowa na kontrakty, niby w celu załatwienia kilku spraw majątkowych. Lecz przybywszy na miejsce, zamiast interesom, poświęcał czas hulance i hazardownej grze. Był wówczas w Kijowie jeden dom, którego pani pomimo arystokratycznego nazwiska, jakie nosiła, nie wahała się utrzymywać po prostu domu gry. Władysław tam zaczął bywać i grał. Na jego nieszczęście — jak to zwykle u nowicjuszów bywa — wygrywał zrazu dość znaczne sumy. Po tygodniu jednak zgrał się zupełnie, zgrał się do tego stopnia, że przegrał o dwa tysiące rubli więcej, niż miał przy sobie.
Tego samego dnia, w tym samym salonie poznał się z Walerjanem, który nie grał, tylko zdaleka przypatrywał się grze. Władysław przegrawszy wstał od stołu i zbliżył się do otwartego okienka, ażeby zaczerpnąć świeżego powietrza, wówczas podszedł ku niemu Walerjan i zaczął z nim rozmawiać. Dźwięk głosu, sympatyczna twarz, wreszcie temat rozmowy pociągnął odrazu młodego chłopaka ku znanemu i głośnemu światowcowi, podówczas już sławnemu gospodarzowi. Walerjan mówił mu o jego niedawno zmarłych rodzicach, widocznie cenił ich bardzo, bo słowom jego towarzyszyło dziwne drżenie głosu i zdawało się nawet Władysławowi, że piękne oczy Walerjana pokryła była na chwilę jakaś mgła, niby wzbierająca łza. Chwycił go odrazu za serce i po kwadransie rozmowy nakłonił do opuszczenia tego towarzystwa, pożyczywszy mu przedtem par force pieniądze potrzebne na zapłacenie dzisiejszej przegranej.
Wyszli razem i w tydzień później wyjechali razem na Podole. Walerjan stał się duchem opiekuńczym Władysława; pomógł mu do uregulowania interesów; swoim wpływem zrobił to, że Władysław jako tako posprzedawał odleglejsze folwarki, a przy Opolu, wówczas zupełnie czystem, pozostał… Lecz tu koniec. Chociaż przyjaźń zawarta została i nadal w całej swej sile — wpływ jednak wywierany przez Zienwicza na Władysława pierwotnie był przejściowy i ustał z czasem zupełnie. Władysław czuł wdzięczność i serdeczną sympatję dla Zienwicza, ale towarzystwo człowieka oddanego żmudnej pracy nie wystarczało młodemu, wrażeń i rozkoszy żądnemu paniczowi; znalazł inne, które go zaprowadziło na arenę wyścigową. Jedną stałą korzyść wyciągnął Władysław z poznania się z Zienwiczem — przestał raz na zawsze grać w karty.
Dumania te i wspomnienia znowu przerwane zostały wejściem starego kamerdynera, który przyszedł zaprosić go do sali jadalnej dla zjedzenia naprędce przygotowanej przekąski. Wspomnienia źle jakoś usposobiły apetyt Władysława, wbrew zwyczajowi jadł bardzo mało, wypił tylko szklankę czerwonego wina i monosylabami odpowiadał na uprzejme zapytania staruszka, czującego się w obowiązku bawienia gościa przy stole.
„Pewno albo się kocha, albo pieniędzy nie ma“ — mruknął pod nosem zniechęcony stary i dalej nie wysilał się na grzeczności i pytania.
Wypiwszy filiżankę czarnej kawy, kazał Władysław zaprzęgać, kiedy mu jednak powiedział Żorż, że konie dotychczas zgrzane i obroku nie zjadły, poszedł do gościnnego pokoju i położył się spać. Zmęczony wczorajszą bezsennością znużony wreszcie dzisiejszym upałem i pospieszną jazdą, zasnął odrazu twardym snem i byłby spał do rana, gdyby nie to, że Żorż — wiedząc o tem iż mają jechać do Kamieńca — zbudził go koło piątej godziny. Pogderawszy trochę na chłopaka, że go za późno obudził, choć w gruncie rzeczy rad, że się wyspał i odpoczął, raźny i w dobrym już humorze siadł na wózek i pojechał dalej.
Zienpol leżał zaledwie o kilka wiorst od traktu wkrótce więc znalazł się na nim znowu; był więc spokojny, że choćby się i ściemniło zupełnie, to dojedzie bez przypadku do Kamieńca, droga bowiem była sucha i utarta dostatecznie. Słońce, które świeciło mu rano z lewej strony, spoglądało teraz z prawej, rzucając coraz bardziej ukośne promienie. Droga taka sama szeroka i prosta nie przecinała teraz równin, ale ustawicznie pięła się pod górę, a po obu jej stronach wznosiły się strome pasma pagórków to lasem pokrytych, to znowu sterczących olbrzymiemi, dziwacznie spiętrzonemi przyskałkami z szarego wapienia — to pasmo gór Toutrami zwane.
Z powodu dość stromo w górę wznoszącej się drogi, musiał jechać wolniej, miejscami stępo nawet, ale konie zmęczone poranną szaloną jazdą nie rwały się teraz i szły zupełnie spokojnie. Wreszcie znalazł się na samym grzbiecie tego skalistego odłamu Karpat. Przed jego oczami odsłonił się cudowny widok, a chociaż tyle razy widział go i podziwiał, to jednak i dziś zatrzymał zasapane konie, by trochę wytchnęły, a sam patrzył przed siebie.
Od stóp jego rozciągała się łagodna spadzistość — coraz niżej, niżej aż do końca widnokręgu. W purpurowych, jaskrawych promieniach prawie już całkiem chowającego się za czerczecki las słońca, na lewo widniały zabarwione na różowo białe mury etapu[1] nihińskiego, a z po za nich wyzierały słomiane strzechy wiejskich chatek i budynki pocztowej stacji na prawo zaś rozciągał się łańcuch gór ciągnący się równolegle prawie z pocztową drogą; ku południowi na stokach gór wznosiły się tu i ówdzie fantastyczne budowle, które wola bujną wyobraźnią obdarzonego magnata porozrzucała bezładnie po to, by uchodziły w oczach podróżnych za ruiny feudalnych zamków; wprost przed sobą, w dwudziestopięcio-wiorstwowej odległości mógł dojrzeć, mgłę szarą zasnutą, potężną masą szarych i białych kamieni, to ściany budynków, to turma kamieniecka… To sam Kamieniec. A między nim a Kamieńcem sfalowana, ku południowi pochylona równina, pełna zżętego zboża, pełna ruchu pracującej ludności, urozmaicona tu i ówdzie kominem lokomobili, ziejącym czarnemi kłębami dymu.
Czar jakiś wspomnień historycznych, tradycji rycerskiej unosił się nad równiną tą, zlaną tylekrotnie krwią bohaterską i na jej widok w umyśle Władysława zrodziły się dziwne myśli, przypominał sobie wiele to razy rycerstwo polskie swą mężną piersią odpierało tu nawałę azjatycką; wiele krwi szlachetnej wsiąkło w tę czarną tłustą ziemię, wiele szabel poszczerbionych w niej po dziś dzień spoczywa… I zdawało mu się, że widzi potężne chorągwie pancerne z szumem skrzydeł husarskich, z szelestem jedwabnych proporców, pędzące jak huragan, łamiące przed sobą niezmierzone okiem zastępy, druzgoczące potęgę Islamu.
Łagodne dotknięcie ręki Hrynia wyrwało go z tego upojenia.
— Jedźmy panie! — prosił milczący zazwyczaj woźnica — noc się robi, będzie bardzo ciemno, księżyca z wieczora nie widać.
Przetarł oczy, westchnął i szepnął z cicha: — Sen… Sen rozwiany raz na zawsze, bezpowrotnie! — i ruszył dalej. W Nizinie słońce mu zaszło zupełnie, a na „trójkącie“, koło karczmy tę nazwę noszącej, o pięć wiorst od miasta odległej, zrobiło się tak ciemno, że nic prawie nie widział przed sobą, zwolnił więc koniom i jechał lekkim truchcikiem…
Minął wreszcie cmentarz, na prawo zostały mu białe mury „turmy“ i wózek wtoczył się na bruk, przejeżdżał teraz przez „polskie folwarki“ ku nowemu mostowi.
Z wyniosłości tej widział całe miasto jak na dłoni. Wśród czarnej nocy jaskrawo odbijały się tysiące świateł rozrzuconych po stoczystościach nadsmotryckich skał.
Stanął i kazał Żorżowi zdjąć dzwonki z końskich szyi i znowu zatopił się w podziwie nad cudownem połączeniem piękna przyrody z dziełem rąk ludzkich. Gdy ruszył dalej, to jechał już ciągle stępo. Na nowym bulwarze odbywał się jakiś festyn ludowy; różnokolorowe lampiony oświetlały cały na stoku góry roztaczający się ogród, a ognie sztuczne i rakiety co chwila wznosiły się w powietrze, ażeby stamtąd spadać deszczem jarzących iskier.
Na moście ujrzał całe koryto w koło otaczającej miasto rzeki Smotrycza. Skaliste jej brzegi oświetlone były światełkami przedzierającemi się z okienek domków ubogiej nadrzecznej ludności, które schodziły aż do samych brzegów szerokiego strumienia. On znajdował się o jakie 200 stóp nad niemi…
Most się skończył i czar prysł. O dwieście kroków za mostem wjechał w wąską bramę hotelu „Belle Vue“. Szwajcar zadzwonił, usłużny Michel „miszures“ zjawił się i pospieszył podać mu rękę przy wysiadaniu.
— Czy pan Zienwicz jest? — zapytał „miszuresa“.
— Jest, proszę jaśnie pana — odparł żyd — pod trzecim numerem, ale teraz wyszedł do doktora Holego.
— Masz wolny numer?
— Jest, siedmnasty! — i ruszył żyd na schody, Władysław poszedł za nim.