Kościół Święto-Michalski w Wilnie/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Święto-Michalski w Wilnie |
Podtytuł | opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Jeszcze jedno, będzie kwita.
We wszystkich kościołach Wilna przedzwoniono na pacierze. Było to około szóstej wieczornej i dobry zmierzch rozciągał się już ponad miastem, lecz dnia tego pogoda zlała się cząstką jeszcze na wieczór.
Na ulicach stały tłumy ludu, milczące, lecz groźne; gdzieniegdzie słychać było głosy księży, a z poduszczania śmielszych ludu przewodników odzywały się krzyki:
— Ukrzyżować wojewodę! poćwiertować piechotę! wyrznąć w pień kalwinów! precz z dysydentami!
Pomimo tych okrzyków, cały lud stał nieporuszony, zdając się tylko oczekiwać, aby mu popęd dano.
Jeden wreszcie odezwał się głośno:
— Oj! niema Zaranka! gdyby on był, jużbyśmy tu oddawna tak z założonemi rękoma nie stali. Te psy zamknęli go do turmy. Powiadają, że go właśnie o tej godzinie miał indagować wojewoda w swoim pałacu, blizko kolegium św. Ignacego.
— Nie — odpowiedział ktoś drugi. — Zaranek siedzi w turmie, stamtąd go dniem nie wyprowadzą, lękając się, aby go nie odbito.
— Tak jakby to nocą odbić nie można — przerwał pierwszy. — O! ja poprzysiągłem dniem i nocą starać się go uwolnić i ręczę, że albo będzie wolny, albo mnie z nim razem posadzą. — To mówiąc, uderzył po rękojeści szabli, kilka osób powtórzyło za nim to poruszenie i zawołało:
— Idźmy wyrznąć kalwinów! Do zboru! do zboru!
— Nie, nie! — krzyknął pierwszy — do wojewody, do jego pałacu, tam są kalwini! Wszyscy się ruszyli i tłumy ludu różnymi zaułkami pośpieszyły do celu swojej wyprawy.
Pałac, na który wymierzone były groźby ludu, leżał niedaleko klasztoru i kościoła św. Ignacego; jeden bok jego wychodził na ulicę Wileńską, drugi na zaułek św. Ignacego.
W kilka chwil już wszyscy stanęli na miejscu i sypnęli się hurmem do okien, a naprzód młodzież akademicka, pełna zemsty ku nieprzyjaciołom swoim, z kamieniami w ręku, z szablami i kijami. Z drugich stron ciskano na dach i drzwi co tylko wpadło pod rękę. Wtem, kiedy napastujący byli bardzo blizko, kilkadziesiąt wystrzałów ręcznych wypadło z okien do tłumu. Ten opór niespodziany zastraszył ich nieco, a widok kilku ranionych i zabitych przeraził ludzi, którzy, jako nieprzywykli do walki, tam tylko szli z zapałem, gdzie się żadnego nie mogli spodziewać oporu.
Stanęli, jak wryci; nie wiedząc jeszcze, co sobie poradzić; wtem głosy słyszeć się dały:
— Uciekajmy! piechota tył nam zabiera! zginiemy! uciekajmy! I z równym pośpiechem jak przyszli, cofnęli się wszyscy, rzucając jeszcze do okien błoto i kamienie, przeklinając i odgrażając się zemstą późniejszą.
Część ludu już umykała, ale z drugiej strony pałacu, od zaułka, wszyscy stali jak mur.
— Spalić tę jaskinię łotrów! — wołano w tłumie.
— Podajcie ognia! wysadzić ich z dymem w powietrze! Podpalić na cztery rogi! Niech całe miasto zginie, byle oni zginęli!...
I kilka osób poleciało do poblizkich domów i przybiegło napowrót z rozpalonemi głowniami, miotając je w powietrzu i rzucając na dach i w okna.
Długo bezużytecznemi były te próżne pokuszenia, bo dach i mury nie lękały się ognia; lecz nagle ze środka zręcznie podłożony pod próg pokrycia, buchnął wiatrem podżegany płomień.
— O! niech się palą psy! — wołali wszyscy — będzie patrzeć z radością na wygubienie tego paskudnego plemienia.
— Oto dach wkrótce cały obejmie i na łby im spadnie! Niech się pieką psy, tak jak w piekle całą wieczność piec się będą.
— Panie Anatazy, czy widzisz asindziej, że oni pono myślą oknami uciekać.
— Nie puścim! hej, bracia! żeby nie umknęli wkoło; a który pierwszy łeb kosmaty pokaże, choćby sam wojewoda, kamieniem, jak żabę!
W uniesieniu dzikiej radości cały lud podnosi w górę czapki i wykrzykuje w niebo głosy; wtem huk ręcznych wystrzałów z tyłu słyszeć się daje. Na ten odgłos, na widok padających, rannych i zabitych, kobiet, dzieci i starców, którzy się przywlekli korzystać z chwili zemsty, rozsypują się wszyscy znowu. Zgiełk, zamieszanie, krzyki, strzały rozlegają się wkoło, a ten obraz tak okropny oświeca pożar, obejmujący dach cały. Niektórzy z uciekających cisną się do Jezuitów, inni w niewypowiedzianym przestrachu uciekają sąsiedniemi ulicami do miasta. Piechota przyciska pozostałych, pastwiąc się nad nimi nielitościwie; a głosy ich płaczliwe i błagające, głuszą dźwięk dzwonów i zgiełk uciekającego ludu.
W czasie, kiedy lud bezskuteczny szturm przypuszczał do pałacu Radziwiłłowskiego, kiedy całe pospólstwo skupiło się w tę stronę miasta, wkoło zamku największa panowała cichość. Dwóch piechurów na straży, z dobytemi szablami, chodziło koło turmy zamkowej. Zdala jednakże dochodziły krzyki, odgłos strzałów, i wkrótce zaświeciła łuna pożaru. Żołnierz, stojący na straży, obracając się do drugiego, odezwał się znienacka:
— Tam gorąco, jak widać.
— Hm! — mruknął drugi ponuro — co nam tam? będzie im gorąco! to znów sprawki studentów.
— Być może.
— O! spodziewaliśmy się tego — rzekł drugi, przechodząc się powoli i patrząc w górę na kraciaste okna, w jednym z których bielała głowa więźnia, wysunięta z za kraty. — Spodziewaliśmy się tego i dziś rano jeszcze. Pan rotmistrz wysłał jeden oddział piechoty w tamtą stronę, drugi do zboru, a trzeci na ulice.
— To tylko źle — odparł drugi, oglądając się wkoło, że nas tu dwóch dwoma zostawili. Byle jaka garstka, mogą odbić więźniów!
— Ba! alboż nie wiesz rozkazu, żeby w takim przypadku więźniom w łby popalić.
Głębokie westchnienie przedarło się przez kraty górnego piętra więzienia, nastąpiło chwilowe milczenie. Dwaj knechci z szablą na ramieniu przeszli się parę razy, jeden z nich stanął i, pokazując w tę stronę, w której świeciła łuna pożaru, zawołał:
— Saperment! oni podpalili!
— Nic to — rzekł drugi, chodząc spokojnie — zgaszą!
— Pestilenz! ale bo coś strzałów nie słychać. Czy nie pobili piechoty... trzeba się mieć na baczności.
— Cóż u dyabła! pobili? Otto! z gołemi rękoma!
— Ho, ale ten młody, głupi naród, to się na wszystko porwać gotów. Jak nas pozawczoraj zbili kamieniami, to i rusznice nie pomogły.
— A czyż nie słychać strzelania?
— Nie! te przeklęte dzwony zagłuszyły mnie zupełnie, nic nie słyszę, tylko to drelę, drelę! bam! bim! po całem mieście. Jabym tym dziadom łby pokręcił, co oni sobie myślą? O! o! teraz posłyszałem i strzelanie i krzyk, musieli dużo pobić.
— Chwałaż Bogu! jak połowę wytłuką, druga połowa może będzie siedzieć spokojnie.
— Hast recht! z nimi inaczej nie można. A ten tam czego wygląda oknem, hę? Mosanie Teufel hosen! schowaj łeb, bo palnę! To mówiąc, nastawił rusznicę ku oknu, z którego widać było głowę wyglądającego więźnia, ale nieustraszony Zaranek, on to bowiem wyglądał, nic nie odpowiedział i nie umknął się wcale. Żołdak się rozgniewał i powtórzył: Umknij się Tausend milionen Teufel!! bo palnę!... a to zakamieniały pies!
— Daj mu pokój, niech patrzy, póki jeszcze ma oczy całe, jak go powieszą, a kruki mu je wydłubią, nie czas będzie gawronić! To ten paniczyk! co to dowodził koło zboru!
— A! co zabił szlachcica i ranił jego żonę!... która chodziła na skargę do wojewody! miała nawet pisać do króla... żeby on się z nią ożenił, kiedy jej męża zabił!...
— Piękna propozycya dla takiego łotra!... ale ho! my go ożenim z panną szubienicą i damy mu postronek w posagu! on to topił księdza rektora!...
— Ah! Milionen Teufel!... to ty, psie?
Zaranek milczał i spokojnie oknem wyglądał. Dwaj knechci stali, wpatrując się w niknącą łunę pożaru i wolniejące w oddaleniu odgłosy uciekającego ludu.
— Ho! już musieli drapnąć!... nie dopomógł im nawet patron Jezowicki, co tam blizko mieszka! Oh! czemuż mię tam niema! dokazałbym cudów tą szablą, którą odebrałem od płatnerza ostrą, jak język jezuity.
— Wer da? — wrzasnął w tej chwili drugi żołnierz, ktoś idzie.
— Niema nikogo! — odparł drugi. — Tak ci się zdało! To ten hałas słychać zdaleka!
— Nie! przysiągłbym, że ktoś chodzi z drugiej strony turmy i niejeden. Ty tu zostań, ja pójdę... Już i ten łotr schował głowę... nie widać go, pójdę-no ja zobaczę!
I poszedł, porwawszy rusznicę na plecy, słuchał we drzwiach chwilę i wrócił.
— Niema nikogo — rzekł — ale pójdę na górę więźniów zobaczyć, czy są wszyscy... ty tu pilnuj dobrze, daj mi klucze! nie zaśnij czasem, na przypadek krzyknij na mnie, ja duchem przybiegnę!!
Gdy to mówił i zabierał się wchodzić, stojąc już jedną nogą na progu, ze drzwi wybiegł ktoś nagle, powalił go o ziemię, porwał rusznicę, która mu z rąk wypadła i zniknął w ciemności.
— Łapaj!... trzymaj!...
— Co?? gdzie??
— Ten łotr uciekł! powalił mnie! schwycił rusznicę! goń!... jeszcze niedaleko!
Drugi knecht podbiegł kilka kroków, lecz zapomniawszy się, tak silnie na zawrocie o mur palnął głową, iż upadł.
— Ach! szelma! trzeba krzyknąć na alarm! lub wystrzelić! to ten wisielec, co tu oknem wyglądał!!
— No! strzel!...
— Ale co to pomoże! wszyscy nasi koło pożaru!...
— O! Pestilenz!!