Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Besos para Golpes |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga druga Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy Piotr Grintoire przybył na plac de Grève, drżał z zimna jak listek; przeszedł przez most młynarzy, aby uniknąć na moście zamiany chorągiewek Jana Fourbeault, lecz młyny biskupie zmoczyły jego suknie i zdawało mu się, że upadek sztuki jeszcze uczyniły przykrzejszym. Zbliżył się więc z radością do ognia, gorejącego na środku placu, który niezliczony tłum otaczał.
— Przeklęte gawrony! — rzekł do siebie (bo jako dramatyczny poeta lubił monologi) — otóż i ogień obstąpili! Przecież i ja potrzebuję ognia, abym wysuszył zmoczone suknie i wylał wodę z moich butów. Czy go dyabli nadali z młynami? ciekawym, co mu po młynach, czy młynarzem zostanie? Przeklęte gawrony, grzeją się jak w najlepsze — piękny widok!
Bliżej się przypatrzywszy spostrzegł, że koło, otaczające ogień, było większe, niż potrzeba i że nie sama ciekawość oświetlenia była przyczyną tego napływu.
W przestrzeni, pozostawionej wolną, tańczyła młoda dziewczyna.
Czy ta młoda dziewczyna była ludzką istotą, czarownicą, aniołem, tego Grintoire, jakkolwiek filozof, sceptyk, poeta ironiczny, w pierwszej chwili nie zdołał powiedzieć, tak go olśniło nadspodziewane zjawisko.
Nie była wysoką, lecz taką się być zdawała, bo jej szczupła figurka podnosiła ją w górę. Była brunetką, lecz w dzień ciało jej powinno mieć barwę złotą andaluzek, albo rzymianek. Stopka jej także była andaluzyjska i ślicznie wyglądała w zgrabnem obuwiu. Tańczyła na starym kobiercu perskim, niedbale porzuconym pod stopy, a ilekroć zwracała ku komu spojrzenia, oczy jej czarne rzucały błyskawice. W nią wszystkie spojrzenia były wlepione, ku niej wszystkie usta otwarte. W rzeczy samej, przy dźwięku bębna gdy tańczyła, dwie jej ręce okrągłe i białe wznosiły się nad głową; lekka, żywa jak osa, w gorsecie haftowanym złotem, sukni krótkiej, z gołemi ramionami, z nogami zgrabnemi, które się ukazywały niekiedy, z włosami czarnemi i ognistem spojrzeniem, była nadzwyczajną istotą.
— W istocie — myślał Grintoire — to jest salamandra, nimfa, bogini, bachantka z Mont-Ménaléen.
W tej chwili pukiel włosów salamandry oderwał się i z blaszką miedzianą padł na ziemię.
— Nie — rzecze — to cyganka.
Całe złudzenie znikło.
Zaczęła znowu tańczyć; wzięła z ziemi dwa miecze, które końcami oparła na czole i z niemi odbywała zwroty; była to prawdziwa cyganka. Mimo że Grintoire był rozczarowany, cały ten obraz nie był dla niego bez ułudy — ogień oświetlał brunatną twarz dziewczyny, a w głąb placu rzucał cień z jednej strony na dom z filarami, z drugiej zaś na ramię szubienicy.
Pomiędzy tysiącem twarzy, które szkarłatem malowało światło, była jedna, która więcej niż inne zdawała się być zatopioną w tancerce. Była to postać mężczyzny surowa, spokojna, ponura. Mężczyzna ten, którego strój zakrywał tłum wokoło otaczający, nie zdawał się mieć więcej nad lat trzydzieści pięć; jednak był łysy i zaledwie na skroniach miał nieco siwych włosów; czoło jego było szerokie i pomarszczone: w oczach przecież błyszczał ogień młodości, życie pełne ognia i żywe namiętności. Patrzył wciąż na cygankę i kiedy młoda szesnastoletnia dziewczyna tańcem wszystkich bawiła, jego zadumanie cochwila zdawało się więcej ponure. Kiedy niekiedy uśmiech albo westchnienie spoczywało na jego ustach, przecież uśmiech zdawał się być przykrzejszym od westchnienia.
Dziewczyna zadyszana zatrzymała się nakoniec, a lud dał jej z serca oklaski.
— Dżali! — rzekła cyganka.
Wtedy Grintoire widział jak do niej przybiegła koza biała, wesoła, żywa, wyczesana, ze złoconemi rogami i kopytami, mająca na szyi kolię złotą i dotychczas spokojnie leżąca na kobiercu.
— Dżali — rzekła tancerka — na ciebie kolej.
I, siadając zręcznie, podała kozie bębenek.
— Dżali, — rzecze — który miesiąc teraz mamy?
Koza podniosła nogę i raz uderzyła w bębenek. Rzeczywiście był styczeń. Gmin dał oklaski.
— Dżali — znowu mówiła dziewczyna, obracając bębenek z drugiej strony — który dzień mamy?
Dżali podniosła wyzłocone kopyto i sześć razy uderzyła w bębenek.
— Dżali — znowu mówiła cyganka, nowy obrót nadając bębenkowi — którą mamy godzinę?
Dżali uderzyła siedm razy. W tej samej chwili zegar na domie pod filarami siódmą uderzył.
Lud unosił się z radości.
— To czary — odezwał się głos w tłumie. Był to głos łysego mężczyzny, który wzroku nie spuszczał z cyganki. Zadrżała, odwróciła się; lecz oklaski ozwały się nanowo i zaćmiły niechętny wykrzyknik.
I w jej myśli musiały rozjaśnić przykrość wrażenia, bo znowu kozę zapytała:
— Dżali, jak pan Guichard Grand-Remy, kapitan pistolierów chodzi?
Dżali stanęła na tylnich nogach i zaczęła beczeć, idąc z taką powagą, że całe koło widzów śmiało się na głos z tej powagi.
— Dżali — mówiła młoda dziewczyna, ośmielona tem powodzeniem — jak prawi Jakób Charmolue, prokurator?
Koza usiadła i beczeć zaczęła z takiemi gestami, że oprócz złej francuzczyzny i złej łaciny, gęsta, akcent, postawa, wszystko było podobne.
Gmin klaskał bez końca.
— Bluźnierstwo! profanacya! — zawołał łysy mężczyzna.
Cyganka jeszcze się raz zwróciła.
— Ah! — rzecze — nikczemny człowiek! i, zwiesiwszy dolną wargę, wykręciła się na pięcie, a następnie zaczęła zbierać na talerzyk mosiężny dary, które jej ofiarowano.
Gradem padała rozmaita moneta. Naraz stanęła przed Piotrem Grintoire. Poeta przez zapomnienie włożył w kieszeń rękę. — Do dyabła — rzecze — znajdując rzeczywistość w kieszeni, to jest pustkę. Że zaś dziewczyna wielkiemi nań patrzyła oczyma, Grintoire krwawo się pocił.
Gdyby bogactwa Peru miał był w kieszeni, zapewne dałby je był tancerce; lecz Peru mieć nie mógł, bo i Ameryka nie była wówczas odkrytą.
Szczęściem wypadek niespodziewany przyszedł mu na pomoc.
— Czy nie pójdziesz precz, czarownico egipska? — zagrzmiał głos, pochodzący z ciemnego kąta placu. Młoda dziewczyna odwróciła się trwożna. Jednak nie był to głos łysego mężczyzny, ale głos złośliwej kobiety.
Zresztą krzyk, który strwożył cygankę, rozweselił rój dzieci, tam się wijący.
— To pustelnica z wieży Roland — zawołało wiele głosów naraz — to pokutnica mruczy. Czy dziś nie jadła? zanieśmy jej co z publicznych stołów.
Wszyscy rzucili się ku domowi z kolumnami.
Grintoire skorzystał z pomieszania tancerki, aby jej zejść z oczu. Krzyk dzieci przypomniał mu, że i on nie jadł, pobiegł więc do publicznych stołów; lecz młodziki lepsze mieli od niego nogi i przybywszy pierwej, wszystko zjedli.
Przykra rzecz kłaść się spać, nie jedząc, przykrzejsza i nie jeść i nie wiedzieć, gdzie się położyć. Grintoire w tem był położeniu — ani chleba, ani kąta; konieczność i potrzeba ze wszech stron, a obiedwie nie najgrzeczniejsze. Oddawna odgadł tę prawdę, że Jowisz w jakimś napadzie gniewu stworzył ludzi, że przez całe swoje mądre życie trzyma ich los na wodzy swojej filozofii. Co do siebie, czuł się oblężonym i słyszał jak żołądek bije pobudkę, dlatego nie uważał za stosowne, aby głodem można wziąć filozofię.
To melancholiczne dumanie zajmowało go całego, kiedy dziwaczny śpiew, ale pełen słodyczy, ocucił go. To cyganka śpiewała.
Głos jej był tak piękny jak taniec, jak ona sama. Było to coś trudnego do opisania, czystego, dźwięcznego, powietrznego, skrzydlatego, że tak powiemy. Były to ciągłe rulady, melodye, spadki; następnie rozrzucone myśli, później gamy, mogące walczyć ze słowikiem, w końcu ondulacye oktaw, które się wznosiły i spadały, jak pierś młodej śpiewaczki. Jej piękna twarz wyrażała myśl śpiewu z całą godnością. Można ją było uważać raz za obłąkaną, drugi raz za królowę. Wyrazy, jakiemi śpiewała, były w języku obcym dla poety Grintoire; być może, że język ten obcym był i dla śpiewaczki, co wnosić można było ze zwrotki:
Un cofie de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, muevas banderas,
Con figuras de espantar.
Alarabes de cavallo
Siu poderse menear,
Con espadas, y los cuellos,
Ballestas de buen echar.
Grintoire czuł, jak mu łzami zachodzą powieki. Jednak śpiew dziewicy tchnął radością, bo ona nuciła jak ptaszek ze swobody i z natury.
Śpiew cyganki zmieszał dumanie Piotra Grintoire, jak łabędź zakłóca wodę. Słuchał go z zajęciem i z zapomnieniem o wszystkiem; od kilku chwil już nie cierpiał zupełnie.
Lecz krótko to trwało.
Głos kobiety, który przerwał taniec, pomieszał śpiew także.
— Będziesz ty cicho, dyablico? — zawołała donośnie ze swego ciemnego kąta.
Cyganka umilkła. Grintoire rzekł:
— Przeklęta piła szczerbata, która druzgocze lutnię.
I inni widzowie również szemrali: — Do dyabła pokutnico! — mówił jeden. Pustelnica mogła pożałować za swoje napaści na cygankę, gdyby w tej chwili nie nadeszła procesya głowy błaznów, która, przebywszy place i zaułki, wylała się na plac de Grève z krzykiem i pochodniami.
Procesya ta, którą widział czytelnik wychodzącą z pałacu, powiększyła się w drodze wszystkiemi włóczęgami i próżniakami; dlatego, przybywając na plac de Grève, poważną miała postać.
Naprzód szedł Egipt. Książę egipski na czele konno, ze swymi hrabiami pieszymi, trzymającymi cugle; za nimi cyganie i cyganki pomieszane i niosące dzieci nagie na ramionach; wszyscy dygnitarze i lud w gałganach i łachmanach. Następnie szło królestwo Argot, to jest wszyscy złodzieje, podzieleni na stopnie dostojeństwa. Szli po czterech ze znakami swojej godności, jedni kulawi, drudzy chorzy na ręce, inni zgarbieni, jedni mający rany, inni tylko poobwijani w łachmany, wszyscy jednak z tytułami, ci sieroty, ci ubodzy, ci nieszczęśliwi, ci kalecy i t. d. i t. d. W pośrodku nich rozpoznać można było króla Argot, jadącego na małym wózku, ciągnionym przez dwa psy. Za temi dwoma państwami następowało Galilejskie królestwo. Wilhelm Rousseau, władca cesarstwa Galilejskiego, szedł poważnie w purpurowej sukni, poplamionej winem; przed nim skoczki, kuglarze, śpiewacy i rozmaity gatunek ludzi. Nakoniec szedł rząd urzędników parlamentu, umajonych w kwiaty, ubranych w suknie czarne, z muzyką godną szabasu i z wielkiemi, żółtemi, woskowemi świecami. W pośród tłumu konfraternia błaznów niosła na ramionach nosze, a na nich nową głowę błaznów, dzwonnika od Najświętszej Panny, garbusa Quasimodo.
Każdy z oddziałów tej szczególnej procesyi miał oddzielną muzykę. Cyganie grali na bębenkach i dzwonkach; Argotczycy, rasa mało muzykalna, na rogach, dudach i kobzie; królestwo Galilejskie niżej jeszcze stało, bo zaledwie widać u niego było trójkącik, pierwiastkowy instrument. Około głowy błaznów rozlało się morze ówczesnej harmonii — rogi, trójkąty, flety, talerze, wszystko głuszyło. Czytelnicy raczą sobie przypomnieć, że to muzyka Piotra Grintoire.
Trudno wyobrazić stopień dumy, która smutna i obrzydła twarz Quasimoda jaśniała w czasie pochodu z pałacu na plac de Grève. Pierwszy raz w życiu doświadczył zadowolenia miłości własnej. Do tej chwili znał tylko upokorzenie i wzgardę dla swego stanu, obrzydzenie dla siebie. Teraz, choć głuchy, cieszył się oklaskami ludu, którego nienawidził dlatego, że sam nie był od niego lubiony. Chociaż lud ten składał się z głupców, ze złodziei i żebraków, mniejsza o to, zawsze to lud, on zaś jego władcą. Dlatego za dobre przyjmował szydercze oklaski, oddawane uszanowanie dla pośmiewiska, do którego mieszało się nieco bojaźni, bo garbus był silny, kulas zręczny, a głuchy złośliwy. Trzy te przymioty zmniejszały śmieszność.
Czy jako naczelnik błaznów umiał sobie zdać rachunek z uczuć, których doświadczał i któremi widzów natchnął, nie umiemy powiedzieć. Dusza, która zamieszkiwała w jego ciele, była niezupełna i to, co doświadczał, było niepewne i pomieszane. Radość tylko biła z jego czoła, duma nim miotała, około ponurej i nieszczęśliwej jego twarzy było zadumanie. Nie mało to zadziwiło wszystkich, kiedy Quasimodo w tem upojeniu radości przechodził koło domu z kolumnami, że mężczyzna jakiś przebił się z tłumu i z gniewem wydarł mu z rąk miotłę złoconą, oznakę naczelnictwa.
Ten mężczyzna, szaleniec, był to ten sam łysy, który, w czasie tańca cyganki, straszył ją swemi groźbami. Miał on na sobie szeroką suknię czarną. W chwili, kiedy wybił się z tłumu, Grintoire go poznał. — Patrzajcie — rzecze z zadziwieniem — to mój nauczyciel, Dom Klaudyusz Frollo, astrolog. Co on chce od tego ślepca?... czy czasem pożreć go nie ma ochoty?
Rozległ się krzyk trwogi. Straszny Quasimodo zeskoczył z noszów; kobiety odwróciły oczy, bojąc się, aby w sztuki nie rozdarł astrologa.
Astrolog zerwał mu tyarę, złamał miotłę i zrzucił kapę. Quasimodo ukląkł, skłonił głowę i złożył ręce.
Nastąpiła pomiędzy nimi rozmowa na migi i znaki, albowiem ani jeden, ani drugi nie rzekł i słowa. Astrolog stojący, rozgniewany, grożący, dumny; Quasimodo błagający i pokorny. To jednak pewna, że Quasimodo mógł jednym palcem pokonać astrologa.
Nakoniec Klaudyusz Frollo, wstrząsając ramieniem Quasimody, dał znak, aby się podniósł i szedł za nim.
Quasimodo się podniósł.
Wtedy bractwo błaznów, przyszedłszy do siebie z osłupienia, chciało bronić swojego naczelnika. Cyganie, Argotczycy i cała czereda zaczęła wyć około astrologa.
Quasimodo stanął przed astrologiem, wyprężył muskuły swej silnej ręki i patrzył na tłum, zgrzytając zębami.
Astrolog ze zwykłą powagą dał znak Quasimodowi, aby się oddalił. Szedł przed nim, rozpędzając lud.
Kiedy przebyli cały plac, tłum ciekawych próżniaków chciał iść za nimi. Quasimodo zaczął iść z tyłu i opędzał pospólstwo spojrzeniem, albo gestami.
Pozwolono im wejść w ciemną i wązką uliczkę, gdzie nikt iść nie miał ochoty.
— A to cuda! — mówił Grintoire — ale gdzież u dyabła jeść dostanę?