Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziewiąta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Dwaj mężczyźni czarno ubrani |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga dziewiąta Cały tekst |
Indeks stron |
Osoba, która weszła, była ponurą i czarno ubraną. To przede wszystkiem uderzyło naszego przyjaciela Jehana, (który, jak się domyślacie, tak się ulokował, aby wszystko widział i słyszał). Przecież, pomimo ponurości twarzy, jakaś łagodność rozlaną była w tej twarzy, słodycz kota, albo prawnika — chytra, słodziutka. Siwy, pomarszczony, miał około sześćdziesięciu lat, przymrużał oczy i wargę zwieszał. Kiedy Jehan spostrzegł, że, sądząc z wyglądu, nie był to ani lekarz, ani urzędnik i że miał odległy nos od ust, co oznacza głupotę, rozpostarł się w swoim kącie, zawiedziony, pewny zupełnych nudów.
Alchemik nie w stał nawet przed tym mężczyzną. Dał mu znak, aby usiadł na ławie przy drzwiach, i, po niejakiej chwili milczenia, rzekł doń:
— Dzień dobry, panie Jakóbie.
— Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna czarno ubrany.
Ze sposobu wymówienia tych wyrazów wyczytać można było różnicę osób. Rzekłbyś, że przybyły jest uczniem, a Klaudyusz nauczycielem.
— I cóż! — odezwał się alchemik po chwili nowego milczenia — czy ci się powiodło?
— Niestety! mój mistrzu, — rzekł przybyły z gorzkim uśmiechem — wciąż dmucham: popiołu mam dosyć, ale ani kropelki złota.
Klaudyusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tem mówię, panie Jakóbie Charmolue, ale o procesie twojego czarnoksiężnika. Wszak nazywa się Marek Cenaine? rachmistrz izby obrachunkowej? czy poskutkowało badanie? czy się przyznał do czarnoksięstwa?
— Niestety! nie, — odpowiedział pan Jakób zawsze ze smutnym uśmiechem — nie mamy tej pociechy. Ten człowiek jest twardym krzemieniem i nic od niego nie można się dowiedzieć. Nic nie szczędziliśmy dla osiągnienia celu — żadnych środków; już się był nieco rozgadał; jużeśmy użyli wszystkich ziół świętojańskich, jak mówi Plautus: Adversum stimulos, laminas, crucesque, compedesque, nervos, catenas, carceres, numellas, pedicas, bojas. Nic nie pomogło. Okropny to człowiek — i szkoda tylko próżnej pracy.
— I nic nowego nie znalazłeś w jego domu?
— Nic, oprócz tego kawałka pargaminu. — Są na nim wyrazy, których nie rozumiemy. Pan adwokat kryminalny, Filip Lheulier, umie troszkę po hebrajsku, czego się poduczył podczas procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukselli.
To mówiąc, pan Jakób rozwijał pargamin.
— Dawaj! — rzekł alchemik, a spojrzawszy na ten szpargał, zawołał: — To czysta magia, panie Jakóbie! Emen-Hetan! to głos strzyg, kiedy na szabas przybywają. Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! to zaklęcie zamyka czarta w piekle. Hax, pax, max! to medycyna: formuła przeciw wściekliźnie. Panie Jakóbie, jesteś prokuratorem królewskim w sprawach kościelnych: pargamin to ohydny!
— Trzeba znów więźnia wziąć na spytki. — Oto — dodał pan Jakób, znowu szukając po kieszeniach — tośmy jeszcze znaleźli u Marka Cenaine.
Byłoto naczynie podobne do naczyń Klaudyusza, leżących na alchemicznym piecu.
— Ach! — rzecze Klaudyusz — to tygiel alchemiczny.
— Przyznam się, — mówił pan Jakób z uśmiechem bojaźliwym — że próbowałem go na moim piecu, ale nic nie wskórałem.
Alchemik zaczął opatrywać naczynie.
— Cóż tam wyryte na tym tyglu? Och! och! ten wyraz odpędza pchły. Ten Marek Cenaine sam nie wie, co posiada. Złota tem nie zrobi, ale w lecie spać może spokojnie.
— Ponieważ mówimy o błędach, — rzekł prokurator królewski — więc powiem ci, że uczę się ciągle i błądzę, może więc pozwolisz, mistrzu, zadać ci jedno pytanie: czy pewnym jesteś, panie Klaudyuszu, że początek fizyki wyobrażony jest od strony Szpitala-Głównego, i że z siedmiu nagich figur, które są u stóp kościoła Panny Maryi, ta ze skrzydłami u nóg wyobraża Merkurego?
— Niezawodnie! — odpowiedział alchemik — Augustyn Nypho, doktór włoski, który miał zaklętego dyabła, powiadamiającego go o wszystkiem, pisał o tem. Zresztą możemy zejść na dół, to wszystko wam wytłómaczę na tekście.
— Bardzo dziękuję — rzekł Charmolue, kłaniając się aż do ziemi. — Apropos, kiedyż mam przytrzymać tę małą czarownicę?.
— Jaką czarownicę?
— Tę cygankę, która się włóczy po placach mimo urzędowego zakazu; posiada ona kozę, opętaną przez złego ducha, która czyta, pisze i zna matematykę jak Picatrix. Wszystko do procesu gotowe i krótko załatwić się z nią możemy. Piękna dziewczyna, na honor, ta cyganka. — I kiedyż z nią zaczniemy?
Alchemik zbladł.
— Dam znać ci potem, panie Jakóbie — odrzekł przerywanym głosem.
Następnie mówił z wysiłkiem:
— Zajmij się wprzódy tym Markiem Cenaine.
— Bądź spokojnym, mistrzu, — rzekł z uśmiechem Charmolue. — Ale to dyabeł nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrota Torterue, który ma większe ręce od moich. Jak mówi dobry Plautus: Nudus vinctus, centum pondo, es quando pendes per pedes.
Klaudyusz zdawał się roztargnionym; zwrócił się jeszcze do Charmolue.
— Panie Pierrot..., chciałem mówić panie Jakóbie, zajmij się Markiem Cenaine.
— Tak, tak, mistrzu Klaudyuszu. Biedny człowiek! wiele cierpi. Ale bo jaka też myśl na rachmistrza izby obrachunkowej, który powinien wiedzieć o tekście Karola Wielkiego, Stryga vel masca! Co zaś do tej małej, tej Esmeraldy, jak ją nazywają, będę oczekiwał twoich rozkazów. — Przechodząc koło bramy wytłómaczysz mi, co znaczy ogrodnik na samem wejściu do kościoła namalowany? Czyby to był Siejbiarz?... Ale nad czem się tak, mistrzu, zamyśliłeś?
Klaudyusz, zatopiony w swoich myślach, nic nie słyszał. Charmolue, idąc za jego spojrzeniem, ujrzał wzrok jego utopiony w pajęczej sieci, rozciągniętej w okienku. W tej chwili mucha, szukająca marcowego słońca, chciała przebić sieć i uwięzła w niej. Za poruszeniem nici, ogromny pająk wyszedł z ukrycia, rzucił się na muchę, pochwycił ją nogami, a pyszczek utopił w jej głowie.
— Biedna mucha! — rzekł prokurator, i podniósł rękę na obronę muchy.
Alchemik, jakby zbudzony ze snu, z drżeniem konwulsyjnem zatrzymał jego rękę.
— Panie Jakóbie! — rzecze — nie mieszaj się do wyroków przeznaczenia.
Prokurator odwrócił się zdumiony, sądząc, że kleszcze pochwyciły jego rękę. Spojrzenie alchemika było jakby obłąkane i wciąż wlepione w muchę i pająka.
— Ach! tak, — mówił głosem wychodzącym jakby z wnętrzności — oto symbol wszystkiego. Latała wesoła, radosna, ciesząc się wiosną i słońcem, a oto wyszedł pająk, pochwycił ją w sieci i zabija przedwcześnie. Panie Jakóbie, niechaj się spełni jej przeznaczenie. Niestety, Klaudyuszu, i ty jesteś pająkiem; ale zarazem jesteś i muchą. Biegłeś za nauką, za światłem, za słońcem; pragnąłeś dostać się na wolne powietrze, na światło prawdy wiecznej: ale rzuciwszy się ku olśniewającemu światłu, ku wiedzy, ślepa mucho, zarozumialcze, nie spostrzegłeś rozciągniętej sieci przeznaczenia — rzuciłeś się w nią i teraz trzepoczesz skrzydłami i nie możesz wydobyć się z kleszczów przemocy. Panie Jakóbie, niechaj pająk spełni przeznaczenie.
— Upewniam cię, — mówił Charmolue, nie pojmujący szału alchemika — nic jej nie zrobię, nie tknę, ale puszczaj mi rękę, boś ją ujął jak w kleszcze.
Alchemik nic nie słyszał.
— Och! szalony! — mówił, ustawicznie patrząc w okno. — A gdybyś nawet przerwała ową sieć straszną, czy sądzisz, że dobiegłabyś światła. Niestety! to szkło, chociaż oddalone, to przezroczyste ciało, jestto mur kryształowy, twardszy od spiżu, który oddziela wszystkich filozofów od prawdy — jakże go przebijesz? O nauko niedościgła! iluż mędrców o ciebie czoło rozbija? Ileż systematów rozbija się o to szkło wieczne!
Umilkł. Ostatnie zdania, skierowując uwagę z jego osoby na wiedzę, zdawały się nieco go uspakajać. Jakób Charmolue bardziej jeszcze oprzytomnił go, zadając to pytanie:
— Mój mistrzu, kiedy mi pomożesz zrobić złoto?
Alchemik kiwnął głową z gorzkim uśmiechem.
— Panie Jakóbie, czytaj Michała Psellusa: Dialogus de energia et operatione daemonum. To, co czynimy, niezupełnie jest rzeczą niewinną.
— Ciszej, mistrzu! I ja o tem nie wątpię, — rzekł Charmolue — ale koniecznie coś robić trzeba, będąc tylko prokuratorem z trzydziestu talarami rocznej pensyi. Ale mówmy ciszej.
W tej chwili odgłos gryzienia i mlaskania, pochodzący z pod pieca, zwrócił uwagę pana Jakóba.
— Co tam takiego? — zapytał.
To Jehan, znudzony siedzeniem pod piecem, wynalazł kawałek zeschłego sera, który na pociechę gryźć zaczął.
— To mój kot, — rzekł alchemik — chrupie zapewne złapaną myszkę.
To tłómaczenie uspokoiło gościa.
— W rzeczy samej, mój mistrzu, — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania — wszyscy filozofowie mają upodobanie do jakiegoś zwierzęcia. Wiesz, co powiedział Servius: Nullus enim locus sine genio est.
Ostrzeżony przez brata Klaudyusz, lękając się nowego figla z jego strony, przypomniał gościowi, że mają drzwi obejrzeć. Nareszcie Jan odetchnął, gdy wyszli, i wyprostował strudzone niewygodą członki.