Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziewiąta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Osoba, która weszła, była ponurą i czarno ubraną. To przede wszystkiem uderzyło naszego przyjaciela Jehana, (który, jak się domyślacie, tak się ulokował, aby wszystko widział i słyszał). Przecież, pomimo ponurości twarzy, jakaś łagodność rozlaną była w tej twarzy, słodycz kota, albo prawnika — chytra, słodziutka. Siwy, pomarszczony, miał około sześćdziesięciu lat, przymrużał oczy i wargę zwieszał. Kiedy Jehan spostrzegł, że, sądząc z wyglądu, nie był to ani lekarz, ani urzędnik i że miał odległy nos od ust, co oznacza głupotę, rozpostarł się w swoim kącie, zawiedziony, pewny zupełnych nudów.
Alchemik nie w stał nawet przed tym mężczyzną. Dał mu znak, aby usiadł na ławie przy drzwiach, i, po niejakiej chwili milczenia, rzekł doń:
— Dzień dobry, panie Jakóbie.
— Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna czarno ubrany.
Ze sposobu wymówienia tych wyrazów wyczytać można było różnicę osób. Rzekłbyś, że przybyły jest uczniem, a Klaudyusz nauczycielem.
— I cóż! — odezwał się alchemik po chwili nowego milczenia — czy ci się powiodło?
— Niestety! mój mistrzu, — rzekł przybyły z gorzkim uśmiechem — wciąż dmucham: popiołu mam dosyć, ale ani kropelki złota.
Klaudyusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tem mówię, panie Jakóbie Charmolue, ale o procesie twojego czarnoksiężnika. Wszak nazywa się Marek Cenaine? rachmistrz izby obrachunkowej? czy poskutkowało badanie? czy się przyznał do czarnoksięstwa?
— Niestety! nie, — odpowiedział pan Jakób zawsze ze smutnym uśmiechem — nie mamy tej pociechy. Ten człowiek jest twardym krzemieniem i nic od niego nie można się dowiedzieć. Nic nie szczędziliśmy dla osiągnienia celu — żadnych środków; już się był nieco rozgadał; jużeśmy użyli wszystkich ziół świętojańskich, jak mówi Plautus: Adversum stimulos, laminas, crucesque, compedesque, nervos, catenas, carceres, numellas, pedicas, bojas. Nic nie pomogło. Okropny to człowiek — i szkoda tylko próżnej pracy.
— I nic nowego nie znalazłeś w jego domu?
— Nic, oprócz tego kawałka pargaminu. — Są na nim wyrazy, których nie rozumiemy. Pan adwokat kryminalny, Filip Lheulier, umie troszkę po hebrajsku, czego się poduczył podczas procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukselli.
To mówiąc, pan Jakób rozwijał pargamin.
— Dawaj! — rzekł alchemik, a spojrzawszy na ten szpargał, zawołał: — To czysta magia, panie Jakóbie! Emen-Hetan! to głos strzyg, kiedy na szabas przybywają. Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! to zaklęcie zamyka czarta w piekle. Hax, pax, max! to medycyna: formuła przeciw wściekliźnie. Panie Jakóbie, jesteś prokuratorem królewskim w sprawach kościelnych: pargamin to ohydny!
— Trzeba znów więźnia wziąć na spytki. — Oto — dodał pan Jakób, znowu szukając po kieszeniach — tośmy jeszcze znaleźli u Marka Cenaine.
Byłoto naczynie podobne do naczyń Klaudyusza, leżących na alchemicznym piecu.
— Ach! — rzecze Klaudyusz — to tygiel alchemiczny.
— Przyznam się, — mówił pan Jakób z uśmiechem bojaźliwym — że próbowałem go na moim piecu, ale nic nie wskórałem.
Alchemik zaczął opatrywać naczynie.
— Cóż tam wyryte na tym tyglu? Och! och! ten wyraz odpędza pchły. Ten Marek Cenaine sam nie wie, co posiada. Złota tem nie zrobi, ale w lecie spać może spokojnie.
— Ponieważ mówimy o błędach, — rzekł prokurator królewski — więc powiem ci, że uczę się ciągle i błądzę, może więc pozwolisz, mistrzu, zadać ci jedno pytanie: czy pewnym jesteś, panie Klaudyuszu, że początek fizyki wyobrażony jest od strony Szpitala-Głównego, i że z siedmiu nagich figur, które są u stóp kościoła Panny Maryi, ta ze skrzydłami u nóg wyobraża Merkurego?
— Niezawodnie! — odpowiedział alchemik — Augustyn Nypho, doktór włoski, który miał zaklętego dyabła, powiadamiającego go o wszystkiem, pisał o tem. Zresztą możemy zejść na dół, to wszystko wam wytłómaczę na tekście.
— Bardzo dziękuję — rzekł Charmolue, kłaniając się aż do ziemi. — Apropos, kiedyż mam przytrzymać tę małą czarownicę?.
— Jaką czarownicę?
— Tę cygankę, która się włóczy po placach mimo urzędowego zakazu; posiada ona kozę, opętaną przez złego ducha, która czyta, pisze i zna matematykę jak Picatrix. Wszystko do procesu gotowe i krótko załatwić się z nią możemy. Piękna dziewczyna, na honor, ta cyganka. — I kiedyż z nią zaczniemy?
Alchemik zbladł.
— Dam znać ci potem, panie Jakóbie — odrzekł przerywanym głosem.
Następnie mówił z wysiłkiem:
— Zajmij się wprzódy tym Markiem Cenaine.
— Bądź spokojnym, mistrzu, — rzekł z uśmiechem Charmolue. — Ale to dyabeł nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrota Torterue, który ma większe ręce od moich. Jak mówi dobry Plautus: Nudus vinctus, centum pondo, es quando pendes per pedes.
Klaudyusz zdawał się roztargnionym; zwrócił się jeszcze do Charmolue.
— Panie Pierrot..., chciałem mówić panie Jakóbie, zajmij się Markiem Cenaine.
— Tak, tak, mistrzu Klaudyuszu. Biedny człowiek! wiele cierpi. Ale bo jaka też myśl na rachmistrza izby obrachunkowej, który powinien wiedzieć o tekście Karola Wielkiego, Stryga vel masca! Co zaś do tej małej, tej Esmeraldy, jak ją nazywają, będę oczekiwał twoich rozkazów. — Przechodząc koło bramy wytłómaczysz mi, co znaczy ogrodnik na samem wejściu do kościoła namalowany? Czyby to był Siejbiarz?... Ale nad czem się tak, mistrzu, zamyśliłeś?
Klaudyusz, zatopiony w swoich myślach, nic nie słyszał. Charmolue, idąc za jego spojrzeniem, ujrzał wzrok jego utopiony w pajęczej sieci, rozciągniętej w okienku. W tej chwili mucha, szukająca marcowego słońca, chciała przebić sieć i uwięzła w niej. Za poruszeniem nici, ogromny pająk wyszedł z ukrycia, rzucił się na muchę, pochwycił ją nogami, a pyszczek utopił w jej głowie.
— Biedna mucha! — rzekł prokurator, i podniósł rękę na obronę muchy.
Alchemik, jakby zbudzony ze snu, z drżeniem konwulsyjnem zatrzymał jego rękę.
— Panie Jakóbie! — rzecze — nie mieszaj się do wyroków przeznaczenia.
Prokurator odwrócił się zdumiony, sądząc, że kleszcze pochwyciły jego rękę. Spojrzenie alchemika było jakby obłąkane i wciąż wlepione w muchę i pająka.
— Ach! tak, — mówił głosem wychodzącym jakby z wnętrzności — oto symbol wszystkiego. Latała wesoła, radosna, ciesząc się wiosną i słońcem, a oto wyszedł pająk, pochwycił ją w sieci i zabija przedwcześnie. Panie Jakóbie, niechaj się spełni jej przeznaczenie. Niestety, Klaudyuszu, i ty jesteś pająkiem; ale zarazem jesteś i muchą. Biegłeś za nauką, za światłem, za słońcem; pragnąłeś dostać się na wolne powietrze, na światło prawdy wiecznej: ale rzuciwszy się ku olśniewającemu światłu, ku wiedzy, ślepa mucho, zarozumialcze, nie spostrzegłeś rozciągniętej sieci przeznaczenia — rzuciłeś się w nią i teraz trzepoczesz skrzydłami i nie możesz wydobyć się z kleszczów przemocy. Panie Jakóbie, niechaj pająk spełni przeznaczenie.
— Upewniam cię, — mówił Charmolue, nie pojmujący szału alchemika — nic jej nie zrobię, nie tknę, ale puszczaj mi rękę, boś ją ujął jak w kleszcze.
Alchemik nic nie słyszał.
— Och! szalony! — mówił, ustawicznie patrząc w okno. — A gdybyś nawet przerwała ową sieć straszną, czy sądzisz, że dobiegłabyś światła. Niestety! to szkło, chociaż oddalone, to przezroczyste ciało, jestto mur kryształowy, twardszy od spiżu, który oddziela wszystkich filozofów od prawdy — jakże go przebijesz? O nauko niedościgła! iluż mędrców o ciebie czoło rozbija? Ileż systematów rozbija się o to szkło wieczne!
Umilkł. Ostatnie zdania, skierowując uwagę z jego osoby na wiedzę, zdawały się nieco go uspakajać. Jakób Charmolue bardziej jeszcze oprzytomnił go, zadając to pytanie:
— Mój mistrzu, kiedy mi pomożesz zrobić złoto?
Alchemik kiwnął głową z gorzkim uśmiechem.
— Panie Jakóbie, czytaj Michała Psellusa: Dialogus de energia et operatione daemonum. To, co czynimy, niezupełnie jest rzeczą niewinną.
— Ciszej, mistrzu! I ja o tem nie wątpię, — rzekł Charmolue — ale koniecznie coś robić trzeba, będąc tylko prokuratorem z trzydziestu talarami rocznej pensyi. Ale mówmy ciszej.
W tej chwili odgłos gryzienia i mlaskania, pochodzący z pod pieca, zwrócił uwagę pana Jakóba.
— Co tam takiego? — zapytał.
To Jehan, znudzony siedzeniem pod piecem, wynalazł kawałek zeschłego sera, który na pociechę gryźć zaczął.
— To mój kot, — rzekł alchemik — chrupie zapewne złapaną myszkę.
To tłómaczenie uspokoiło gościa.
— W rzeczy samej, mój mistrzu, — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania — wszyscy filozofowie mają upodobanie do jakiegoś zwierzęcia. Wiesz, co powiedział Servius: Nullus enim locus sine genio est.
Ostrzeżony przez brata Klaudyusz, lękając się nowego figla z jego strony, przypomniał gościowi, że mają drzwi obejrzeć. Nareszcie Jan odetchnął, gdy wyszli, i wyprostował strudzone niewygodą członki.
— Te Deum laudamus! — zawołał pan Jan, wychodząc ze swego ukrycia — przecie wyszły te dwie sowy. Och! och! Hax, pax, max! precz pchły!... aż mi w głowie szumią te głupstwa. Pożywiłem się serem, ale tego niedosyć; — trzeba przejrzeć sakiewkę pana brata i zmienić ją na butelki.
Czule spojrzał wewnątrz sakiewki, poprawił włosy, obtarł buty, otrzepał z kurzu suknie, zagwizdał, wykręcił się na pięcie, obejrzał na wszystkie strony, czy nie znajdzie jeszcze czego do wzięcia, z pieca wziął kilka szkiełek alchemicznych, żeby je ofiarować jako klejnoty Izabelli la Thierrye, trzasnął drzwiami i wybiegł swobodny, jak ptaszek z klatki.
Na schodach potrącił coś łokciem; sądził, że to Quasimodo, co mu się wydało tak zabawnem, że zeszedł, śmiejąc się do rozpuku — i jeszcze, wyszedłszy na plac, śmiał się serdecznie.
Tupnął nogą, ujrzawszy się nareszcie na bruku.
— Błogosławiony bruk paryski, — rzecze — a przeklęte wszystkie schody, choćby prowadzące do raju. Ach! musiałem się drapać tak wysoko, żeby zjeść ten marny ser i zdobyć sakiewkę mego brata.
Przeszedłszy kilka kroków, spostrzegł owe dwie sowy, to jest Klaudyusza i Jakóba Charmolue, podziwiających rzeźby nad drzwiami. Zbliżył się do nich na palcach i usłyszał, jak alchemik mówił cicho do pana Jakóba.
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym kamieniu lapis-lazuli, złoconym po brzegach. Hiob wyobraża kamień filozoficzny, który musi być wypróbowanym, aby stał się doskonałym, jak mówi Rajmond Lulle: Sub conservatione formae specificiae salva anima.
— Takie rzeczy mię nie obchodzą! — zawołał Jan — kiedy mam sakiewkę w kieszeni.
W tej chwili usłyszał głos silny i donośny, który powoli wygłaszał straszne zaklęcia.
— A żeby was piekło pochłonęło! do szatana! do stu piorunów! na Belzebuba! na duszę! na zbawienie! — na wieczne męki wolałbym się skazać!
— Na honor, to pewno kapitan Febus.
Imię Febus doszło do uszu alchemika, gdy właśnie wykładał prokuratorowi znaczenie smoka kąpiącego ogon. Zadrżał, przerwał mowę, odwrócił się i spostrzegł, jak jego brat zbliża się do wysokiego mężczyzny, przy drzwiach mieszkania pani Gondelaurier.
W rzeczy samej byłto kapitan Febus de Châteaupers, który stanął pod domem narzeczonej i klął jak poganin.
— Na honor, kapitanie, — mówił Jan, biorąc go za rękę — ze szczególniejszym klniesz zapałem.
— Niech cię piorun trzaśnie! — odpowiedział kapitan.
— Niech cię samego trzaśnie! — odrzekł Jan — ale skądże to, szanowny kapitanie, taki wylew grzeczności?
— Przebacz, mój kolego, Janie! — zawołał Febus, ściskając młodzikowi rękę — rozpędzony koń nie zatrzymuje się w jednej chwili. Ilekroć wychodzę od tych gęsi, pełne mam usta przekleństw, i muszę je wypluć, abym się nie udusił.
— A może się czego napijesz? — zapytał Jan wesoło.
Kapitan uspokoił się natychmiast.
— Chętnie, ale nie mam pieniędzy.
— Ale ja mam.
— To dobrze. Ale skądże?
Jan ukazał sakiewkę z powagą i prostotą. Tymczasem alchemik, pożegnawszy Jakóba Charmolu, podszedł do nich i bacznie uważał.
Febus mówił:
— Sakiewka u ciebie, to jak księżyc w wodzie. Założyłbym się, żeś tu nakładł kamieni.
Jan odpowiedział obojętnie:
— Takiemi kamykami naładowywam swoje kieszenie.
I wypróżnił na dłoń sakiewkę z dumą Rzymianina, który ocalił ojczyznę.
— A, na Boga! — zawołał Febus — talary! prawdziwe, białe talary! To aż oczy olśniewa!
Jan stał nieporuszony. Kilka sztuk monety upadło w błoto, które w zapale kapitan chciał podnieść. Jan zatrzymał go.
— Fe, kapitanie!
Febus liczył monetę i, odwracając się z powagą do Jana, mówił:
— Ciekawym, kogoś dziś oporządził?
Jan cofnął się krok w tył i, patrząc ze wzgardą, odpowiedział:
— Nie ma potrzeby oporządzać ludzi ten, kto ma brata bogatego — i durnia.
— Prawda, poczciwy człowiek!
— A zatem chodźmy! — mówił Jehan.
— Ale gdzie? — zapytał Febus. — Może pod Jabłko-Ewy?
— Dajże mi pókój, kapitanie, ja wolę pod Starą-Naukę.
— Ale zmiłuj się, Janie, tam nic niema dobrego.
— A niech tam będzie i pod Jabłko-Ewy — rzekł młodzik, biorąc pod rękę kapitana.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę Jabłka-Ewy. Zbytecznem byłoby mówić, że wpierw odszukali wysypane pieniądze i że alchemik poszedł za nimi.
Szedł za nimi zły i ponury. Czy dlatego, że imię Febus od czasu rozmowy z Grintoirem ustawicznie mieszało się do jego myśli? tego nie wiemy; to tylko pewne, że to magiczne imię Phoebus wiodło go za nimi, że podsłuchiwał każdy wyraz ich rozmowy i uważał na najmniejsze poruszenie. Zresztą nic było łatwiejszego jak słyszeć ich rozmowę, bo mówili głośno, nie zważając na przechodzących. Mówili zaś o pojedynkach, o dziewczętach, pijatyce i innych tym podobnych głupstwach.
Na zakręcie jednej z ulic doszedł ich odgłos bębenka.
Klaudyusz posłyszał, jak oficer mówił do młodzieńca.
— Dalej, przyśpieszmy kroku.
— Dlaczego, Febusie?
— Lękam się, aby mię cyganka nie zobaczyła.
— Jaka cyganka?
— Ta, co ma kozę.
— Esmeralda?
— Tak, ona — zawsze zapominam jej imię. Dalej, nie chcę, żeby mię poznała i zaczepiała na ulicy.
— Alboż ją znasz?
Tu alchemik usłyszał, jak Febus nagłos się rozśmiał, i widział jak, schylony, mówił coś do ucha Jana.
— Czyż doprawdy? — zapytał Jan.
— Na honor! — odpowiedział Febus.
— Tego wieczora?
— Dzisiaj.
— A czyś pewny, że przyjdzie?
— Czyś oszalał? tu żadnej niema wątpliwości.
— Kapitanie, szczęśliwym jesteś rycerzem.
Alchemik słyszał całą rozmowę. Zaciął zęby i drżenie przeszło po całem jego ciele. Zatrzymał się chwilę, wsparty do ściany pobliskiego domu, jak człowiek pijany, a po chwili znowu dążył za nimi.
Kiedy się do nich zbliżył, już o czem innem mówili.
Szynk pod Jabłkiem-Ewy był położony w okręgu Uniwersytetu, przy rogu ulicy Rondelle i Battonier. Byłato izba na dole, dość obszerna i niska, w środku której wznosił się filar, podpierający sklepienie, żółto pomalowany. Wokoło stały stoliki, a przy nich siedzieli mężczyźni i kobiety. Okna tej izby wychodziły na ulicę, a nad oknami była wymalowana kobieta z jabłkiem, i to było znakiem owego szynku.
Noc zapadła; ulica była ciemna; szynk oświetlony jaśniał w ciemności, jak kuźnia; przez stłuczone szyby w oknie słychać było szczęk szklanek, kłótnie, klątwy. Przez parę, osiadającą na szybach, widać było snujące się roje osób, których głośny śmiech rozlegał się daleko. Przechodnie, śpieszący za interesami, mijali szynk nie spojrzawszy nawet na szyby, lecz zato tłum obdartych chłopaków wspinał się za oknami na palcach i ulice krzykiem napełniał.
Przed huczącym szynkiem jakiś mężczyzna przechadzał się wolnym krokiem i ustawicznie weń spoglądał. Cały był szczelnie zakryty. Płaszcz, który go odziewał, kupił zapewne u sąsiedniego tandeciarza, bojąc się marcowego zimna, albo dla ukrycia swej twarzy. Kiedy-niekiedy stawał przed oknem, słuchał, patrzył i tupał nogami.
Nakoniec drzwi szynku otwarły się. Tego ów mężczyzna zdawał się oczekiwać. Dwaj pijacy wyszli zeń. Promień światła, wychodzący przez drzwi otwarte, zaczerwienił ich rozbawione twarze. Mężczyzna czekający przeszedł na drugą stronę ulicy.
— Do pioruna! — rzecze jeden z pijaków. — Niedługo siódma godzina, a to czas mojej schadzki.
— Powtarzam ci, — mówił jego towarzysz, któremu język strasznie się plątał — że nie mieszkam przy ulicy Lżących-Wyrazów, indignus qui inter mala verba habitat. Mieszkam przy ulicy Jean-Pain-Mollet, in vico Joannis-Pain-Mollet. Każdy wie, że kto nastąpił raz na niedźwiedzia, to się go już nie boi, ale ty, jak uważam, wąchasz tylko łakocie?
— Janie, mój przyjacielu, tyś pijany! — mówił drugi.
— Niech sobie i tak będzie! — odrzekł towarzysz ale to pewne, że Platon był do ogara podobnym.
Czytelnik zapewne poznał w dwóch przyjaciołach znajomych naszych, kapitana i żaka.
Zdaje się, że człowiek, czatujący na nich, poznał ich także, bo szedł za nimi po liniach krzywych, jakie zakreślali nogami. Słuchając uważnie, człowiek w płaszczu podchwycił następującą ich rozmowę:
— Idź prosto, mój kochany; wiesz, że cię muszę pożegnać. Siódma niedługo i pewna kobieta na mnie czeka.
— Puszczaj mnie! widzę gwiazdy i światła, to trafię do domu.
— Jasiu, czy ty masz jeszcze pieniądze?
— No i cóż?
— Jasiu, mój przyjacielu, mówię ci, że mam schadzkę z ładną kobietą przy moście świętego Michała u wdowy Falourdel i, jeżeli ty mię nie poratujesz... Przecież muszę wdowie zapłacić za stancyjkę.
— Kiedy się dobrze najadło i napiło...
— Ale powiedz mi, czy masz pieniądze? Na honor, jeżeli mi nie dasz — będę zgubiony; albo pozwól, ja sam poszukam.
— Mój panie, ulica Galiache wychodzi na ulicę Verrerie i Tiéxeranderie.
— Dobrze, dobrze, mój przyjacielu, ale wytrzeźwij się nieco. Powiadam ci — potrzeba mi pieniędzy, a to siódma za pasem.
— Ciszej, ktoś śpiewa.
— Ach! co mię tam śpiew obchodzi! Bodaj cię wszyscy dyabli wzięli! — zawołał Febus i puścił Jana, który potoczył się i padł na bruk Filipa Augusta. Z miłości braterskiej, która nigdy nie opuszcza pijaka, Febus popchnął Jana nogą ku tej poduszce, którą Opatrzność zawsze przygotowuje dla biednych, a którą bogaci nazywają kupą błota. Jan zaczął natychmiast chrapać, a kapitan mówił:
— Niechaj cię wszyscy dyabli wezmą, niech ci łeb wozy zdruzgoczą!
I odszedł.
Człowiek w płaszczu chwilkę zatrzymał się przed młodzieńcem, jakby się namyślał, co począć; następnie, westchnąwszy, poszedł za kapitanem.
I my pozostawimy Jana, śpiącego pod szczęśliwą gwiazdą, a pójdziemy za kapitanem.
Wychodząc na ulicę świętego Andrzeja des Ares, kapitan Febus spostrzegł, że ktoś za nim idzie. Zatrzymał się — i osoba za nim idąca również stanęła. Zadrżał nieco, ale po chwili mruknął:
— Czegóż się mam lękać? wszak nie mam ani szeląga przy duszy.
Przed kolegium d’Autun, skutkiem studenckiego przyzwyczajenia, przystanął i zaczął się wpatrywać w posąg kardynała Piotra Bertrand. Ulica była zupełnie pustą. W chwili, kiedy odwiązywał chustkę z szyi, aby się nieco ochłodzić, cień jakiś przesunął się przed jego oczami. Podszedłszy doń, przystanął i był tak nieruchomy, jak posąg kardynała; wlepił wzrok w kapitana, ale tak iskrzący, jak oczy kota.
Kapitan był mężnym i nie lękał się napaści ręcznej; przecież ten idący posąg, ten człowiek kamienny zmieszał go mocno. W tym czasie chodziła wieść po Paryżu o mnichu zaklętym, włóczędze nocnym — i to przyszło mu na myśl. Osłupiały przez chwilę, przerwał nakoniec ciszę, starając się przy tem uśmiechnąć.
— Panie, — rzecze — jeżeli jesteś złodziejem, jak się spodziewam po twojej minie, daremnie się trudzisz, bom goły jak święty turecki. Jestem synem upadłej rodziny, a więc lepiej gdzieindziej próbuj szczęścia. Zdaje mi się, że w kaplicy kolegium jest krzyż srebrny, to lepiej go obedrzyj.
Cień z pod płaszcza wysunął rękę i oparł ją na ramieniu Febusa; ręka ta była jak szpony orła. Jednocześnie przemówił:
— Kapitanie Febusie de Châteaupers!
— Co u dyabła! — rzekł Febus — on zna moje nazwisko.
— Nietylko znam twoje nazwisko, — mówił cień — ale wiem także, że dzisiaj masz schadzkę.
— Tak — odpowiedział osłupiały Febus.
— O siódmej.
— Za kwadrans.
— U Falourdelowej.
— U niej samej.
— Przy moście świętego Michała.
— Michała Archanioła.
— Z kobietą?
— Confiteor.
— Która nazywa się...
— Smeralda, — rzekł Febus wesoło, albowiem trwoga ominęła go zupełnie.
Na to imię ręka nieznajomego zatrzęsła ramieniem kapitana.
— Kapitanie Febusie de Châteaupers, kłamiesz!
Ktoby mógł zobaczyć w tej chwili rozognioną nagle twarz kapitana, gwałtowny skok jego w tył, za pomocą którego się wyrwał z rąk cienia, dumną postawę z jaką pochwycił pałasz, ktoby to wszystko widział, byłby się przestraszył. Było to coś podobnego do walki Don Juana z posągiem komandora.
— Do pioruna! — krzyknął kapitan — podobnemi wyrazami nie przemawia się do Châteaupersów. Spróbuj raz jeszcze powtórzyć.
— Kłamiesz bezecnie! — rzecze cień obojętnie.
Kapitan zgrzytnął zębami. Upiór, straszydło, zabobony — wszystko znikło mu z przed oczu. Widział tylko człowieka i zniewagę.
— A więc dobrze! — zawołał, zapieniony od gniewu. Wydobył pałasz i mówił: — Tu, natychmiast, obrazę tylko krew zmywa.
Cień się ani ruszył. A kiedy spostrzegł, że ten nie na żarty zaperzony, rzekł obojętnie:
— Kapitanie, zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich, jak Febus, podobne są do kipiącego mleka, które kroplą wody uspokoić można. Ten jeden wyraz rozbroił go i miecz opuścił z dłoni.
— Kapitanie, — mówił dalej nieznajomy — jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, albo za kilka lat, znajdziesz mię gotowym do podcięcia ci gardła, ale teraz idź na swoją schadzkę.
— W rzeczy samej, — mówił Febus, chcący wzajemnej zgody — przyjemne to są rzeczy — zarówno dziewczyna jak i pojedynek; ale nie widzę potrzeby wyrzekania się jednej dla drugiego, kiedy i tę i to posiąść mogę.
I włożył pałasz w pochwę.
— Idź na twoją schadzkę — mówił nieznajomy.
— Panie, — odpowiedział Febus z niejakiem zmieszaniem — dzięki ci za twoją grzeczność. Zawsze mi miło, że godzinę słodko spędzić mi pozwalasz. Sadziłem, że się i z tobą załatwię i na sam czas przybędę na umówioną schadzkę, chociaż nic złego, jeżeli w takich razach kobieta na nas trochę poczeka. — Tu Febus podrapał się po głowie. — Ach! nieszczęście, zapomniałem pieniędzy.
— Oto je masz.
Febus uczuł, jak z zimnej ręki nieznajomego gruba sztuka monety w dłoń mu się wślizgnęła. Nie mógł się wstrzymać, aby nie wziąć monety i nie uścisnąć ręki, która mu ją dawała.
— Na Boga! — zawołał — a to zacny z ciebie człowiek, mój przyjacielu.
— Ale jeden warunek — rzecze nieznajomy. — Dowiedź mi, że rzeczywiście cię obraziłem, to jest, że mówisz prawdę. Ukryj mię w jaki kącik, abym się przekonał, czy to będzie ta sama kobieta, której imię wymieniłeś.
— To mi wszystko jedno — odpowiedział Febus. — Weźmiemy pokój, przy którym jest komórka, z której wszystko dobrze będziesz mógł widzieć.
— A więc pójdź.
— Jestem na twoje usługi, — rzekł kapitan. — Możeś ty dyabeł, tego nie wiem, ale na dzisiaj bądźmy przyjaciółmi. Jutro wypłacę ci długi — pieniężny i honorowy.
I zaczęli iść śpiesznie. W kilka minut potem szum wody dał im znać, że byli na moście świętego Michała.
— Najprzód ciebie wprowadzę, — rzecze kapitan — następnie pójdę po nią, bo ma mię czekać przy małym Châtelet.
Towarzysz nic nie odpowiedział; od chwili, jak szli razem, nie wyrzekł ani słowa. Febus zatrzymał się przed niskim domkiem i zapukał potężnie we drzwi; światło pokazało się przez szczeliny ściany.
— Kto tam? — zawołał głos ochrypły.
— Do milion dyabłów! — odpowiedział kapitan.
Drzwi rozwarły się natychmiast i ukazały starą kobietę z równie starą lampą w ręku, drżące obiedwie. Stara była zgarbiona, odziana w łachmany, pomarszczonej twarzy, szyi i rąk; górna warga, porosła białym włosem, czyniła ją podobną do kota. Wnętrze izdebki było tak obdarte jak ona; ściany biało malowane, ale brudne, plamy czarne na suficie, komin bez kapy i pajęczyna wszędzie. Z tej izdebki było wyjście do małej alkowy, równie brudnej i opuszczonej. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Febusa podniósł kołnierz płaszcza dogóry, żeby ukryć twarz. Tymczasem kapitan, klnący jak Saracen, talarem rozjaśnił słońce.
Stara zaczęła go tytułować jaśnie panem i talar schowała starannie do szafy. Była to moneta, pochodząca od mężczyzny w płaszczu. Kiedy się stara odwróciła, bawiący się w popiele mały chłopiec obdarty, którego goście wchodząc nie zauważyli, zręcznie otworzył szafę, wziął talar i na jego miejsce położył liść suchy.
Stara dała znak gościom, aby szli za nią i weszła pierwsza na drabinkę. Wstąpiwszy na wyższe piętro, postawiła lampę na stole, a Febus, obeznany z miejscem, otworzył ciemną komórkę.
— Wejdź tam, mój przyjacielu, — mówił do towarzysza. Nieznajomy był posłusznym; drzwi za nim zamknięto i światło znikło.
Klaudyusz Frollo (bo sądzimy, że czytelnik jest domyślniejszym niż Febus i w nieznajomym poznał alchemika), Klaudyusz Frollo, mówimy, macał przez czas niejaki po ciemnej klicie, w której go zamknął kapitan. Byłto rodzaj strychu, który słusznie psiarnią nazwał kapitan; nie było w nim okna, ani żadnego otworu, a był tak niski, że stanąć w nim było niepodobna. Klaudyusz skulił się i przysiadł w śmieciach i wapnie, które opadało pod jego nogi, macając zaś, znalazł kawałek szkła, które dla ochłodzenia przyłożył do pałającego czoła.
Co w tej chwili działo się w duszy alchemika, Bóg tylko wie.
Jakim porządkiem snuli się w myśli Esmeralda, Febus, Jakób Charmolue, ukochany brat, porzucony przez niego w błocie, jego życie przeszłe, jego sława — nie umiemy powiedzieć. To tylko pewne, że te myśli strasznie były zmieszane i bezładne.
Czekał dopiero kwadrans, a zdawało mu się, że wieki. Nagle usłyszał skrzypienie schodów: ktoś wchodził. W drzwiach jego celi była szpara; przyłożył doń oko. Naprzód ukazała się stara ze światłem, następnie Febus muskający wąsy, wkońcu młoda i piękna Esmeralda. Alchemik zadrżał, jakiś mrok padł mu na oczy, pulsy poczęły bić mocno, przedmioty kręcić się wkoło — i nic już nie widział.
Kiedy przyszedł do siebie, Febus i Esmeralda byli sami; siedzieli na kufrze przy lampie, której blade światełko rzucało cień na ich twarze. Obok kufra było okno, przez które widzieć było można kawałek obłoków i księżyc kiedy-niekiedy.
Młoda dziewica była zapłoniona, drżąca. Długie spuszczone rzęsy nie pozwalały widzieć jej oczu; oficer zaś, na którego nie śmiała spojrzeć, był promieniejący. Machinalnie kreśliła końcem palca na ławie tajemnicze linie i patrzyła na palce. Koza leżała u jej stóp.
Kapitan był bardzo ładnie ubrany; na kołnierzu i mankietach miał złote hafty — wielka ówczesna elegancya.
Klaudyusz nie mógł dosłyszeć co mówili, bo krew w nim wrzała i serce strasznie biło.
(Rzecz nudna, rozmowa miłosna. „Kocham cię wiecznie“, muzyka nieznośna dla obojętnych słuchaczy; Klaudyusz nie był przecież obojętnym).
— Ach! — mówiła młoda dziewczyna, nie podnosząc oczu — nie pogardzaj mną, panie! Wiem, że to, co czynię, jest złem.
— Tobą pogardzać, moje dziecię! — odpowiedział czule oficer — tobą pogardzać? i dlaczego?
— Żem poszła z tobą.
— Jeżeli ci o to idzie, moja droga, nie rozumiemy się wcale. Nie powinienem tobą pogardzać, ale cię raczej mógłbym nienawidzieć.
Dziewczyna spojrzała nań z trwogą.
— Mnie nienawidzieć! i cóżem takiego panu uczyniła?
— Dałaś się tak długo prosić.
— Niestety! — rzekła — jeżeli nie dotrzymam ślubu... nie znajdę już moich rodziców. Ale cóż mię to obchodzi?... Teraz nie potrzebuję ojca i matki.
To mówiąc, wlepiła w kapitana swe wielkie, czarne oczy, zwilżone radością i czułością.
— Nie rozumiem cię — rzekł Febus.
Esmeralda milczała; następnie z oka trysnęła jej łza, z piersi wydarło się westchnienie i rzekła:
— Ach! panie, kocham cię!
Młoda dziewica tyle w sobie miała woni czystości, tyle wdzięku cnoty, że Febus był przy niej nieśmiałym. Przecież odezwał się:
— Kochasz mię! — I objął z uniesieniem jej kibić.
Alchemik widział to, i końcem palca dotknął sztyletu, który trzymał ukryty pod płaszczem.
— Febusie, — mówiła łagodnie cyganka, odpychając ręce kapitana — ty jesteś dobrym, wspaniałym i pięknym; ty mię ocaliłeś z niebezpieczeństwa, mnie, biedną sierotę. Och! ja dawno marzyłam o rycerzu, któryby mi ocalił życie. Ja o tobie marzyłam, mój drogi, zanim cię znałam; w marzeniu widziałam cię w takim samym stroju, ze szpadą, z tą samą wspaniałą postawą. Febus! Ach! jak ja lubię twoje imię, twoje ostrogi, twój pałasz. Mój drogi, wyjmij twój pałasz, niech go zobaczę.
— Dziecinną jesteś! — mówił kapitan, i odpiął z uśmiechem pałasz.
Cyganka przyglądała się rękojeści, ostrzu; wreszcie pocałowała miecz, mówiąc:
— To miecz walecznego rycerza, którego kocham.
Febus skorzystał z chwili, aby pocałować dziewczynę, która się zaczerwieniła jak wiśnia. Alchemik w ciemności zgrzytnął zębami.
— Febusie, — mówiła cyganka — pozwól mi mówić. Przejdź się troszkę, niech się przypatrzę twojej figurze, niech mi zabrzęczą twoje ostrogi. Ach! jakiś ty piękny!
Kapitan powstał i z uśmiechem zadowolenia rzekł:
— Ach! jakżeś dziecinna!... A czyś mnie widziała w paradnym mundurze?
— Nie — odpowiedziała.
— Tamten, to dopiero piękny.
Febus znowu siadł przy niej, ale bliżej, niż przedtem.
— Słuchaj, moja droga...
Cyganka z gracyą przytknęła rękę do jego ust.
— Nie, ja cię słuchać nie będę. Czy mię kochasz? Ja chcę, żebyś mi tylko powiedział, czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, mój aniele! — zawołał kapitan wpół przyklękając. — Moje ciało, moja krew, moja dusza, wszystko dla ciebie i za ciebie. Kocham cię, jak nigdy nie kochałem.
Kapitan po wielokroć powtórzył to zdanie, aż oddech jego stał się stłumionym. Na to namiętne oświadczenie cyganka spojrzała nań wzrokiem anielskim i mówiła cicho:
— Febusie mój, teraz chciałabym umrzeć.
Febus znowu ją pocałował, a alchemik zadrżał w swej kryjówce bardziej jeszcze, niż pierwiej.
— Umrzeć! — zawołał kapitan — co mówisz, mój aniele? Właśnie teraz żyć potrzeba, kiedy nas czeka szczęście i roskosz. Słuchaj, moja Similar... Esmeraldo... przebacz, jakieś saraceńskie masz imię, na którem język się łamie: niepodobna go wymówić.
— Ach! mój Boże, a ja sądziłam, że to imię ładne, choćby dlatego, że niezwykłe; ale kiedy ci się nie podoba, nadaj mi inne.
— Mniejsza o imię; gdy się do niego przyzwyczaję, będzie równie dobre, jak każde inne. Słuchaj mię, moja droga Similar: kocham cię, kocham namiętnie! Znam jedną panienkę, która za to aż się wścieka ze złości.
— Ze złości! i któż to taki? — przerwała.
— I co nas to obchodzi! — rzekł Febus — czy kochasz mię?
— Ach! — rzekła tylko.
— Więc dosyć. Przekonasz się, jak ja cię kocham również. Niech mię dyabli wezmą, jeżeli cię nie uczynię najszczęśliwszą. Będziemy mieli ładny, mały domek; każę łucznikom przechadzać się pod twemi oknami, będę cię prowadził na widowiska i będę się starał o wszelkie przyjemności dla ciebie.
Dziewczyna, zatopiona w uroczych myślach, marzyła przy dźwięku jego głosu, nie słysząc wyrazów.
— O! będziesz bardzo szczęśliwą — mówił kapitan i jednocześnie odpinał pas cyganki.
— Co robisz? — krzyknęła z żywością; śmiałość ruchu tego zbudziła ją z marzeń.
— Nic, — odpowiedział Febus — mówiłem, że gdy będziesz ze mną, będziesz musiała porzucić ten strój dziwaczny.
— Gdy będę z tobą, mój drogi — powtórzyła czule dziewica. I znowu umilkła i zamyśliła się.
Kapitan, ośmielony powolnością, objął jej kibić, zaczął ją pieścić, a jednocześnie rozpinał stanik; alchemik ze swej kryjówki widział wychylające się nagie ramiona cyganki, jak księżyc z obłoków.
Ona nie zwracała na to uwagi, pogrążona w zadumie, nagle odwróciła się ku niemu:
— Febusie, — rzekła z wyrazem nieskończonej miłości — naucz mię twojej religii.
— Mojej religii! — zawołał kapitan, zanosząc się od śmiechu. — Ja cię mam uczyć mojej religii? Cóż przyjdzie ci z mojej religii?
— Żebyśmy się pobrać mogli — odpowiedziała.
Twarz kapitana przybrała wyraz zdziwienia, pogardy i namiętności rozpustnej.
— Tere, fere! A któż tu mówi o ożenieniu?
Dziewczyna zbladła i pochyliła głowę na piersi.
— Moja kochanko, — znowu rzekł czule Febus — cóż to za dzieciństwo? wielkie rzeczy małżeństwo! alboż to nie można kochać bez tego?
Klaudyusz widział i słyszał wszystko. Drzwi były ze spróchniałych desek i tworzyły szczeliny zanadto wielkie dla jego sępiego oka. Alchemik, żyjący dotąd w ścisłej czystości, wrzał wobec tej sceny — młoda i piękna dziewczyna z pełnym zapału młodzieńcem roztopiony ołów lała w jego żyły. Wewnątrz namiętne nurtowały go wzruszenia; jego oko gorzało, serce wyrywało się z piersi. Ktoby mógł widzieć w tej chwili postać nieszczęśliwego, znalazłby w nim podobieństwo do tygrysa, patrzącego z klatki, jak szakal pożera gazelę. Źrenice jego gorzały jak świeca przez szczeliny drzwi.
Naraz Febus zerwał szybko z jej piersi zasłonę. Biedna dziewczyna, blada i zamyślona, ocknęła się nagle; cofnęła się na drugi koniec izdebki, spojrzała na nagie ramiona i piersi, i, zarumieniona ze wstydu, skrzyżowała ręce na łonie. Gdyby nie płomień, którym gorzały jej lica, widząc ją milczącą i nieruchomą, sądziłbyś, że to jest posąg Wstydliwości.
Kapitan, zdzierając z niej stanik, odkrył tajemniczy woreczek, który miała na szyi.
— Co to masz na piersiach? — rzekł, znajdując pozór zbliżenia się do obrażonej dziewczyny.
— Nie ruszaj pan tego! — odrzekła żywo — to mój anioł-stróż, który da mi możność wynalezienia rodziców. Och! panie kapitanie, odejdź! Matko, moja biedna matko, gdzie jesteś? Panie Febusie, oddaj mi zasłonę.
Febus cofnął się i rzekł obojętnie:
— Widzę, że mię nie kochasz.
— Ja go nie kocham! — zawołała biedna dziewczyna, i w tej samej chwili uwiesiła się na szyi kapitana. — Ja cię nie kocham, mój Febusie! Ach! jak możesz rozdzierać mi tak serce? A więc weź mię, jestem twoją! Co mię obchodzi matka? wszak ty jesteś moją matką, bo ciebie kocham. Febusie, mój najukochańszy Febusie, spojrzyj na mnie; wszak nie odepchniesz od siebie tej, która cię kocha? Moja dusza, moje życie, ja cała jestem twoją. Kiedy ci się nie podoba żenić, to się obejdzie i bez ślubu; zapomniałam, że jestem biedną ulicznicą, a ty, mój Febusie, szlachcicem. Śliczna rzecz, aby ulicznica szła za oficera! Nie, Febusie, nie, ja nie zastanowiłam się nad tem. Będę twoją kochanką, twoją pieszczotą, czem sam chcesz tylko. Wszak od urodzenia jestem wzgardzoną, samą, opuszczoną — i cóż mi to znaczy, kiedy kocham? Należąc do ciebie, będę dumną i najszczęśliwszą. A kiedy się zestarzeję, albo zbrzydnę, Febusie, kiedy mię nie będziesz mógł kochać — pozwolisz, że ci będę służyła. Inne będą cię pieściły, a ja, biedna służąca, wyczyszczę twoje ostrogi, wytrzepię twoje suknie i podam obuwie. Wszak prawda, że ty będziesz miał litość nademną? Nam, cygankom, niewiele też potrzeba: swoboda, powietrze i miłość! tego dosyć.
To mówiąc, zarzuciła mu ręce na szyję; patrzała nań z uśmiechem i z płaczem zarazem. Pierś jej dziewicza obcierała się o sukno i hafty. Kapitan, upojony szczęściem, przytknął gorejące usta do pięknych afrykańskich ramion. Dziewica, przechylona wtył, drżała pod tym pocałunkiem.
Nagle nad głową Febusa inną ujrzała głowę, o rysach śniadych, pozieleniałych ze wzruszenia, ze wzrokiem potępieńca, — a przy tej twarzy była dłoń, trzymająca sztylet. Była to twarz i dłoń alchemika, który wyłamał drzwi i wyszedł. Dziewczyna zlodowaciała na to straszne zjawisko, jak gołąb, gdy w jego gniazdo tchórz zajrzy.
Nie zdążyła nawet krzyknąć. Sztylet wzniósł się nad Febusem, zniknął i ukazał skrwawiony.
— Przekleństwo! — zawołał kapitan, i upadł.
Ona zemdlała.
W chwili, gdy się jej oczy zwierały, gdy z niej czucie ulatywało, zdawało jej się, że jej ust ogień dotyka, że ją rozpalone żelazo kata piętnuje.
Gdy odzyskała zmysły, patrol ją otaczał; wynoszono ciało kapitana, widziadło straszne znikło; okno izdebki, wychodzące na rzekę, było otwarte. Gdy podnoszono czarny płaszcz, leżący przy niej, sądząc, że należał do kapitana, słyszała wokoło siebie szepty:
— To czarownica, która zasztyletowała kapitana z pocztu łuczników królewskich.