Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziesiąta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KSIĘGA DZIESIĄTA.

I.
Talar przemieniony w liść suchy.

Grintoire i cały Okrąg-Cudów w śmiertelnym byli niepokoju. Od miesiąca nie wiedziano co się stało z Esmeraldą, co zasmucało bardzo księcia Egiptu i wszystkich jej przyjaciół z pośród truandów; nie wiadomo też było, co się stało z kozą tancerki, a dla poety była to podwójna boleść. Pewnego wieczoru dziewczę znikło — i odtąd o niej ani słychu. Wszystkie poszukiwania były daremne. Kilku włóczęgów mówiło Grintoirowi, że ją widzieli przy moście świętego Michała, idącą z oficerem; lecz ten „modny mąż cygański“ był niedowiarkiem w tym razie, zanadto bowiem był przekonanym o czystości swej żony, znając ją z osobistego doświadczenia.
Nie umiał więc wytłómaczyć sobie jej zniknięcia. Biedak cierpiał okropnie i byłby schudł niewątpliwie, gdyby to przy jego niepomiernej chudości było jeszcze możliwem. Z rozpaczy zapomniał o wszystkiem, nawet o swoich pracach naukowych i o dziele De Figuris regularibus et irregularibus, które za pierwsze pieniądze, jakie mu wpadną do ręki, zamierzał drukować (albowiem i on marzył o druku od chwili ujrzenia dzieła świętego Wiktora, wydrukowanego pismem Spóra).
Pewnego dnia, kiedy smutny przechodził około Tournelle kryminalnej, spostrzegł tłum ludu przed pałacem sprawiedliwości.
— Cóż to tam takiego? — zapytał młodego człowieka, który stamtąd wychodził.
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec. — Mówiono mi, że sądzą jakąś kobietę, która zabiła oficera. Jak się zdaje — i czary tam być muszą, bo ze strony biskupa oficyał wdał się w sprawę, a nadto mój brat, który jest sławnym prawnikiem. Właśnie chciałem się z nim w ważnym interesie rozmówić, lecz nie mogłem się docisnąć; to mi nie na rękę, bo bardzo potrzebuję pieniędzy.
— Niestety! — rzekł Grintoire — chętniebym panu pożyczył; dziurawe mam jednak kieszenie i to bynajmniej nie od talarów.
Nie śmiał powiedzieć młodemu człowiekowi, że znał jego brata alchemika, do którego nie zajrzał od owej sceny pod kościołem.
Jan poszedł w swoją drogę, a Grintoire udał się za tłumem, który się cisnął do wielkiej izby. Uważał, że nie ma lepszego lekarstwa na naprawienie złego humoru, jak iść na sądy kryminalne i napatrzyć się twarzom sędziów dowoli. Lud, pomiędzy który się wmieszał, popychał się i szedł w milczeniu. Po przebyciu ciemnego korytarza, który szedł przez pałac; jak kanał nieczystości przez miasto, doszedł do niskich drzwi, przez które zajrzał do sali ponad mnóstwem głów ludzkich.
Sala była obszerną i ciemną, i z tego powodu wydawała się jeszcze większą, niż była. Dzień zapadał; podłużne gotyckie okna zaledwie przepuszczały światło, tak, że ten niezliczony tłum ludzi rzucał cień na ściany. W sali wiele świec, palących się tu i owdzie na stołach, oświetlały głowy pisarzy, zatopionych w papierach. Przednią część sali zajmował lud; po prawej i po lewej stronie stali mężczyźni; w głębi, na wzniesieniu mnóstwo sędziów, których ostatnie szeregi niknęły w ciemnościach. Nad sędziami widać było ogromny krzyż, na wszystkie strony sterczały włócznie i halabardy, w których odbijały się płomienie świec.
— Panie, — zapytał Grintoire jednego z sąsiadów — co to za ludzie zgromadzeni jak prałaci na radę?
— To radcy wielkiej izby — naprawo, radcy skarbowi — nalewo, mieszczanie w sukniach czarnych, a panowie w czerwonych.
— A nad nimi, co to za jeden czerwono ubrany, co się tak poci?
— To prezydujący.
— A za nimi ci, ztyłu? — mówił dalej Grintoire, który nie lubił stanu sądowniczego.
— To są inkwizytorowie królewscy.
— A ten przed nimi?
— To pisarz parlamentu.
— A ten naprawo?
— Pan Filip Lheulier, prokurator królewski nadzwyczajny.
— A naprawo, ten czarny?
— Pan Jakób Charmolue, prokurator kościelny, przy nim zaś oficyały.
— A co oni robią, ci panowie?
— Sądzą.
— A kogo sądzą? nie widzę obwinionego.
— To kobieta, panie; nie możesz jej widzieć, bo odwróciła się tyłem i tłum ją zasłania. Patrzaj pan, oto tam, gdzie stoją halabardziści.
— Co to za kobieta? — zapytał Grintoire. — Czy pan znasz jej nazwisko?
— Nie, panie; dopieroco przybyłem; sądzę, że sprawa jest o jakieś czary, bo oficyał obecny.
— A więc czekajmy, — rzekł nasz filozof — zobaczmy jaki koniec nieszczęśliwej. Jestto widowisko równie dobre, jak każde inne.
— Panie, — uczynił uwagę sąsiad — czy nie uważasz, jak łagodną minę ma pan Jakób Charmolue?
— Tak; — odpowiedział Grintoire — jednak nie wierzę w łagodność osób, które mają nos haczykowaty i wąskie usta.
Tu sąsiedzi nakazali milczenie dwóm rozmawiającym, albowiem ważne składano zeznanie.
— Jaśnie wielmożni panowie, — mówiła ze środka sali stara kobieta, której twarzy nie można było widzieć, tak ją osłaniały łachmany — moi jaśnie wielmożni panowie, to tak pewne co powiem, jak, że się nazywam Falourdel, że jestem zamieszkałą od lat czterdziestu na moście świętego Michała, płacącą regularnie podatki i nic nikomu nie jestem winną. Biedna staruszka dzisiaj, dawniej byłam młodą i piękną. Jaśnie wielmożni panowie! Kilka dni temu mówiono mi: „Nie prządź, moja Falourdelowo, tak długo w wieczór, bo dyabeł lubi targać kądziel starych kobiet. To pewne i niezawodne, że upiór przeklęty, który dawniej się pokazywał od strony Templaryuszów, teraz naszą część miasta nawiedza. Falourdelowo, strzeż się, żeby nie zajrzał do ciebie“. Pewnego wieczoru przędłam na kołowrotku, gdy do drzwi zapukano. Pytam, kto? aż tu zaklęło strasznie. Otworzyłam i weszło dwóch mężczyzn: jeden czarny, a drugi piękny oficer. Żądali odemnie pokoju i dali mi talara. — Chowam owego talara do szafy i mówię: „Dobrze, będzie za co kupić jutro mięsa na obiad“. Kiedyśmy weszli na górę, ów czarny zniknął i to mię trochę zdziwiło. Oficer, który wyglądał jak jaśnie wielmożny, zszedł ze mną — poszedł na miasto i może w kwadrans powrócił z piękną, młodą dziewczyną. Miała ona z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, nie pamiętam. Pomyślałam sobie: „Dziewczyna jak dziewczyna, ale kozioł...“ Nie lubię tych zwierząt, bo mają brody i rogi. Przytem to pachnie sobotą. Ale nic nie powiedziałam, bom wzięła talara. To słuszne, wszak prawda, panowie sędziowie? Zaprowadziłam oficera i dziewczynę na górę, zostawiłam ich samych, czyli raczej z kozłem, i zeszłam na dół prząść dalej. Trzeba panom wiedzieć, że mój domek ma dół i pierwsze piętro; okna jego wychodzą na rzekę, jak i innych domów przy moście. Przędłam sobie w najlepsze i niekiedy myślałam o przeklętym upiorze, którym kozioł nabił mi głowę, i o pięknej dziewczynie, dziwacznie ubranej. Nagle słyszę krzyk na górze, upadnięcie i otwarcie okna. — Biegnę do okienka w mojej izdebce i widzę jak coś czarnego wpada w wodę. Był to upiór. Księżyc świecił i widziałam go bardzo dobrze — płynął ku Cité. Drżę cała i wołam na patrol. Ci panowie wchodzą i, nie wiedząc o co rzecz idzie, mnie biją; wytłómaczyłam im, co się święci i prowadzę na górę. Cóż tam znajdujemy? Cały mój pokój krwią zalany, kapitan rozciągnięty na podłodze ze sztyletem w szyi, dziewczyna półnaga też leży omdlała, a kozioł skacze jak szalony. „Dobrze — myślę sobie — z piętnaście dni trzeba będzie myć podłogę, skrobać i drapać“. Wynieśli oficera i dziewczynę. — Czekajcie panowie. Najgorszem ze wszystkiego jest to, że, gdy nazajutrz chciałam z szafy wyjąć talara, znalazłam liść suchy na jego miejsce.
Stara umilkła. Szmer powstał powiędzy słuchaczami.
— Ten upiór, ten kozioł, to wszystko tchnie czarami — rzekł sąsiad Grintoira.
— A ten liść suchy? — dodał drugi.
— Niema żadnej wątpliwości, — mówił trzeci — ta czarownica ma stosunki z upiorem, i wspólnie obdzierają oficerów.
Sam nawet Grintoire widział w tem coś niepojętego, a jednak prawdziwego.
— Kobieto Falourdel, — rzekł prezydujący z powagą — czy nie masz więcej nic do powiedzenia?
— Nie, panie, — odpowiedziała stara — chyba tylko to, że w raporcie nazwano mój dom budą walącą się. Prawda, domy nad mostem nie mają wspaniałej powierzchowności, ale mieszczą w sobie wielu ludzi porządnych, którzy nie mieszkaliby w lada lepiankach czy budach.
Jeden z urzędników powstał i zawołał:
— Ciszej! Proszę uważać, że sztylet znaleziono przy obwinionej. Kobieto Falourdel, czyś przyniosła ten liść, w który się talar przemienił?
— Mam, — odpowiedziała — oto jest.
Odźwierny podał liść suchy urzędnikowi, który wręczył go prezydującemu, ten prokuratorowi królewskiemu, i tak dalej liść obiegł salę całą.
— To liść brzozowy — rzekł pan Jakób Charmolue. Nowy dowód czarnoksięstwa.
Radca odezwał się do Falourdelowej:
— Dwóch mężczyzn razem weszło do ciebie: czarny, któregoś później widziała na Sekwanie i oficer; — który z nich dał ci talara?
Stara pomyślała chwilę i rzekła:
— Oficer.
Szmer powstał w tłumie.
— Ach! — pomyślał sobie Grintoire — to zachwiewa moje przekonanie.
Tymczasem pan Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, wystąpił.
— Przypominam prześwietnym sędziom, że w zeznaniu przedśmiertnem zamordowany oświadczył, jako czarny mężczyzna nalegał nań, aby się prędzej z obwinioną zeszedł, że był bez pieniędzy i że otrzymał od niego talara, którym opłacił Falourdelowę. Tak więc talar jest piekielną monetą.
Ta uwaga rozproszyła wszelkie wątpliwości sceptyków, a nawet Piotra Grintoire.
— Panowie, mamy dowody w ręku, — rzekł adwokat królewski siadając — możemy więc osądzić sprawę Febusa de Châteaupers.
Na to imię obwiniona powstała; głowa jej górowała nad tłumem. Grintoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była jak trup bladą; włosy jej, niegdyś ślicznie zaczesane i pełne cekinów, dziś spadały w nieładzie; usta miała zsiniałe i oczy zapadłe... Niestety!
— Febus! — rzekła jakby z obłąkaniem — gdzie on jest? O! panowie, zanim mnie zabijecie, powiedzcie, czy on żyje?
— Milcz! — odpowiedział prezydujący — to do ciebie nie należy.
— Przez litość, powiedzcie, panowie, czy żyje? — powtórzyła, składając wychudzone ręce.
— A więc — rzekł adwokat królewski — właśnie umiera. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa padła na ławę bez głosu, bez łzy, blada jak figura woskowa.
Prezydujący schylił się ku człowiekowi stojącemu u jego stóp, który miał czapkę złotą i czarną szatę, łańcuch na szyi i laskę w ręku.
— Odźwierny! każ wprowadzić wspólniczkę obwinionej.
Oczy wszystkich zwróciły się ku małym drzwiczkom, z których wyszła koza ze złoconemi kopytkami i rogami. Śliczne zwierzę zatrzymało się chwilę na progu i wyciągnęło szyję. Nagle spostrzegła cygankę i, przeskakując stół, padła u nóg swej pani, prosząc o wyraz albo pieszczotę. Obwiniona nie poruszyła się i nie spojrzała nawet na kozę.
— Ach! to ta szkaradna bestya! — mówiła stara Falourdelowa — teraz obiedwie poznaję.
Jakób Charmolue odezwał się.
— Jeżeli panowie pozwolicie, przystąpimy do wybadania kozy.
W rzeczy samej, byłato druga obwiniona. Nic zwyczajniejszego w owym czasie, jak proces przeciwko zwierzęciu, obwinionemu o czarnoksięstwo. Między innemi, w rachunkach prewotowstwa za rok 1466 znajdujemy szczegółowy wypis kosztów procesu Idziego Soulart i jego pstrąga, obudwu straconych w Corbeil. Są tam nawet wydatki na chleb i wino dla biednego pstrąga w ostatniej przedzgonnej chwili. Nawet dalej niekiedy rzecz posuwano, niż proces ze zwierzętami. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika Debonnaire naznaczają srogie kary na pojawiających się upiorów i widma płomieniste.
Prokurator królewski odezwał się uroczyście:
— Jeżeli szatan, który opanował tę kozę, opiera się egzorcyzmom, uprzedzamy, że musimy użyć przeciwko niemu szubienicy, albo stosu.
Grintoire uczuł pot zimny na sobie. Charmolue wziął ze stołu bębenek cyganki i podał go kozie, pytając:
— Która godzina?
Koza spojrzała nań pojętnem okiem, podniosła złocone kopytko i uderzyła siedem razy. W rzeczy samej siódma była godzina. Trwoga przebiegła po tłumie. Grintoire już nie zdołał wytrzymać:
— Sama się gubi — biedne stworzenie! — zawołał głośno — wszak widzicie, że sama nie wie, co czyni.
— Proszę o spokój, panowie! — wołał z cierpkością odźwierny.
Jakób Charmolue kazał kozie wiele innych sztuk pokazywać, pytając o godziny, miesiące i dnie. Niestety! ci sami widzowie, których koza bawiła na publicznych placach, pod sklepieniem pałacu sprawiedliwości bali się jej złości szatańskiej. Kozę uważano za dyabła.
Cóż dopiero mówić o wrażeniu, jakiem przejął publiczność widok, kiedy prokurator królewski wypróżnił woreczek, który Dżali miała zawieszony u szyi, a koza z rozrzuconych liter ułożyła imię „Febus“. Czary, których kapitan miał się stać ofiarą, zdały się usprawiedliwione w oczach wszystkich, i cyganka, ta czarująca tancerka, obecnie była dla nich tylko straszną strzygą.
Ona sama nie dawała żadnego znaku życia; ani przymilenia kozy, ani groźby urzędników, ani złorzeczenia słuchaczy nie doszły jej uszu.
Aby ją ocucić, potrzeba było, aby sierżant wstrząsnął gwałtownie jej ramieniem, a prezydujący donośnie się odezwał:
— Dziewczyno, pochodzisz z rodu cyganów, zaprzedanego szatanowi. Sprzymierzyłaś się z kozą opętaną i w nocy 29 marca za pomocą czarów zamordowałaś łucznika królewskiego, Febusa de Châteaupers. Czy zaprzeczasz temu?
— Rozpaczy! — zawołała dziewczyna, zakrywając twarz rękami. — O mój Febusie! mój Febusie!
— Czy zaprzeczasz? — zapytał obojętnie prezydujący.
— Czy zaprzeczam! — jęknęło dziewczę ze straszną rozpaczą.
Powstała, oko jej płonęło.
Prezydujący mówił dalej:
— A więc jak usprawiedliwisz się z winy na tobie ciążącej?
Odpowiedziała głosem przerywanym:
— Już powiedziałam! Nie wiem... To czarny, którego nie znam; to czarny, który mię wszędzie ściga.
— To on, — odparł sędzia — to upiór zaklęty.
— Jaśnie wielmożni panowie, miejcie litość nad biedną...
— Cyganką — dodał sędzia.
Jakób Charmolue przemówił łagodnie:
— Zważając na opór oskarżonej, oddaję ją inkwizycyi.
— Zgadzam się — rzekł prezydujący.
Nieszczęśliwa zadrżała. Podniosła się przecież na rozkaz halabardzistów, i szła krokiem dosyć pewnym za Charmolue i oficyałami przez podwójny szereg ludzi zbrojnych; drzwi ukryte otwarły się przed nią i, gdy weszła, zamknęły. Grintoire te drzwi porównał do paszczy pochłaniającej biedną istotę. Gdy znikła, płaczliwa dała się słyszeć skarga. Byłto płacz Dżali.
Zawieszono sądy. Jeden z radców wniósł, że tortury długo potrwają i że na obiad iść trzeba; lecz prezydujący odpowiedział:
— Urzędnik powinien poświęcić się dla powinności.
— Przykra powinność czekać na obiad! — rzekł jeden z podeszłych wiekiem prawników.



II.
Dalszy ciąg o talarze, przemienionym w liść suchy.

Zeszedłszy z kilku stopni i przebywszy ciemny korytarz, Esmeralda, otoczona złowróżbnym orszakiem, weszła do strasznej izby. Izba ta, okrągłego kształtu, zajmowała dół jednej z ogromnych wież, które i dziś jeszcze sterczą nad tegoczesnym Paryżem; nie było w niej okien zupełnie, ani żadnego innego otworu, prócz wejścia niskiego, zamykanego żelaznemi drzwiami. Światła jednak w niej nie brakło, bo w murze był piec i gorzał w nim ogień, który napełniał izbę czerwonem światłem i przyciemniał blask świecy, stojącej w kącie. Przy tem świetle biedaczka widziała mnóstwo porozrzucanych wszędzie narzędzi, których użytku nie pojmowała. Po środku izby leżał materac skórzany, mający długą taśmę ze sprzączką, przeciągniętą przez kółko wbite w suficie; obcęgi, szczypce, blachy zapełniały piec i czerwieniły się rażąco. Krwawe światło pieca szczególniej oświetlało te narzędzia okropne.
To Tartarum nazywało się skromnie izbą, badań, albo inkwizycyą.
Na łóżku siedział niedbale pan Pierrat Torterue, torturnik przysięgły. Jego pomocnicy, dwa karły, w spodniach w pasy, w skórzanych fartuchach, poruszali żelaza w piecu.
Biedna dziewczyna napróżno przywoływała odwagę; co spojrzała, dreszcz ją przejmował.
Sierżanci stanęli z jednej strony, urzędnicy z drugiej — pisarz miał stół swój w rogu. Pan Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z miłym uśmiechem.
— Moja droga, — rzekł — a więc i teraz zaprzeczasz?
— Tak — odpowiedziała głosem stłumionym.
— Kiedy tak, — rzekł Charmolue — przykro nam będzie użyć przymusowych środków. Usiądź, kochanko, na tem łóżku. Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca pannie i drzwi zamknij.
Pierrat powstał mrucząc:
— Jeżeli drzwi zamknę, ogień mi zgaśnie.
— A zatem zostaw je otworem.
Esmeralda wciąż stała. To łoże skórzane, na którem tylu cierpiało — i ją trwożyło. Przestrach dreszczem ją przechodził i traciła przytomność. Na znak Charmolue dwóch pomocników wzięło ją i posadziło na łóżku. Jeszcze nic złego jej nie uczynili, lecz, kiedy ciałem dotknęła skóry, uczuła jak krew napływa jej do serca. Zdawało się jej, że wszystko zbliża się ku niej, aby ją kąsać i szczypać, że wszystkie narzędzia, jakie widziała, będą użyte.
— Gdzie jest lekarz? — zapytał Charmolue.
— Tutaj — odpowiedział mężczyzna czarno ubrany, którego dotąd nie widziała.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Panno, — odezwał się łagodny głos prokuratora kościelnego — po raz trzeci cię zapytuję, czy zaprzeczasz popełnieniu zbrodni?
Tym razem tylko głową znak dała, bo głosu jej niestało.
— Zaprzeczasz! — rzekł Charmolue. — A więc z wielką przykrością muszę spełnić moją powinność.
— Panie prokuratorze, — rzekł Pierrat — od czego zaczniemy?
Charmolue wahał się niepewny, jak poeta, który rymu szuka.
— Od nóg — rzekł nakoniec.
Nieszczęśliwa, czując się opuszczoną przez Boga i ludzi, skłoniła głowę na piersi.
Torturnik i lekarz zbliżyli się doń. Jednocześnie dwóch pomocników zaczęło grzebać w obmierzłym arsenale. Na szczęk żelaztwa biedaczka drgnęła, jak żaba, którą galwanizują.
— Ach! — mówiła cicho — to dla ciebie, mój Febusie.
Później wpadła w nieczułość i milczenie. Ten widok każde powinienby poruszyć serce. Rzekłbyś, że szatan w przedsionku piekła dręczy biedną duszyczkę. To nędzne ciało, które miano poddać męczarniom, było słabem, wątłem i delikatnem, ciałem równie słabej istoty, rzuconej na pastwę losu, w ręce tych siepaczy.
Twarde ręce pomocników Pierrata dotknęły nagich stopek, które niegdyś czarowały mieszkańców Paryża.
— Szkoda! — rzekł przez zęby torturuik, przyglądając się wdzięcznym kształtom nóżki.
Gdyby tu był alchemik, przypomniałby sobie muchę i pająka. Wkrótce ujrzała nieszczęśliwa przez mgłę, zasłaniającą jej oczy, jak się ku niej zbliża rodzaj trzewika morderczego i jak straszne to żelazo obejmuje jej stopę. Przestrach powrócił jej siły.
— Zdejmijcie! — krzyknęła. — Łaski! łaski!
I zeskoczyła z łóżka, żeby się rzucić do nóg prokuratora, lecz noga jej była ujętą w żelaza i drzewce, więc padła jak pszczoła, której do skrzydeł kawałek przyczepiono ołowiu.
Na znak Charmolue znowu położono ją na łóżku i dwie potężne ręce przykrępowały ją pasem.
— Przyznaj się do wszystkiego — mówił Charmolue ze szczególną słodyczą w głosie.
— Jestem niewinną.
— A więc usprawiedliw się z zarzutów, wytłómacz okoliczności.
— Panie, kiedy nic nie wiem.
— A więc zaprzeczasz?
— Wszystkiemu.
— Dalej, Pierracie, — rzekł Charmolue — zaczynaj.
Pierrat zakręcił śrubę, żelazny trzewik się ścieśnił, i dziewica wydała przerażający krzyk, na określenie którego niema wyrazu w żadnym języku.
— Dosyć — mówił Charmolue. — Czy się przyznasz, cyganko?
— Do wszystkiego! — zawołała nieszczęsna, targana bólem. — Przyznaję! przyznaję się!
Nie obliczyła sił swoich, przychodząc do inkwizycyi. Biedne dziecko, którego życie było dotychczas wesołe, swobodne, pierwsza zmogła boleść.
— Ludzkość zmusza mię do powiedzenia ci, — zrobił uwagę prokurator — że, przyznawszy się, tylko śmierci możesz już oczekiwać.
— Wiem o tem. — I padła na łoże skulona, prawie umierająca.
Jakób Charmolue podniósł głos.
— Cyganko, a więc przyznajesz się do czarów, sabatów, stosunków z piekłem, upiorami i strzygami?
— Przyznaję — odpowiedziała tak cicho, że głos ginął w jej piersiach.
— Przyznajesz, żeś widziała Belzebubowego barana, którego tylko czarownicy widują?
— Tak.
— Przyznajesz, żeś czciła głowy Bofonuta, te bałwany Templaryuszów.
— Tak.
— Żeś miała stosunki z dyabłem pod postacią kozy.
— Tak.
— Nakoniec zeznajesz, żeś za pomocą czarta, znanego pod nazwiskiem zaklętego upiora, zamordowała kapitana Febusa de Châteaupers?
Spojrzała wkoło osłupiałemi oczyma i odpowiedziała machinalnie:
— Tak.
Widocznem było, że wszystkie sprężyny poznania były w niej zdruzgotane.
— Napisać to całe zeznanie — mówił Charmolue do pisarza, a zwracając się do oprawców, rzekł: — Odwiązać obwinioną i wyprowadzić do sądu.
Kiedy zdjęto żelazny trzewik, prokurator obejrzał jej stopę zbolałą.
— Nic ci się złego nie stało! — rzekł — mogłabyś jeszcze tańczyć. Możesz nam oddać słuszność, moja kochanko, żeśmy z tobą postępowali łagodnie.



III.
Dokończenie o talarze, przemienionym w liść suchy.

Kiedy Esmeralda weszła do sali blada jak śmierć i kulejąc, powszechny szmer zadowolenia ją przyjął. Ze strony słuchaczy byłoto zadowolenie niecierpliwości, jakiej się doświadcza w teatrze przed rozpoczęciem ostatniego aktu; ze strony sędziów zaś nadzieja rychłego obiadu. Koza zabeczała także z radości; chciała pobiedz do swojej pani, ale była uwiązaną u ławy.
Noc nadchodziła. Świece, których liczby nie powiększono, tak mało rzucały światła, że ścian nie było widać. Ciemność oblekła mgłą wszystkie przedmioty, tak, że niepodobna było dojrzeć twarzy sędziów. Wprost nich, w końcu długiej sali, drobna, biała postać wynurzała się z cieniu. To obwiniona.
Z trudem przyciągnęła się na miejsce, a, kiedy Charmolue zasiadł na swojem krześle, rzekł, starając się ukryć dumę z uwieńczonego powodzeniem dzieła:
— Obwiniona wszystko wyznała.
— Cyganko, — odezwał się prezydujący — więc wyznałaś wszystkie twoje sprawki i morderstwo Febusa de Châteaupers?
Serce jej się ścisnęło i łkać zaczęła.
— Wszystko, czegoście żądali, — rzekła — ale mię prędzej dobijcie.
— Panie prokuratorze, — rzekł prezydujący — izba jest gotową słuchać twych wniosków.
Pan Charmolue rozwinął kajet i zaczął czytać z afektacyą mowę łacińską, pełną uczonych cytat. Żałujemy, że nie możemy podać czytelnikom w całości tej sławnej mowy. Mówca pocił się nad nią niepoślednio, a wygłaszał ją z coraz większem przejęciem, lecz, kiedy był w najwyższym ferworze, nagle w środku pięknie brzmiącego okresu zatrzymał się i wzrok jego, zazwyczaj łagodny, nawet słodki, zapłonął niebywałym ogniem i stał się groźnym.
— Panowie! — wykrzyknął pofrancusku, bo tego nie było w kajecie. — Szatan tak się wmieszał w tę sprawę, że nawet w czasie sądów z nas urąga. Patrzajcie!
To mówiąc, wskazał kozę, która, siedząc na tylnych nogach, naśladowała ruchy prokuratora. Ten dowód wielkie zrobił wrażenie. Związano kozie rogi i prokurator dalej miał mowę. Była ona bardzo długą i świetną. Oto jej zakończenie: Ideo, Domini, coram stryga demonstrata, crimine patente, intentione criminis existente, in nomine sanctae ecclesiae Nostrae Dominae Parisiensis, quae est in saisina habendi omnimodam altam et bassam justitiam in illa hac intermera-Cttaiviatis insula, tenore praesentium declaramus nos requirere, primo, aliquamdam pecuniariam indemnitatem; secundo, amendationem honorabilem ante portalium maximum Nostrae Dominae, ecclesiae cathedralis; tertio, sententiam in virtute cujus, ista stryga cum sua capella, seu in trivio vulgariter dicto „la Grève“, seu in insula exeunte in fluvio Secanae, juxta pointam jardini regalis, executatae sint!
Włożył czapkę i usiadł.
— Ehe! — westchnął Grintoire — bassa latinitas!
Drugi mężczyzna, czarno ubrany, podniósł się; byłto adwokat obwinionej. Głodni sędziowie zaczęli szemrać.
— Panie adwokacie, mów krótko — rzekł prezydujący.
— Panie prezydujący, — odpowiedział adwokat — ponieważ obwiniona wyznała winę, obowiązany tylko jestem przytoczyć prawo salickie: „Jeżeli strzyga pożarła człowieka, obowiązana zapłacić osiem denarów, czyli dwieście su“.
— To tekst skrócony, — rzekł adwokat nadzwyczajny.
Nego, — odparł pierwszy.
— Do głosowania! — zawołał jeden z radców. — Zbrodnia wielka i nie cierpi zwłoki.
Zaczęto głosować. Widać było jak głowy sędziów odkrywają się jedna po drugiej, w miarę, jak ich prezydujący zapytywał. Biedna obwiniona zdawała się na nich patrzeć, ale nic nie widziała.
Następnie pisarz zabrał się do pisania; wkrótce prezydującemu podał pergamin. Wtedy nieszczęśliwa usłyszała, jak się lud porusza, włócznie szczęk wydają i zimny głos przemówił do niej:
— Córko cygańska! w dniu, który Jego Królewskiej Mości oznaczyć się podoba, w godzinie południowej, będziesz zaprowadzoną w śmiertelnej koszuli, boso, z powrozem na szyi, przed wielkie drzwi kościoła Panny Maryi, abyś z gromnicą w ręku prosiła o odpuszczenie grzechów; stamtąd pójdziesz na plac de Grève wraz z twoją kozą i zapłacisz za twoje zbrodnie trzy liwry złotem. Niech Bóg zlituje się nad twoją duszą.
— Czy to sen? — mówiła cicho Esmeralda i uczuła, jak silne ręce chwyciły ją i wyprowadziły.



IV.
Żadnej nadziei.

W średnich wiekach, kiedy gmach był skończony, był prawie taki sam w ziemi, jak na jej powierzchni. W katedrach byłto rodzaj katedry podziemnej, niskiej, ciemnej, tajemniczej i milczącej: niekiedy służyła ona za cmentarz. W pałacach bywało pod ziemią więzienie, niekiedy rodzinne groby, albo jedno i drugie razem. Te potężne budowle, których wzrost gdzieindziej opisywaliśmy, rozszerzały swoje gałęzie podziemne, równie jak gmach na wierzchu. Tak więc kościoły, twierdze i pałace ówczesne do pasa były w ziemi, a górną połową wychylały się nazewnątrz.
W Bastylii świętego Antoniego, w pałacu Sprawiedliwości, w Louwrze, te podziemne gmachy służyły za więzienia. Piętra tego więzienia, coraz głębiej zapuszczając się w ziemię, były coraz szczuplejsze i ciemniejsze. Czem głębiej, tem były straszniejsze. Dante nic lepszego nad nie na piekło nie mógł wynaleźć. Te ciemnice kończyły się zazwyczaj na samym spodzie małemi klitami, w których Dante umieścił szatana, a w których ludzie osadzali skazanego na śmierć. Nędzna istota, pogrzebiona tam, żegnała się ze światłem, powietrzem, życiem, wszelką nadzieją; wychodziła stamtąd tylko na stos, lub szubienicę. Niekiedy gniła tam żywcem, a ludzka sprawiedliwość zwała to zapomnieniem. Nieszczęśliwych oddzielały od ludzi kamienie i strażnicy, a więzienie całe było ogromnym zamkiem, odcinającym od świata.
W jednej z takich ciemnic osadzono Esmeraldę, skazaną na szubienicę.
Opatrzność i ludzie zawiele czynili wysiłku na zdruzgotanie tak słabej istoty.
Została tam zamurowaną, pogrzebioną w ciemnościach. Ktoby ją tam zobaczył, a widział dawniej, zadrżałby. Chłodna jak noc, zimna jak śmierć, bez powietrza, bez głosu stóp ludzkich, bez światła dnia i słońca, obciążona kajdanami, położona na słomie, nie mogła nawet czuć już cierpienia. Febus, słońce, południe, ulice paryskie, tańce z oklaskami; następnie czarny mężczyzna, sztylet, krew, tortury, szubienica — wszystko to przechodziło jej przez myśl, jak straszne widziadła, jak sen męczący. Od chwili, jak tu weszła, nie spała, ani myślała: w więzieniu nie mogła odróżnić snu od życia, dnia od nocy. Wszystko się dla niej zmieszało, zlało w jeden chaos cierpienia. Nie czuła już, nie wiedziała o niczem, nie myślała i nie marzyła. Nigdy chyba istota żyjąca tak prędko w nicość nie przeszła.
Skulona, zlodowaciała, zaledwie dwa, albo trzy razy usłyszała łoskot otwierających się drzwi nad sobą, przez które wrzucano jej chleb czarny i suchy. Była to jedyna komunikacya z ludźmi, jedyne odwiedziny — strażnika. Jedyny tylko szmer machinalnie zajmował jej ucho: byłato wilgoć nad jej głową, która sączyła krople wody i spuszczała je na ziemię.
Ta spadająca kropla wody była jedynym koło niej ruchem, jedynym kompasem, mierzącym czas, jedynym łoskotem, jaki się nad nią rozlegał.
W tem błotnistem i wilgotnem więzieniu czuła niekiedy przechodzące ją zimno i drżała strasznie.
Jak dawno się tam znajdowała, nie wiedziała zupełnie. Słyszała, że wyrzeczono wyrok śmierci na kogoś, czuła, że ją wyniesiono — i obudziła się w nocy w lodowatem milczeniu; podczołgnęła się na rękach, a wtedy pierścienie kajdan obtarły jej z nóg skórę i łańcuchy zadzwoniły. Poznała wtedy, że mur wokoło ją otacza, że sklepienie wilgotne i słoma zmoczona. Siadała to na słomie, to na stopniach schodów i chciała liczyć minuty przez spadanie kropel; lecz wkrótce smutna praca znękanej głowy znudziła ją.
Nakoniec w dzień, czy w nocy (bo południe i północ jednakowe były w tym grobowcu) usłyszała mocniejszy łoskot, niż zwyczajnie sprawiany przez odźwiernego, przynoszącego jej chleb i wodę. Podniosła głowę i ujrzała różowe światło. Jednocześnie zaskrzypiało ciężkie okucie, drzwi się rozwarły i ujrzała latarnię, a dalej ciała dwóch ludzi. Światło tak ją raziło, że zmrużyła oczy.
Kiedy je otworzyła nanowo, drzwi były zamknięte i mężczyzna jakiś stał przed nią. Czarna zasłona okrywała go całego, że ani twarzy, ani rąk widać nie było. Utkwiła oczy w to widziadło, jednak nic doń nie rzekła. Rzekłbyś, że dwa posągi wzajem na siebie patrzały. Tylko dwie rzeczy zdawały się żyć w grobowcu: knot lampy, który trzeszczał od wilgoci, i kropla wody, monotonnie ze sklepienia spadająca.
Uwięziona pierwsza przerwała milczenie:
— Kto jesteś?
— Znajomy.
Wyraz, ton jego wymówienia, głos tego człowieka dreszczem ją przejęły.
Mężczyzna rzekł ponuro:
— Czy jesteś przygotowaną?
— Na co?
— Na śmierć.
— Ach! — rzecze — czy zaraz?
— Jutro.
Jej głowa, która się była podniosła radośnie, znów opadła na piersi.
— Tak długo czekać, — rzekła — i dlaczegóż nie dzisiaj?
— A więc jesteś bardzo nieszczęśliwą? — zapytał po chwili milczenia.
— Zimno mi — odpowiedziała.
Dotknęła rękami nóg i szczęknęła zębami.
Mężczyzna przez swój kaptur zdawał się rozglądać po więzieniu.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! ach! to okropne — rzekł.
— Tak — odrzekła zdziwiona. — Dzień jest dla wszystkich, dlaczegóż dla mnie noc tylko?
— A czy wiesz — zapytał mężczyzna — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam, — mówiła, macając się po skroniach, jakby pomagała pamięci — teraz już nie wiem, zapomniałam.
Nagle zaczęła płakać jak dziecię.
— Panie, jabym chciała stąd wyjść. Tak mi zimno, tak czegoś się lękam i coś mi chodzi po ciele.
— A więc idź za mną.
To mówiąc, mężczyzna wziął ją za rękę. Chociaż była zlodowaciałą, jednak dotknięcie tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — zawołała — to zimna ręka śmierci! Panie, kto jesteś?
Mężczyzna podniósł kaptur. Ukazała się twarz złowróżbna, która ją ścigała oddawna, ta sama głowa szatana, która u Falourdelowej ukazała się jej nad głową Febusa; to samo oko, przy którem sztylet zabłysnął.
Widziadło tak dla niej straszne, wiodące z nieszczęścia w nieszczęście, wyrwało ją z osłupienia. Zdawało jej się, że zasłona, pokrywająca jej pamięć, rozdarła się. Wszystkie szczegóły, od nocnej przygody u Falourdelowej, aż do jej potępienia w Tournelle, przyszły jej na myśl, nie mgliste i niewyraźne jak dotychczas, ale dobitne, drgające, straszne. Wszystkie te wspomnienia, zaciemnione boleścią, straszna postać mężczyzny odnowiła, jak za przytknięciem do ognia występują niewidzialne litery, nakreślone sympatycznym atramentem. Zdawało jej się, że wszystkie rany jej serca otwarto nanowo i że krew z nich płynie.
— Ach! — zawołała, zasłaniając oczy rękami — to on!
Następnie opuściła ręce, skłoniła głowę, oczy utopiła w ziemię i tak siedziała niema i drżąca.
Mężczyzna spoglądał na nią okiem jastrzębia, który długo krążył nad skowronkiem, ukrytym w trawie, aż naraz, zwężywszy koło swego lotu, wpada na swoją ofiarę i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa zaczęła szeptać ledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dokończ! zadaj ostatni raz! — i skuliła głowę w ramiona, jak owca, czekająca uderzenia rzeźniczego obucha.
— Więc się mnie boisz? — odezwał się nakoniec.
Ona nic nie odpowiedziała.
— Masz do mnie wstręt? — powtórzył.
Usta jej zwarły się, jakby się uśmiechała.
— Tak — rzekła — kat żartuje z potępionego. — Od dwóch miesięcy mię ściga, grozi, przestrasza. Gdyby nie on, o! mój Boże! jakżebym była szczęśliwą!... To on wtrącił mię w przepaść, to on go zabił!... mego Febusa!
Tu, zalewając się łzami, wzniosła oczy na mężczyznę i wyrzekła:
— Nędzniku, cóż ci uczyniłam? za co mię nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał mężczyzna.
Łzy jej zatrzymały się nagle, spojrzała z osłupieniem. On zaś padł przed nią na kolana.
— Czy słyszysz? ja ciebie kocham! — zawołał powtórnie.
— Jakaż to miłość! — rzekła nieszczęsna ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł:
— Miłość potępieńca.
Oboje zamilkli, przywaleni ciężarem wzruszeń, on szalony, ona półprzytomna.
— Słuchaj, — rzekł nakoniec z dziwnym spokojem — i dowiedz się wszystkiego. Powiem ci to, czego nie śmiałem wyrzec nawet przed sobą, to, co kryłem przed własnem sumieniem. Słuchaj, nim cię poznałem, byłem szczęśliwym.
— I ja także — westchnęła lekko.
— Nie przerywaj mi. Tak, byłem szczęśliwym, albo nim się mieniłem. Byłem czysty i miałem spokojną duszę, nie było głowy, któraby się dumniej wznosiła niż moja. Nabożni przychodzili zasięgać mej rady w sprawach moralnych, uczeni w nauce; nauka była moją kochanką i wystarczała mi. Z wiekiem inne przychodziły mi myśli; nieraz krew zawrzała na widok kobiety, a ta siła krwi, którą tłumiłem, nieraz zachwiała mną. Ale post, modlitwa, nauka, umartwienia nowej dodawały mi siły i wracały przewagę duszy. Przytem dosyć było abym otworzył książkę, aliści nieczyste wyziewy mózgu pierzchały przed obliczem nauki. W kilka minut znikały mi rzeczy ziemskie z przed oczu i odzyskiwałem spokój, owionięty wonią prawdy. Tak więc, póki szatan zsyłał mi pokusy lekkie, pokonywałem je. Słuchaj. Pewnego dnia...
Tu zatrzymał się, i uwięziona słyszała, jak z jego piersi ciężkie wydobyło się westchnienie.
I znowu mówił:
— Pewnego dnia stałem oparty o okno i czytałem... Cóż ja wtedy czytałem? Tak wszystko teraz miesza się w mojej głowie. Okno to wychodzi na plac. Słyszę odgłos bębenka; spoglądam i widzę... Było wtedy południe i słońce świeciło jasno. Otóż, mówię, widzę jakąś istotę tańczącą, istotę tak piękną... Miała oczy czarne, pełne ognia; niektóre zpośród czarnych jej włosów błyszczały jak złoto; stopy jej znikały w powietrzu, jak promienie koła w ruch wprawionego. Suknia jej, haftowana złotem, mieniła się jak w nocy pogodne niebo; ręce jej nagie wiły się około kibici, jak lekka szarfa; całe jej ciało było prześliczne. Niestety! tą piękną dziewicą ty byłaś. Zdziwiony, upojony, oczarowany patrzyłem, nie mogąc wzroku oderwać od ciebie. Patrzyłem bez końca, aż zadrżałem nagle z przestrachu, bo czułem, że los mię porywa.
Tu, zdyszany, zatrzymał się nieco, a potem znów mówił:
— Nawpół oczarowany, chciałem się uczepić czegoś, aby nie upaść, i przypomniałem sobie zasadzki, jakie szatan na mnie zastawiał. Istota, którą miałem przed oczyma, miała coś w sobie nadludzkiego, co musiało z nieba, albo z piekła pochodzić, bo nie była to zwyczajna dziewczyna, ulepiona z gliny i oświetlona promieniem duszy kobiecej. Byłto anioł, lecz anioł ciemności; byłto płomień, ale nie światło. Gdy to myślałem, ujrzałem przy tobie kozę; słońce gorzało w jej rogach, i pomyślałem sobie — to szatan, a ta kobieta, to jego zasadzka na moją zgubę. W tom wierzył.
Tu spojrzał w twarz uwięzionej i dodał zimno:
— W to wierzę jeszcze... Czary działały powoli: twój taniec głowę mi zawracał i czułem, że tajemniczy czar spełniał się we mnie. Wszystko, co powinno było czuwać, zasnęło w mej duszy, i, jak ci, którzy umierają w śniegu, przywoływałem snu. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż miałem czynić nieszczęśliwy? Twój śpiew był jeszcze piękniejszym niż taniec. Chciałem uciekać. Niepodobna. Byłem jakby przybity, jakby wrosły w ziemię, zdawało mi się, że posadzka marmurowa dochodziła mi aż do kolan. Musiałem dostać do końca. Nogi mi zlodowaciały, głowa gorzała. Nakoniec ulitowałaś się nad mojemi cierpieniami — przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odbicie czarownego widzenia, pieszczące echo muzyki pomału oddalały się i znikły dla mych zmysłów. Wtedy upadłem w oknie sztywny i martwy jak posąg. Dzwon nieszporny przebudził mię. Powstałem, uciekłem; niestety! było coś we mnie, co upadło i podnieść się nie mogło, coś przyciągającego, przed czem nie mogłem uciekać.
Przerwał i znowu mówił:
— Tak, od tego dnia byłem człowiekiem zupełnie innym. Chciałem użyć wszelkich leków: modlitwy, pracy, nauki. O! jak nieznośną nauka, gdy w sercu gore namiętność. Czy wiesz, co zawsze stało przedemną? Ty, twój cień, twój obraz. — Ale ten obraz nie zawsze był jednakim, często był okropnym, ponurym, ciemnym, jak czarne koło, które się przedstawia oku nierozsądnego, długo spoglądającemu w słońce.
„Nie mogąc się go pozbyć, słysząc ciągle twoją piosnkę w uszach, widząc twoje nogi, tańczące bezustannie po moich książkach, czując cię zawsze przy sobie — we śnie i na jawie, chciałem cię znowu widzieć, dowiedzieć się kto jesteś, może roztrzaskać moje marzenia o rzeczywistość. Zawsze sądziłem, że nowe wrażenie zagładzi pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośnem. Szukałem cię — i widziałem. Nieszczęście! widząc cię dwa razy, chciałem cię widzieć tysiące, zawsze. Wtedy... ale jak odmalować drogę do piekła? wtedy nie mogłem sobą zawładnąć. Stałem się podobnym tobie: nieczynnym, włóczącym się ustawicznie. Szukałem cię po placach, po ulicach, z wysokości mej wieży. Każdego wieczora powracałem do siebie coraz bardziej oczarowany, coraz więcej rozpaczający i opętany.
„Dowiedziałem się, żeś cyganka, jakże miałem wątpić o czarach? Słuchaj. Sądziłem, że proces uwolni mię od czarów. Podobna tobie oczarowała Brunona d’Ast; kazał ją spalić i to go uleczyło. Wiedziałem o tem i chciałem spróbować podobnego lekarstwa. Najprzód kazałem ci zabronić tańczyć na placu Panny Maryi, sądząc, że cię prędzej zapomnę, nie widząc. Nie zważałaś na to i przyszłaś. Wtedy opanowała mię myśl porwania ciebie. Właśnie miałem wykonać ten zamiar, gdy przybył ten nędznik, oficer, który ciebie uwolnił, i w ten sposób dał początek twojemu, swojemu i mojemu nieszczęściu. Nie wiedząc nakoniec, co z tobą mam począć, zaskarżyłem cię do sądu. Myślałem, że będę uleczony jak Bruno d’Ast; liczyłem na to, że cię w więzieniu posiądę, że stąd wymknąć mi się nie zdołasz. Kiedy kto robi złe, niech robi do końca. Szaleństwem byłoby zatrzymywać się w połowie złej drogi. Koniec zbrodni jest najrozkoszniejszym szałem.
„Mimo, że wszystko przygotowałem na twoją zgubę, jednak się jeszcze wahałem. Mój zamiar miał strony okropne i te mię wstrzymywały.
„Może wyrzekłbym się mej myśli, gdyby jej wykonanie, jak sądziłem, w każdej chwili odemnie zawisło. Ale wszelka zła myśl jest nieubłaganą i musi się w czyn zamienić; tam, gdzie się sądziłem potężnym, przeznaczenie było silniejszem odemnie. Niestety! ta myśl jest wykonaną i spełnienie jej niedalekie. Słuchaj!... już kończę.
„Pewnego dnia... słońce tak pięknie świeciło... widzę przed sobą człowieka, który wymawia twe imię ze śmiechem, i w którego spojrzeniu bezwstyd się malował... Poszedłem za nim. Już wiesz resztę“.
Umilkł. Młoda dziewczyna nie mogła znaleść innego wyrazu jak tylko:
— O mój Febusie!
— Nie wymawiaj tego imienia! — krzyknął mężczyzna, chwytając ją za rękę gwałtownie. Precz z tem imieniem! bo ono nas zgubiło, — albo raczej myśmy się sami zgubili przez jakieś niepojęte przeznaczenie! Ty cierpisz, wszak prawda? zimno ci, noc cię oślepia, więzienie cię otacza, lecz może w duszy twej tli jeszcze iskierka życia, choćby dlatego, że kochasz człowieka, który igrał z twem sercem. A we mnie?... w duszy mej ciemno, serce lodowacieje w rozpaczy. Czy wiesz, co ucierpiałem? Byłem obecnym przy twoim procesie. Widziałem każdego świadka, słyszałem każdy dowód, wszystkie oskarżenia, i czułem brzemię swojej zbrodni, ciążące na tobie. Lecz nie przewidywałem tortur. Słuchaj, byłem i w izbie pytałkowej. Widziałem, jak cię rozbierano i jak cię dotykały ręce oprawców. Widziałem twoją stopę, na której pragnąłbym złożyć pocałunek i umrzeć — widziałem, jak ją ściskał żelazny trzewik. Patrząc na twoje cierpienie, miałem przy sobie sztylet i kaleczyłem nim piersi. Na krzyk, jakiś wydała, zatopiłem go w ciało. Na drugi krzyk ten sztylet przeszyłby mi piersi. Patrzaj, jeszcze są znaki krwi.
I odpiął suknię. W rzeczy samej pierś była podrapaną, jakby łapą tygrysa — i krwawiła się świeża rana.
Uwięziona cofnęła się ze wstrętem.
— Ach! — mówił mężczyzna — dziewczyno, miej litość nademną! Ty mienisz się nieszczęśliwą, ale wistocie jeszcze nie wiesz, co to jest nieszczęście. O! kochać, a być nienawidzonym! kochać z całym zapałem duszy, czuć, że za jeden uśmiech oddałoby się krew, wnętrzności, sławę, zbawienie, wieczność, życie obecne i przyszłe; żałować, że się nie jest potężnym, aby jej zhołdować świat cały, — a ona kocha innego, kocha świecidełka żołnierza! Być obecnym, jak ona niewdzięcznikowi oddaje skarby swojego serca, widzieć to ciało, które cię pali, te piersi, które są dla cię świętością, to łono, mające tyle roskoszy, widzieć drgające i rumieniące się pod pocałunkami innego. O! wierzaj mi, stokroć szczęśliwszy, kogo piłują na dwie połowy, kogo mają rozszarpać końmi. Dziewico, ulituj się nademną! Za twoje wszystkie cierpienia jedną ręką szarp moje wnętrzności, udręczaj swoją srogością; ale popieść drugą ręką, nagrodź jednem spojrzeniem. Dziewico, ulituj, ulituj się nademną!
Ona słuchała i patrzyła. Kiedy osłabiony i zadyszany umilkł, powtórzyła słabym głosem:
— O mój Febusie!
Nędzarz podczołgał się do niej na kolanach.
— Zaklinam cię, — zawołał — nie odpychaj mię od siebie. O! ja cię kocham! jestem nieszczęśliwy, godny politowania. Kiedy wymawiasz to nienawistne mi imię, zdaje mi się, że zębami szarpiesz muskuły mego serca. Ulituj się! jeżeli jesteś z piekła, ja tam z tobą pójdę. Wszak wszystko dlatego uczyniłem, aby być z tobą. Piekło będzie dla mnie rajem, twój widok największem szczęściem. O! powiedz, że mię nie nienawidzisz chociaż. O! gdybyś chciała, bylibyśmy bardzo szczęśliwi! Ucieklibyśmy. Jeżeli chcesz, pójdziemy, zaprowadzę cię, gdzie jest więcej słońca, czystsze powietrze i więcej drzew. Będę cię kochał, duszę moją w ciebie przeleję, i w żarze miłości nieugaszone nasze pragnienia koić będziemy.
Ona przerwała mu głośnym, okropnym śmiechem.
— Patrzaj pan! krew masz na palcach.
Mężczyzna osłupiał i oczy utkwił w swe ręce.
— Tak! — rzekł łagodnie — śmiej się ze mnie, lżyj mię, depcz po mnie, ale pójdź ze mną! Śpieszmy się! Wszak wiesz, że jutro niedalekie i szubienica na placu de Grève zawsze gotowa. Ach! jak to okropne widzieć cię w tym ponurym grobowcu! Zmiłuj się, zmiłuj! Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak silnie cię kocham. Pójdź za mną! Będziesz mię kochała, przekonawszy się, żem cię od śmierci uratował. Nawet nienawidź mię, jeżeli chcesz, ale pójdź, pójdź ze mną! Jutro czeka cię szubienica. Miej litość nad sobą i nademną!
Obłąkany, wziął ją za rękę i ciągnął za sobą.
Ona wlepiła weń wzrok i spytała:
— Co się stało z moim Febusem?
— Ach! ty nie znasz litości! — rzekł, puszczając jej rękę.
— Co się stało z Febusem? — powtórzyła obojętnie.
— Umarł! — odpowiedział.
— Umarł! — mówiła zlodowaciała i nieruchoma — więc cóż mnie po życiu?
On nie słuchał jej.
— O! tak, — mówił jakby do siebie — już nie żyje. Żelazo poszło głęboko; zdaje mi się, że czułem serce pod sztyletem.
Młoda dziewczyna rzuciła się nań jak wściekła tygrysica i pchnęła go na stopnie schodów z nadzwyczajną siłą.
— Idź precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi spokojnie umierać! — Niech krew nasza wypiętnuje ci na czole wieczystą hańbę. Ja mam być twoją! ja twoją! Nigdy! nigdy! piekło nas nawet nie połączy.
Mężczyzna powstał ze schodów, odwinął nogi z fałd swej sukni, wziął latarnię i powoli, otworzywszy drzwi, wyszedł. Nagle Esmeralda ujrzała znów jego głowę. Strasznym był wyraz jego twarzy, a usta z rozpaczą i wściekłością krzyknęły:
— Powiadam ci, że umarł.
Skazana upadła twarzą na ziemię, i w więzieniu nic znowu słychać nie było, oprócz spadania kropli wody ze sklepienia.



V.
Matka.

Sądzę, że niema przyjemniejszej myśli dla serca matki nad tę, jaka się budzi na widok trzewiczka dziecięcia; mianowicie, kiedy ten trzewiczek jest świąteczny, niedzielny, albo też w którym dziecię ochrzczono; trzewiczek wyhaftowany cały, w którym dziecię jeszcze nie zrobiło kroku. Trzewiczek ten, tak mały i wdzięczny, zdaje się matce zupełnie przypominać dziecię. Uśmiecha się doń, całuje go, przemawia i, patrząc nań, wyobraża sobie całą słabą istotę. Jest pewna, że widzi swe dziecię wesołe, delikatne, z okrągłą główką, maluchnemi rączkami i błękitnemi oczkami. Jeżeli to zima, a dziecię czołga się po kobiercu, matka drży, aby się nie zbliżyło do ognia. Jeżeli lato — dziecię bawi się na dworze, w ogrodzie zrywa kwiatki, łapie owady, przygląda się psom i koniom. Wszystko się uśmiecha, wszystko błyszczy, wszystko igra wokoło niego, jak i ono samo. Trzewiczek przypomina to wszystko matce i, jak ogień wosk, roztapia jej serce.
Lecz kiedy dziecię zginie, tysiące śmiejących się obrazów tyleż wywołuje bolesnych wspomnień. Mały haftowany trzewiczek jest narzędziem cierpienia, które ustawicznie nurtuje serce matki.
Pewnego ranka, kiedy słońce majowe wzniosło się na czystym błękicie, jakiego Garofolo używał na tło do swoich obrazów, przedstawiających zdjęcie z krzyża, pustelnica z Tour-Roland posłyszała turkot wozów, tętent koni i szczęk żelaztwa na placu de Grève. Mało na to zwracała uwagi; włosami obwinęła uszy, aby mniej słyszeć i, ukląkłszy, zaczęła się wpatrywać w przedmiot, który od piętnastu lat czciła. Mały trzewiczek, o którymeśmy mówili, był dla niej całym światem; jej myśli w nim były zamknięte i z niego dopiero z jej śmiercią miały się wyzwolić. Ile posłała ku niebu gorzkich wyrzekań, bolesnych skarg, łkań i płaczu, patrząc na to haftowane cacko, tylko mury jej celi wiedzą. Nigdy nie wylano więcej łez rozpaczliwych na przedmiot tak drobiazgowy. Tego poranku zdawało, się, że boleść jej jest jeszcze gwałtowniejszą, niż zwykle, i z ulicy nawet słychać było żałosne jej wyrzekania i płacz, rozdzierający serce.
— O! moja córko, — mówiła — moja córko, moje biedne dziecię, już cię więcej nie ujrzę! a przecież zdaje mi się, że cię dopiero wczoraj utraciłam. Mój Boże, kiedyś miał tak prędko mi ją odebrać, na co mi ją dawałeś. Ty wiesz, o Boże, że dziecię matce najmilsze i że to jedyna jej na świecie pociecha i, kiedy je utraci, nie dba więcej o życie. Ach! ja nieszczęsna, nacóżem wychodziła dnia tego! O! Panie, Panie, chyba, że nigdy nie widziałeś, kiedym ją ogrzewała na mojem łonie, kiedym ją własną piersią karmiła, kiedym ją po małych całowała nóżkach! O! gdybyś, Panie, to widział, nie byłbyś mię jej pozbawiał, nie byłbyś tylu i tak ciężkich zsyłał na mnie boleści. Niestety! oto trzewiczek, a gdzie jest nóżka, gdzie moje dziecię? Panie, powróć mi moje skarby. Wszak przez piętnaście lat, kalecząc kolana, pokutująca, modliłam się do Ciebie, Panie! Powróć mi ją na jedną godzinę, na minutę! a potem potęp mię na wieki. Panno Maryo, królowo niebios, dzieciątko Jezus, ulitujcie się nademną, powróćcie mi moje dziecię. Panie, ja nie chcę rozkoszy tego świata, skaż mię na wszelkie cierpienia, udręczaj głodem i pragnieniem, ale powróć mi moje dziecię. Boże, ja byłam grzesznicą; lecz ona czyniła mię pobożną: ją kochając, kochałam ciebie, w jej uśmiechu widziałam otwarte niebo i ciebie błogosławiłam. O! gdybym raz jeszcze mogła zobaczyć moje dziecię, umarłabym z rozkoszą, wysławiając ciebie, o Matko Boża! Piętnaście lat! ileż to łez! i ty się nie ulitowałeś, o Panie!
Nieszczęśliwa rzuciła się na trzewiczek, już teraz jedyną jej pociechę, i rozpacz, od tylu lat ją nękająca, szarpała boleśnie jej wnętrzności, jak pierwszego dnia straty. Bo boleść matki po utracie dziecięcia nie starzeje, bo, chociaż drą się suknie żałobne, serce czuje jednako.
W tej chwili świeże i wesołe głosy dziecięce odbiły się o celę. Ilekroć widziała, albo słyszała dzieci, tylekroć kryła się w najciemniejszy kącik, aby ich nie widzieć, ani słyszeć. Tym razem wyprostowała się i chciwie słuchać zaczęła. Jeden z chłopców mówił:
— To cygankę dziś będą wieszali.
Jak pajak, czatujący na muchę, pobiegła do okienka, które, jakeśmy powiedzieli, wychodziło na plac de Grève. W rzeczy samej stały schodki przy szubienicy i mistrz zawieszał łańcuch. Wokoło tłum zaczął się zgromadzać.
Gromadka dzieci była już daleko. Pokutnica szukała oczyma, kogoby mogła zapytać. Oko jej padło na mężczyznę, czarno ubranego, który, mając książkę pod pachą, patrzał na szubienicę; byłto Klaudyusz Frollo.
— Panie, — zapytała pokutnica — kogoto mają wieszać?
Mężczyzna nic nie odpowiedział; powtórzyła pytanie, na które dopiero odrzekł:
— Nie wiem.
— Dzieci tutaj mówiły, że cygankę.
— Zapewne — odpowiedział.
Pakietta Chante-fleurie roześmiała się jak hyena.
— Moja siostro, — rzekł Klaudyusz — jak widzę nie lubisz cyganów?
— Nie cierpię, bo to są upiory, wiedźmy, które pożerają dzieci. Oni mi porwali dziecię, jedyne moje dziecię! i, razem z nią, serce moje zjedli.
Straszną była; mężczyzna patrzał nań obojętnie.
— Jedną z nich szczególniej przeklinam, — mówiła — jednej najbardziej nienawidzę; to ta młoda dziewczyna, w której wieku byłaby moja córka, gdyby jej matka nie była ją pożarła. Ilekroć ta jaszczurka przechodzi około mej celi, aż krew wre we mnie i wszystkie wnętrzności się przewracają.
— A więc ciesz się, moja siostro, — rzekł Klaudyusz — tę małą zobaczysz dziś na szubienicy.
Głowę skłonił na piersi i oddalił się powoli.
— Przepowiedziałam jej to! Bóg ci zapłać, panie, za tę radosną nowinę.
I zaczęła szybkim krokiem chodzić po celi, jak lwica wygłodzona, której mają żer podać.



VI.
Trzy różne serca.

Febus jednak nie umarł. Ludzie jemu podobni silne mają życie. Kiedy Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, mówił biednej Esmeraldzie: umiera, byłto błąd, albo żart. Kiedy alchemik powtórzył potępionej: umarł, mówił naprawdę nic nie wiedząc, a tylko mając nadzieję, że się stanie tak, jak sobie tego gorąco życzył. Przykroby mu było umiłowanej dobre przynieść wieści o swoim rywalu. Każdy mężczyzna na jego miejscu tosamoby uczynił.
Rana Febusa nie była ciężką, lecz ją Klaudyusz taką być sądził. Lekarz, do którego przenieśli rannego patrolowi żołnierze, przez osiem dni lękał się o jego życie i powiedział mu to połacinie. Przecież młodość wzięła górę i, mimo przepowiedni, jak się często przytrafia, natura ocaliła chorego. Leżącego jeszcze na słomie u owego lekarza, Filip Lheulier i jego pomocnicy wynudzili potężnie swojemi badaniami. To też w kilka dni, czując się lepiej, wzamian za ziółka oddał lekarzowi złote ostrogi, a sam umknął. Mimo to żadna w procesie nie zaszła zmiana; ówczesna sprawiedliwość mniej jeszcze niż dzisiaj troszczyła się o sumienne wyprowadzenie śledztwa. Byle obwinionego powiesić, to dosyć, o resztę nie dbano. Sędziowie mieli dowody przeciwko Esmeraldzie, sądzili, że Febus umarł: był czyn i winowajca.
Febus ze swej strony niedaleko uciekał; powrócił do garnizonu, stojącego w Queue-en-Brie, w hrabstwie Ile de France, w pobliżu Paryża.
Nic mu na tem nie zależało, aby osobiście stawać w sądzie, a przytem czuł, że niezbyt rycerską odegrał w tej sprawie rolę, bał się nawet czy nie śmieszną. W gruncie sam nie wiedział, co o tem wszystkiem myśleć. Bezbożny a zabobonny, jak każdy żołnierz, który jest tylko żołnierzem, kiedy się zastanawiał nad swoją przygodą, nie był pewnym ani kozy, ani spotkania Esmeraldy, ani nieznajomego, który odgadł jego miłość: czy to były upiory, czy dyabły, czy sztuki magiczne. Przeczuwał w tej historyi więcej czarów, niż miłości, coś tajemniczego, co go na śmiech i na ból naraziło. Kapitan doznawał rodzaju wstydu, o którym Lafontaine powiedział:

Zawstydzony jak lis, który wziął kurę.

Prócz tego spodziewał się, że sprawa nie będzie rozgłoszoną i zostanie w Tournelle i że imię jego, nieobecnego, mniej będzie powtarzanem. W tym względzie nie mylił się, bo wówczas nie było Gazette des Tribunaux, a nie minął tydzień żeby nie palono fałszerza monet, nie wieszano czarownicy i rozmaitych nie egzekwowano winowajców; Paryż tak był przyzwyczajonym do widzenia Temidy na swoich placach z obnażonemi rękami i postronkiem, że nie zwracał już na nią uwagi. Wyższy świat zaledwie wiedział nazwisko traconego, a lud poprzestawał na widowisku. W owym czasie egzekucya była tak zwyczajną, jak zabijanie cieląt w jatkach, a kat niejako gatunkiem rzeźnika.
Febus prędko uspokoił umysł tak co do czarów Esmeraldy, albo Similar, jak ją nazywał, co do jej sztyletu, albo zaklętego upiora, i co do rezultatu procesu. Skoro tylko uspokoiło się jego serce, powróciła weń Florentyna. Serce kapitana Febusa trzymało się zasad ówczesnej fizyki, że nie cierpiało próżni.
A przytem pobyt w Queue-en-Brie nie należał do najweselszych; byłato wieś, złożona z kowali i mleczarek.
Florentyna była jego przedostatnią miłością, była ładną dziewczyną i miała znaczny posag; zatem pewnego ranka, sądząc, że sprawa cyganki dawno skończona i zapomniana, rozkochany kawaler stanął konno i strojnie przed bramą mieszkania pani Gondelaurier.
Nie zwrócił szczególnej jego uwagi liczny tłum, zgromadzony na placu przed kościołem Panny Maryi, bo przypomniał sobie, że to maj, i myślał, że może byłato uroczystość jaka, procesya; przywiązał konia u bramy i wszedł wesoło do swojej narzeczonej.
Była tylko z matką.
Florentynie ciążyła na sercu tancerka, jej koza, przeklęty alfabet, a przedewszystkiem długa nieobecność Febusa. Jednak, gdy ujrzała wchodzącego kapitana, tak dobrze wyglądającego w nowym mundurze, grzecznego, zakochanego, zarumieniła się z radości. Dobra, rozkochana dziewczyna, sama w tej chwili była piękniejszą niż kiedykolwiek. Jej włosy były splecione w prześliczny warkocz, suknię miała niebieską, tak będącą do twarzy blondynkom, i oczy, zamglone miłosną tęsknotą, tak cudnie odbijające od białości jej cery.
Febus, który oddawna widywał tylko mleczarki w garnizonie, Florentyną był zachwyconym, więc też uprzedzająco grzecznym, skłonnym do zgody. Sama pani Gondelaurier, jak zawsze siedząca w swojem wygodnem krześle, nie miała serca zburczyć go jak należało, wyrzuty zaś Florentyny zmieniły się w czułe gruchanie.
Młoda dziewica, siedząc przy oknie, haftowała swego Neptuna. Kapitan stał za jej krzesłem i rozmawiał z nią półgłosem.
— Cóż się z tobą działo przez te dwa długie miesiące, niegodziwcze? Mów mi natychmiast.
— Przysięgam ci, — odpowiedział Febus, nieco zakłopotany pytaniem — jesteś piękną jak anioł.
Florentyną uśmiechnęła się.
— Śliczna piękność! to widać... Ale wdzięki na stronę; odpowiedz pan na moje pytanie.
— A więc, moja kuzynko... Byłem na służbie.
— A dlaczego nie przyszedłeś się pożegnać?
— W Queue-en-Brie.
Febus rad był, że mu się udało pierwszą odpowiedzią wyminąć drugą.
— Ależ to tak blisko! Wszak można było chociażby raz przyjechać mię odwiedzić.
Tu Febus się zmieszał.
— Bo, bo... bo... wreszcie, moja kuzynko, chorowałem.
— Chorowałeś!... — powtórzyła strwożona.
— Tak, byłem raniony.
— Raniony!...
Biedne dziewczę struchlało.
— Nie troszcz się, moja droga, — rzekł z lekceważeniem. To nic, mała sprzeczka; lekkie uderzenie pałaszem. Cóż cię to ma obchodzić?
— Co mię obchodzi? — zawołała Florentyna, wznosząc oczy łez pełne. — Cóż to za uderzenie? chcę wszystko wiedzieć.
— A więc, moja droga, pokłóciłem się z Mahé Fédy; wszak znasz porucznika? Otóż obydwaśmy się pokaleczyli lekko. Oto cała rzecz.
Kapitan wiedział, że honorowa sprawa podwyższa mężczyznę w oczach kobiety. W rzeczy samej Florentyna patrzyła na niego z czułem uwielbieniem i podziwem. Nie wierzyła mu jednak zupełnie, nie całkowicie była uspokojoną.
— Nie znam owego Mahé Fédy, — rzekła — ale zły to musi być człowiek. Ale skądże ta kłótnia?
Tu Febus, nie bardzo mający płodną wyobraźnię, nie wiedział, jak się wykręcić.
— O nic — o konia, o żarcik!... Moja kuzynko, co to za hałas na placu? — I zbliżył się do okna.
— Ach! cóż tam ludzi! — zawołał.
— Mówią, — rzekła Florentyna — że czarownica jakaś ma tu odbywać pokutę przed kościołem, a potem ją powieszą.
Kapitan sądził, że sprawa Esmeraldy jest już skończoną i obojętnie przyjął te wyrazy. Zadał jej przecież jeszcze dwa, czy trzy pytania.
— Jak się nazywa ta czarownica?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— A co ona zrobiła?
Wzniosła białe ramiona i rzekła:
— Nie wiem.
— Ach! mój Boże! — odezwała się matka — alboż to teraz mało czarownic, które palą i nazwisk ich nie wiemy? — Tu zacna dama podniosła się i przeszła do okna. — Mój Boże! — rzecze — jakiż to tłum ludu!... pewno aż na dachy powłażą. Czy wiesz, Febusie, to mi przypomina wjazd Karola VII, nie pamiętam którego roku. Kiedy ci o tem mówię, to cię nudzi, wszak prawda? a mnie przyjemność sprawia. O! dużo wtedy było ludu, nawet na wieży świętego Antoniego. — Król jechał z królową, a za nimi panowie i panie. Przypominam sobie, śmiano się strasznie, że przy panu Amanyon de Garlande, który był bardzo niski, siedział pan Matefelon — bardzo wysoki. — Ach! jak to było cudownie! Taka procesya szlachty francuskiej, a wszyscy w haftach, z piórami. Smutno pomyśleć, że z tego nie ma dzisiaj i śladu.
Zakochani nie słuchali zacnej wdowy. Febus oparł się znowu na poręczy krzesła narzeczonej, schylił się ku niej i w tem miłem położeniu oboje milczeli. Młoda dziewica spoglądała nań czule, jakby czekała od niego jakiegoś oświadczenia.
— Febusie, — rzekła nakoniec głosem stłumionym — wszak za trzy miesiące mamy się pobrać; przysięgnij mi, że tylko mnie jedną w życiu kochałeś.
— Przysięgam ci, mój aniele! — odpowiedział Febus, i jego wzrok namiętny połączył się ze szczerym wyrazem głosu.
Tymczasem matka, widząc narzeczonych w tak dobrej harmonii, wyszła dla wydania rozkazów do kuchni. Febus spostrzegł to i do głowy dziwne przyszły mu myśli. Florentyna kochała go, był jej narzeczonym, był z nią sam na sam i dawny jego pociąg ku niej odżył, nie w całej może świeżości, ale w całym zapale: może nie byłoby tak wielką zbrodnią użąć przed dojrzeniem swojego własnego zboża. Nie wiemy czy takie dokładnie myśli przyszły mu do głowy, ale to pewna, że Florentyna przestraszyła się spojrzawszy w oczy narzeczonego. Obejrzała się i, nie widząc matki, rzekła zarumieniona:
— Mój Boże! jakże mi gorąco!
— Niedługo będzie południe, słońce dokucza, — odpowiedział Febus — trzeba firanki zasunąć.
— Nie, nie! i owszem, potrzebuję świeżego powietrza.
I, jak spłoszona łania, powstała, pobiegła do drzwi, otworzyła je i wyszła na balkon.
Febus, podrażniony, poszedł za nią.
Plac przed kościołem Panny Maryi, na który balkon wychodził, przykry przedstawiał widok, który dreszczem przejął Florentynę.
Tłum niezliczony, z przyległych przypływający ulic, napełniał plac. Niski mur, otaczający babiniec przedkatedralny, nie mógłby się ostać, gdyby go nie wspierali sierżanci. Drzwi wielkie kościoła były zamknięte, co tworzyło sprzeczność z otwartemi oknami i dymnikami, z których tysiące głów wyglądało.
Powierzchnia tego tłumu na placu była szarą, brudną i wstrętną. Widowisko, jakiego oczekiwał, było jednem z tych, do których miał prawo, jak do swojej własności, która przyciąga wszystko, co najplugawsze w gminie. Nic obmierźlejszego, jak hałas, wychodzący z tego błota brudnych głów i czepców. W tym tłumie więcej było śmiechu niż krzyku, bo więcej kobiet niż mężczyzn.
Kiedy-niekiedy głos ostry i krzykliwy wybijał się z powszechnego szmeru.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A co, Mahiecie, prędko ją będą wieszali?
— Wprzódy w śmiertelnej odpokutuje koszuli przed kościołem, a potem poprowadzą ją na plac de Grève.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Powiedz, Boucanbry, czy prawda, że nie chciała się spowiadać?
— Podobno.
— Widzicie ją! to poganka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Rządca pałacu sprawiedliwości powinien oddać osądzonego złoczyńcę, jeżeli jest świeckim — prewotowi Paryża, jeżeli zaś duchownym — biskupowi.
— Dziękuję za objaśnienie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ach! mój Boże! — mówiła Florentyna! — biedaczka.
Myśl o nieszczęśliwej smutkiem napełniła jej spojrzenie, które wodziła po tłumie. Kapitan, więcej nią, aniżeli ludem zajęty, objął jej kibić.
— Ach! zmiłuj się, Febusie, — rzekła — gdyby moja matka weszła i zobaczyła!
W tej chwili dwunasta wolno uderzyła na kościele Panny Maryi. Szmer zadowolenia powstał między tłumem. Za ostatniem uderzeniem wszystkie głowy w jedną zwróciły się stronę i wzniósł się okrzyk z bruku, okien i dachów.
— Ona! ona! jadą!
Florentyna, żeby nie widzieć, zakryła twarz rękami.
— Moja droga, — rzekł Febus — wejdź do pokoju!
— Dziękuję, — odpowiedziała i oczy, które zamknęły się przez bojaźń, otworzyła teraz z ciekawości.
Karawan, ciągniony przez silnego normandzkiego konia, zewsząd otoczony kawaleryą w fioletowych mundurach z białemi krzyżami, wyległ na plac przez ulicę świętego Piotra-aux-Boeufs. Sierżanci patrolowi robili mu miejsce pomiędzy ludem silnemi uderzeniami swoich kijów. Obok wozu jechało kilku urzędników sprawiedliwości i policyi, wyróżniających się czarnym strojem i niezręcznem siedzeniem na koniu. Pan Jakób Charmolue jechał na ich czele. Na okropnym tym wozie siedziała młoda dziewica, ze związanemi w tył rękoma. Była w koszuli; włosy długie (bo wówczas obcinano je dopiero pod szubienicą) spadały jej na szyję i na wpółodsłonięte ramiona.
Przez spływające bogatą kaskadą włosy, czarniejsze od piór kruka, widać było na szyi szary i gruby powróz, wijący się po jej dziewiczej piersi, jak glista po kwiecie. Pod tym powrozem widać było ozdobny woreczek, który jej pozostawiono dlatego zapewne, że nic nie odmawia się idącym na rusztowanie. Widzowie z okien mogli dostrzedz jej piękne nóżki, które przez wstyd niewieści starannie pod koszulę ukryć usiłowała. Przy niej leżała uwiązana koza. Potępiona zębami przytrzymywała źle spiętą koszulę. Rzekłbyś, że w ostatniej nawet chwili cierpi nad tem, że ją wystawiają prawie nagą na spojrzenia ludzkie.
— Ach! mój Boże! — rzekła z żywością Florentyna. — Patrzaj, mój kuzynie, wszak to ta niegodziwa cyganka z kozą.
To mówiąc, zwróciła się do Febusa. On miał oczy wlepione w karawan i bladym był śmiertelnie.
— Jaka cyganka z kozą? — mówił jąkając się.
— Jakto! — odparła Florentyna — nie przypominasz sobie?... Cóż znowu!...
Febus jej przerwał.
— Nie wiem, co chcesz powiedzieć.
Chciał wejść do pokoju; lecz Florentyna, która niegdyś dla cyganki uczuła zazdrość, spojrzała nań przenikliwie i nieufnie. Teraz sobie dopiero przypomniała, że w tym procesie był zamieszany jakiś kapitan.
— Mój drogi, — rzekła do Febusa — co się z tobą dzieje? zdaje mi się, że widok tej kobiety zmieszał cię.
Febus silił się na uśmiech.
— Mnie? bynajmniej!
— Kiedy tak, to zostańmy i patrzmy do końca.
Wobec tego rad nie rad musiał kapitan pozostać. To tylko go pocieszało, że potępiona nie podnosiła oczu od dna karawanu. Byłato bezwątpienia Esmeralda. Mimo poniżenia i największego nieszczęścia, zawsze była niewypowiedzianie piękną; jej wielkie czarne oczy z powodu zeszczuplenia twarzy jeszcze się większe i czarniejsze zdawały, profil zaś był przecudowny.
Zresztą, wszystko w niej było nader interesującem. Ciało jej odskakiwało od wozu, jakby już coś martwego. W oczach błyszczała łza, lecz nieruchoma, rzekłbyś, zmarzła. Zdawało się, że jedno jeszcze tylko uczucie wstydliwości w niej pozostało, a zresztą wszystkie zamarły, tak głęboko ją skołatało cierpienie, tak rozpacz przybiła.
Śmiertelny pochód przebył plac wśród okrzyków radości i ciekawych spojrzeń tłumu. Prawdę mówiąc, przyznać musimy, że, widząc ją tak piękną i zgnębioną, wiele nawet twardych serc uczuło litość. Karawan wtoczył się na babiniec przedkościelny.
Przed głównemi drzwiami zatrzymał się i straż stanęła w szereg bojowy. Tłum umilkł, a wśród uroczystej ciszy oczekiwania, dwa skrzydła wielkich drzwi, zaskrzypiawszy na zawiasach, rozwarły się. Wtedy ukazał się kościół w całej swojej długości, ponury, obciągnięty żałobą, oświetlony zaledwie kilku gromnicami, otwarty jak paszcza jaskini pośród placu olśniewającego światłem. W najdalszej jego głębi widać było olbrzymi krzyż srebrny, mający za sobą czarną od sufitu aż do podłogi zasłonę. Cała nawa była pustą. Tylko w odległych ławkach bocznych można było dojrzeć kilku księży; a w chwili otwarcia drzwi zabrzmiał śpiew ponury, monotonny, który jakby garściami rzucał kawałki psalmów na głowę skazanej.
....Non timebo millia populi circumdantis me: exsurge, Domine; salvum me fac, Deus!
....Salvum me fac, Deus, quoniam intraverunt aquae usque ad animam meam.
....Infixus sum in limo profundi; et non est substantia.
W tym samym czasie inny, samotny głos śpiewał na stopniach wielkiego ołtarza to melancholijne ofiarowanie.
„Qui verbum meum audit, et credit ei qui misit me, habet vitam aeternam et in judicium non venit; sed transit a morte in vitam“.
Byłyto egzekwie, śpiewane nad tą przecudną istotą, owianą życiem młodości i wiosny.
Lud słuchał z pobożnem skupieniem ducha.
Nieszczęśliwa potępiona zdawała się tracić wzrok i myśli. W ciemnej głębi kościoła jej sine usta poruszały się jakby modlitwą, a kiedy pomocnik kata zbliżył się do niej, aby jej pomódz zstąpić z karawanu, słyszał cicho wymówiony wyraz: „Febus“.
Odwiązano jej ręce, zsadzono razem z kozą, która beknęła radośnie, czując się wolną; następnie kazano jej iść boso po bruku aż do schodów drzwi. Powróz, zawieszony u szyi, ciągnął się za nią. Rzekłbyś, że wąż ją ściga.
Śpiew ucichł w kościele. Wielki krzyż srebrny i szereg świec woskowych zdawały się poruszać w cieniu. Rozległ się szczęk halabard, i w kilka chwil potem wielka procesya księży, mająca przechodzić koło skazanej, rozwinęła się przed okiem ludu.
Po odbytej procesyi pierwszy kapłan ponuro lecz silnie zanucił: I nunc anima anceps, et sit tibi Deus misericors!
Temi wyrazami kończono zwykle taką żałobną ceremonię. Służyły one za znak dla kata.
Lud przyklęknął.
Kyrie eleison — mówili księża, stojący u drzwi katedry.
Kyrie eleison — powtórzył tłum ze szmerem, który obiegł plac cały.
Amen — rzekł pierwszy kapłan, głowę skłonił na piersi i, odchodząc ze swoim orszakiem, śpiewał:
Omnes gurgites tui et fluctus tui super me transierunt.
W tym samym czasie szczęk oszczepów, wolno konający po nawie kościoła, zdawał się być wybiciem ostatniej dla potępionej godziny.
Przecież drzwi kościoła pozostały otwarte, pozwalając tłumom rozglądać się po pustem wnętrzu żałobnem, bez świec i głosu.
Potępiona oczekiwała na placu dalszego rozrządzenia swoją osobą. Jeden z sierżantów musiał o tem donieść Jakóbowi Charmolue, który oddawna zagłębił się w badaniu płaskorzeźby nad wielkiemi drzwiami, która, według jednych, ma wyobrażać ofiarę Abrahama, a według drugich operacyę nad kamieniem filozoficznym.
Z wielką trudnością wreszcie oderwał się od tego zajęcia i, na znak przez niego dany, dwóch ludzi żółto ubranych, pomocników kata, zbliżyło się do dziewczyny, aby jej ręce związać.
Nieszczęsna, w chwili wsiadania na karawan, który na ostatnią na ziemi miał ją przewieźć stacyę, może uczuła żal życia. Zwróciła zaczerwienione oczy ku słońcu, ku niebu, ku obłokom, to znów spuściła je na ziemię, na lud, na domy. Nagle, kiedy wiązano jej ręce, wydała krzyk mocny, ale radosny. Na balkonie, w rogu placu, spostrzegła jego, swego przyjaciela, pana Febusa. Nie mogła o tem zjawisku wątpić, bo to był on, tak piękny jak dawniej, w pięknym mundurze, z piórem u kapelusza, mieczem u boku.
— Febus! — zawołała — mój Febus!
I chciała ku niemu wyciągnąć drżące ręce, ale były związane.
Wtedy ujrzała, jak kapitan zmrużył powieki i nachylił się ku towarzyszącej mu młodej dziewicy, która nań patrzyła ze wzgardą i złością; następnie Febus wymówił kilka wyrazów, które nie doszły jej uszu, podał ramię pięknej pannie i oboje zniknęli z balkonu, a drzwi zamknęły się za nimi.
— Febusie! — zawoła — czy i ty temu wierzysz?
Straszna myśl przyszła jej do głowy. Przypomniała sobie, że ma być karaną za morderstwo Febusa de Châteaupers.
Ten cios był dla niej zaciężkim. Padła jak nieżywa na bruk.
— Dalej! weźcie ją na karawan! — wołał Charmolue — trzeba prędzej z nią skończyć.
Nikt dotąd nie zauważył na galeryi posągów królewskich, będącej nad głównemi drzwiami kościoła, szczególniejszego widza, który z takim spokojem patrzał na wszystko, tak wyciągniętą miał szyję, twarz tak potworną, że, gdyby nie strój, możnaby go uważać za jednego z owych potworów kamiennych, z których paszcz od sześciuset lat spływają krople deszczu. Widz ten, na którego nikt w pierwszej chwili nie zważał, przywiązał mocno do jednej z kolumn ogromną linę i znowu zaczął patrzeć spokojnie, jak dawniej. Nagle, wtedy, gdy pomocnicy kata, na rozkaz Charmolue, mieli podnosić Esmeraldę, nogami objął balustradę galeryi, pochwycił linę rękami i nogami, i spuścił się po fasadzie jak kropla wody po szybie; następnie, jak kot, spadł z dachu, powalił katów o ziemię, porwał jedną ręką cygankę jak dziecko lalkę, i jednym skokiem wpadł do kościoła, unosząc nad głową omdlałą dziewicę i wołając strasznym głosem:
— Miejsce święte! schronienie!
Wszystko to odbyło się tak nagle, że gdyby to było w nocy, możnaby wziąć za błyskawicę.
— Schronienie! schronienie! — powtórzył lud i tysiące oklasków zaiskrzyły radością jedyne oko Quasimoda.
Hałas ten i wstrząśnienie powróciło przytomność potępionej. Wzniosła powieki, spojrzała na Quasimoda i znowu je nagle zwarła, jakby się lękała swojego zbawcy.
Chamolue, oprawcy i strażnicy osłupieli. W rzeczy samej, w obrębie kościoła Panny Maryi potępiona była bezpieczną, i na progu świątyni bezwładną była ludzka sprawiedliwość.
Quasimodo zatrzymał się w wielkich drzwiach kościoła. Grube jego nogi zdawały się równie silnemi, jak ciężkie, rzymskie kolumny; głowa jego, ginąca w ramionach, podobną była do owych lwów, które mają grzywę, a nie mają szyi. Trzymał dziewicę całą drżącą, zawieszoną na nim jak biała draperya, ale trzymał ją tak ostrożnie, jakby się lękał upuścić, albo skazić. Rzekłbyś, czuł, że to coś delikatnego i drogiego, przeznaczonego dla innych rąk. Niekiedy zdawało się, że nie śmie dotykać jej, oddychać przy niej. Później nagle przycisnął ją rękami do piersi, jak skarb najdroższy, jak czyni matka ze swojem dziecięciem. Jego oko, ku niej zwrócone, przepełniało się czułością, boleścią i politowaniem, a gdy się podniosło, jaśniało jakby wewnętrzną błogością. Wtedy kobiety zaczęły śmiać się i płakać zarazem, lud klaskał i tupał nogami, a Quasimodo istotnie promieniał swoją własną odrębną pięknością. I rzeczywiście pięknym był ów sierota, podrzutek wzgardzony, owo straszydło, upośledzone przez Boga i ludzi. Czuł się dobroczynnym i silnym; patrzał w twarz społeczeństwu, które go odepchnęło od siebie, patrzał w oblicze sprawiedliwości ludzkiej, której wydarł ofiarę niewinną, urągał siepaczom, zbirom, katom i sędziom, których pokonał swą siłą, siłą daną od Boga.
Wzruszającym był widok tej pomocy, spadłej jak z nieba na nieszczęśliwą skazaną z rąk tak kalekiej istoty. Były to dwie ostateczności nędzy — natury i społeczeństwa, które się z sobą zetknęły, aby nawzajem się wesprzeć.
Po kilku chwilach tryumfu, Quasimodo ze swoim ciężarem wszedł dalej w głąb kościoła. Lud, lubiący każdą nadzwyczajność, szukał go oczyma pod cieniem nawy i żałował, że tak znikł prędko. Nagle ujrzano go na jednej z galeryi królów francuskich; przebiegał ją jak szalony, niosąc swą zdobycz w rękach i krzycząc:
— Schronienie! opieka! swoboda!
Tłum znowu zagrzmiał oklaskami. Przebiegłszy galeryę, znowu znikł we wnętrzu kościoła. Po chwili ukazał się na innej, wyższej galeryi, niosąc cygankę i wołając ciągle: „Schronienie“. Nakoniec po raz trzeci ukazał się na wieży i zdawał się z dumą ukazywać ocalony przez siebie skarb, wołając potrzykroć donośnym głosem:
— Schronienie! schronienie! schronienie!
— Brawo! Niech żyje! — zawołał lud, a jego okrzyk rozległ się i na drugim brzegu rzeki, na placu de Grève, gdzie zdumiał tłumy i pustelnicę, osłupiałym wzrokiem w szubienicę wpatrzoną.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.