Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga siódma/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Łza za kroplę wody
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga siódma
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Łza za kroplę wody.

Wyrazy, wyrzeczone przez pustelnicę, były, można powiedzieć, punktem połączenia dwóch scen, odbywających się jednocześnie — każda na oddzielnem miejscu. Ta, którą znają czytelnicy, w Szczurzej-Jamie, i ta, którą mają odczytać na drabinie słupa. Świadkami pierwszej były trzy kobiety, z któremi czytelnik się poznał; druga odbyła się wobec licznych widzów, zgromadzonych na placu de Grève, około słupa i szubienicy.
Ten tłum, któremu postawieni przy słupie sierżanci obiecywali jakąś egzekucyę, choć nie powieszenie, ale biczowanie, tak nagle wzrósł, że musiano użyć dla utrzymania porządku zwykłych bijących przypomnień.
Lud, karny w oczekiwaniu egzekucyj publicznych, nie objawiał żadnej niecierpliwości. Bawił się, patrząc na słup, rodzaj pomnika prostego, złożonego z bryły, wysokiej na stóp osiemnaście i wydrążonej wewnątrz. Schody bardzo przykre, nazwane l’echelle, prowadziły na wierzch słupa, nad którym widać było koło dębowe. Przywiązywano występnego do tego koła za kolana i ręce. Maszynerya wewnątrz słupa poruszała koło, i tym sposobem ukazywała oblicze winowajcy wszystkim stronom widzów. To nazywało się obracać zbrodniarza.
Jak widzimy, słup na placu de Grève znacznie mniej był zajmującym od słupa na placu Halles. Nie widziałeś w nim ani sztuki budowniczej, ani nic pomnikowego. Nie miał ani krzyża żelaznego, ani latarni ośmiokątnej, ani rzeźby, ani żadnej ozdoby.
Trzeba było poprzestać na tem, co było.
Nakoniec przybył winowajca, przywiązany tyłem do wózka. Kiedy go wzniesiono na wierzch słupa i kiedy go widzieć było można ze wszystkich stron, krzyk pomieszany ze śmiechem rozległ się po placu. Poznano Quasimoda.
Szczególna zmiana! Przywiązany do koła pręgierza, karany na tem samem miejscu, gdzie go przedtem witano jako naczelnika, jako głowę błaznów, gdzie go wiódł tłum ludu i bił mu oklaski. To pewna, że nie było w tym tłumie człowieka, któryby zrobił sobie tę uwagę. Nie było Piotra Grintoire i jego filozofii na tem widowisku.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły królewski, dał znak milczenia i ogłosił wyrok, według rozkazu prewota. Następnie schował się ze swoimi towarzyszami za wózek.
Quasimodo, jakby nieczuły, nie zmrużył nawet powieki. Widział, że wszelki opór daremny, bo powrozy i łańcuchy powpijały się w jego ciało.
Pozwolił się prowadzić, pchać, nieść, bić i wiązać. Na jego twarzy tylko zdziwienie można było wyczytać. Wiedziano, że był głuchym, teraz, rzekłbyś, że jest i ślepym.
Kazano mu stanąć na desce okrągłej — stanął; kazano mu zrzucić koszulę — zrzucił; podciągnięto go pod system krępowań — poddał się im. Tylko kiedy-niekiedy zadął mocno, jak cielę, mające zwieszoną głowę z woza, gdy je wiozą na rzeź.
— Ach hultaj, bez ambicyi! — mówił Jehan Frollo do swego przyjaciela Robina Poussepain (dwaj smarkacze oczywiście musieli być obecni przy egzekucyi) — teraz dopiero pozna, co to jest pręgierz!
Dziki śmiech powstał w tłumie, gdy zobaczono nagi garb Quasimoda, jego pierś i ramiona nacechowane kalectwem. W czasie tej wesołości, mężczyzna w miejskiej liberyi, silny, ale niski, wstąpił na deskę i stanął przy winowajcy. Jego nazwisko zaczęło krążyć w tłumie. Był to pan Pierrat Torterue, kat przysięgły z Châtelet.
Położył najwpierw na rogu słupa worek czarny, którego jedna połowa napełniona była piaskiem czerwonym i temu pozwolił się wysypać, była to klepsydra; następnie zdjął z siebie kurtkę, wziął w prawą rękę bat o wielu rzemieniach, przy końcach których świeciły się kulki metalowe; nakoniec zawinął aż po ramię koszulę.
Tymczasem Jehan Frollo, z wzniesioną dogóry jasną, ufryzowaną głową, krzyczał, wszedłszy na ramiona Robina.
— Patrzcie, panowie i panie! oto mają ćwiczyć garbusa Quasimodo, dzwonnika od Panny Maryi, który jak dzwonnica ze swojemi garbami wygląda.
Kat uderzył nogą. Koło zaczęło się obracać. Quasimodo zachwiał się pod powrozami, krępującemi go; osłupienie, malujące się na twarzy biedaka, powiększyło śmiech tłumu.
Nagle, w chwili kiedy koło ukazało panu Pierratowi grzbiet górzysty Quasimoda, ten podniósł rękę, metalowe kulki zaświstały w powietrzu i padły na grzbiet biedaka.
Quasimodo skulił się, jakby ze snu przebudzony. Zaczął pojmować, o co rzecz chodzi: gwałtowna boleść wykrzywiła twarz jego, ale nie wydał najmniejszego jęku. Tylko obracał głową to wtył, to naprawo, potem nalewo, wstrząsając nią, jak byk, ukąszony przez osę.
Po pierwszem uderzeniu, drugi raz nastąpił, później trzeci i tak dalej, bez liku. Koło nie przestawało się obracać, a razy spadać. Wkrótce krew trysnęła, rozlała się strumieniem po czarnych ramionach garbusa, a kulki metalowe, świstając ustawicznie w powietrzu, obryzgiwały nią motłoch.
Quasimodo, jak się na pozór zdawało, odzyskał zwyczajną swoją nieczułość. Próbował, ale nieznacznie, rozerwać więzy: oko jego zabłysło, muskuły nabrzmiały, członki zwinęły się i łańcuchy się wyprężyły. Wysilenie było potężne, rozpaczliwe; ale więzy prewota zasilne: skrzypnęły, zatrzeszczały, ale się nie zerwały. Quasimodo padł osłabiony. Na jego twarzy wypiętnowały się boleść i zupełne zwątpienie. Zamknął jedyne oko, spuścił głowę na piersi i zdawało się, że skonał.
Od tej chwili ani się ruszył. Nic nie robiło na nim wrażenia: ani krew, płynąca strumieniem, ani podwojony zapał razów, ani złość kata, ani wkoncu świstanie bata w powietrzu.
Nareszcie odźwierny z Châtelet, ubrany czarno, na karym koniu, stojący przy stopniach pręgierza od początku egzekucyi, wyciągnął laseczkę hebanową ku klepsydrze. Koło się zatrzymało i Quasimodo powoli oko otworzył.
Biczowanie skończono. Dwaj pomocnicy kata obmyli z krwi ramiona winowajcy, natarli, Bóg wie, jaką maścią i obwinęli szmatami. Tymczasem Pierrat Torterue zasypywał krople krwi na ziemi.
Jeszcze nie koniec cierpień biednego Quasimody. Pozostała mu jeszcze godzina słupa, którą Floryan Barbedienne dodał do wyroku Roberta d’Estouteville, na większą sławę igraszki słów Jana de Cumène: Surdus absurdus.
Obrócono klepsydrę i postawiono garbusa na desce, aby się wypełniła sprawiedliwość. Lud, mianowicie w wiekach średnich, tem jest w społeczeństwie, czem dziecię w rodzinie. Dopóki zostaje w stanie niewiadomości intelektualnej i moralnej, można o niem powiedzieć to samo co o dziecięciu:

Jestto wiek bez litości.

Mówiliśmy już, że Quasimodo powszechnie był nienawidzony, bez najmniejszej przyczyny. Nie było zapewne nikogo w tłumie, któryby się na biednego garbusa mógł rzeczywiście żalić; radość przecież była powszechna, że go widziano u pręgierza i okropna kara, zamiast rozczulić widzów, wywoływała urągania i śmiechy.
Po nasyceniu zemsty publicznej, jak ją dziś jeszcze nazywają kwadratowe czapki, to jest adwokaci, przyszła kolej na złość osobistą. Tutaj, równie jak w wielkiej sali, mianowicie kobiety wybuchły. Wszystkie coś cierpiały do niego, jedne za jego złośliwość, drugie za brzydotę. Ostatnie były najzłośliwsze.
— Ach! portrecie antychrysta — mówiła jedna.
— Ach! czupiradło! — wołała druga.
— Toć to głowa błaznów, wczoraj tak królował.
— Oto widzieliśmy go przy słupie, ciekawam jak będzie wyglądał na szubienicy? — rzekła jakaś staruszka.
— Ach! kiedyż cię nareszcie twój dzwon przygniecie nawieki?
— A przecież to on dzwoni na Anioł Pański.
— O! głuchy! ślepiec! potwór!
— Lepszy do poronienia płodu, niż wszystkie apteki i lekarstwa.
Dwóch zaś z młodzieży, Jehan du Moulin i Robin Poussepain, śpiewało na całe gardło dawną gminną zwrotkę:

Une hart
Pour le pendard
Un fagot
Pour le magot.

Złorzeczenia, krzyki, śmiechy, obelgi i kamienie padały, jakby gradem.
Quasimodo był głuchy, lecz widział dobrze, a zapał ludu nietylko się w głosie objawiał. Nadto kamienie dobitnie tłómaczyły znaczenie śmiechu.
Cierpliwy pod batem kata, oburzał się na te ukłucia owadów. Wół asturyjski, nie zważający na ciosy Pikadora, gniewa się na psy i szczenięta.
Spojrzał najprzód groźnie. Lecz, skrępowany, nie miał siły, aby muchy z ran oczami spędzić. Tymczasem krzyk i śmiech wzmagały się.
Nieszczęśliwy, nie mogąc porwać więzów, uspokoił się; tylko kiedy-niekiedy gniewne westchnienie wzdymało jego piersi. Na jego twarzy nie było rumieńca wstydu. Był zbyt oddalonym od towarzystwa, a zanadto zbliżonym do natury, aby rozumiał, co to jest wstyd. Prócz tego, w tym stopniu poniżenia, czy hańba cokolwiek boli? Lecz gniew, nienawiść, rozpacz, cochwila większą na twarz napędzały ponurość i coraz więcej zbierały elektryczności do oka.
Ta noc jego oblicza rozjaśniła się nieco, gdy ujrzał muła, niosącego alchemika. Zdaleka ujrzał obudwu i twarz jego łagodniejszy przybrała wyraz. Uśmiech łagodny, błagający, ubrał mu usta, a w miarę jak się alchemik zbliżał, stawał się coraz więcej promienistym i ufnym. Jednak, gdy muł zbliżył się do słupa tak, że alchemik mógł poznać swojego sługę — zawrócił naprawo i odjechał.
Ciemna chmura znowu zawisła na czole Quasimoda. Uśmiech mieszał się z nią czas jakiś, lecz uśmiech gorzki, zwątpiały, smutny.
Czas mijał. Biedak był już od półtory godziny bity, krwawiony, wyśmiewany i wyklinany.
Nagle targnął się w więzach tak mocno, że słup poruszył i krzyknął głosem chrapliwym, strasznym, podobnym prędzej do ryku lwa, niż do głosu ludzkiego:
— Wody!
Ten krzyk boleści, zamiast natchnąć litością, był nowym przedmiotem uciechy ludu paryskiego, który, wzięty wogóle, podobnym był do truandów, to jest włóczęgów, których już znają czytelnicy. Ani jeden głos nie wzniósł się około biedaka, któryby się nad nim litował — wszystkie szydziły i przeklinały. Prawdę mówiąc, biedny Quasimodo nigdy nie był powabnym, a w owej chwili, kiedy po licach jego lał się pot krwawy, usta były zapienione z gniewu i cierpienia, oko obłąkane i język wywieszony — był wstrętnym do najwyższego stopnia! Należy dodać jeszcze, że gdyby w tłumie znalazł się jaki mieszczanin lub mieszczanka, któraby nieszczęśliwemu chciała podać kroplę wody, lęk wyszydzenia, przesąd wstydu i hańby odepchnęłyby dobrą Samarytankę.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie wzrokiem pełnym rozpaczy, i bardziej jeszcze rozdzierającym zawołał głosem:
— Wody!
I znowu śmiech tylko powstał.
— Pij! — zawołał Robin Poussepain, rzucając gąbkę uwalaną w błocie. — Masz garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta rzuciła mu kamień na głowę:
— Oto masz — rzecze — za twoje po nocach dzwonienie.
— A ślepcze! — zawył jakiś żebrak, chcąc go dosięgnąć kulą — a będziesz na nas rzucał czary z kościoła Najświętszej Panny?
— Wody! — powtórzył poraz trzeci Quasimodo.
W tej chwili lud się rozstąpił. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubrana, wyszła zeń — za nią szła biała koza ze złoconemi rogami, a ona niosła w ręku bębenek.
Zaiskrzyło się oko Quasimoda. Była to cyganka, którą zeszłej nocy chciał porwać, i za którą obecnie był karany. Wokoło ludzie, którym nic złego nie uczynił, dokuczali mu, — cóż ona mu uczyni, mając powód do zemsty?
Weszła śpiesznie na schodki. Złość dusiła go, chciałby trząsnąć słupem i zrzucić cygankę. Lecz ona zbliżyła się doń i, wyjmując manierkę z za pasa, przyłożyła ją do ust nieszczęśliwego.
Wtedy w tem oku, tak suchem i gorącem, zabłysła łza, która powoli spadła na twarz potworną, napiętnowaną rozpaczą. Była to może pierwsza łza wdzięczności.
Ze wzruszenia zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się i przyłożyła flaszkę do ust biedaka. Pił długo, bo straszne miał pragnienie.
Gdy skończył, wyciągnął zsiniałe usta, chcąc zapewne ucałować dobroczynną rękę. Lecz dziewczyna, zrażona nocnym napadem, cofnęła rękę, jakby ją dziki zwierz chciał ukąsić.
Garbus spojrzał nań z wyrzutem i smutkiem. Rozrzewniającym był widok tej pięknej dziewczyny, świeżej, czystej, a słabej zarazem, przychodzącej z pomocą cierpieniu, brzydocie i złośliwości.
To też podobało się to nawet ludowi i zaczął klaskać w ręce, wołając:
— Wiwat! zuch dziewczyna!
W tej chwili pustelnica spostrzegła cygankę na pomoście pręgierza, i wyzionęła owe straszne przekleństwo.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.