Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga siódma/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KSIĘGA SIÓDMA.

I.
Rzut oka na dawne sądownictwo.

Szczęśliwy to był człowiek w r. 1482 ten Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andry, radca i dworzanin królewski, prewot Paryża. Siedemnaście lat temu jak otrzymał od króla, 7 listopada 1465 roku, urząd prewota, t. j. kasztelana Paryża, raczej tytuł, niż obowiązek. Godność ta, mówi Jan Loemnoeus, quae cum non exigua potestate politiam concernente, atquae praerogativis multis et juribus conjuncta est. Rzecz szczególniejsza w roku 82, żeby tak długo mógł się utrzymać dworzanin króla, którego listy odnoszą się do czasu małżeństwa córki naturalnej Ludwika XI z nieprawym Burbonem. Albowiem tego samego dnia, kiedy Robert d’Estouteville zajmował miejsce prewota po Jakóbie de Villiers, Jan Dauvet zastąpił Helye’go de Thovetes w parlamencie, Jan Jouvenel des Ursins — Piotra Morvilliers w kanclerstwie Francyi, Regnault des Dormans — Piotra Puy w zarządzie królewskiego pałacu. Z iluż to głów przechodziła kolejno godność prewota, nim spoczęła na Robercie d’Estouteville, i jak wogóle w owym czasie krótko urzędy trwały. Powierzoną mu była kasztelania, mówiła nominacya, i godnie ją stróżował. Tak się jej uczepił, tak się w nią wcielił, że uniknął owej burzy zmian, która opanowała Ludwika XI, monarchę nieufnego, czynnego i zmiennego, który przez ciągłe nominacye i odwoływania chciał utrzymać sprężystość swej władzy. Nie dosyć, zacny rycerz otrzymał dla swego syna, po śmierci swej, ten urząd i imię jego figurowało obok ojcowskiego na liście cywilnej. Szczególna łaska! Prawda, że Robert d’Estouteville był dobrym żołnierzem, że wiernie chorągiew swą podniósł przeciwko lidze dobra publicznego i że ofiarował królowej prześlicznego jelenia w konfiturach, w dzień jej wjazdu do Paryża r. 14... Pan ten w wielkiej był przyjaźni z Tristanem l’Hermite, prewotem marszałków królewskich.
Zaiste, słodkie i przyjemne życie było Roberta d’Estouteville! — Najprzód miał znaczne pensye, przywiązane do urzędowań i wiszące jak grona u winnej macicy, dochody z wydziału cywilnego i kryminalnego prewotowstwa, dochody cywilne i kryminalne z Châtelet, nadto mostowe z Maut i Corbeil, wreszcie dochody z młynów i soli. Dodajmy do tego przyjemność, że miał pozwolone utrzymywać sobie milicyę, do wpół ubraną czerwono, nosić mundur wspaniały, który jeszcze dzisiaj można podziwiać na jego grobowcu w opactwie Valmont w Normandyi. Także i to za coś uważać potrzeba, że miał zwierzchnictwo nad sierżantami, nad Châteletem i nad licznemi władzami. Rzecz ważna w życiu człowieka, że wymierzał sprawiedliwość, nakręcał prawo, robił, co mu się tylko podobało.
Nie dosyć, że Robert d’Estouteville wymierzał sprawiedliwość jako prewot i wicehrabia Paryża, lecz jeszcze miał udział w wielkiej sprawiedliwości królewskiej. Nie było głowy hardej, któraby przed katem przez jego nie przeszła ręce. On to przeprowadzał z Bastylii do Halles, z St. Antoine na plac de Grève Nemoura i innych.
Trudno wymagać więcej od życia szczęścia i sławy współcześnie i jeszcze zasłużyć na kartę w historyi prewotów Paryża, która naucza, że Edward de Villeneuve miał dom przy ulicy Boucheries, że Wilhelm de Hangest zakupił wielką i małą Sabaudyę, że Wilhelm Thiboust darował zakonnicom od św. Genowefy swoje domy przy ulicy Clopin i że Hugo Aubriot mieszkał w pałacu Porc-Epic.
Mimo to wszystko pan Robert d’Estouteville dnia 7 stycznia 1482 r. wstał rano w bardzo cierpkim humorze. Dlaczego? on sam pewnie nie umiałby powiedzieć. Czy dlatego, że niebo było pochmurne? albo, że pukiel jego włosów spadał w nieładzie? albo, że pod jego oknami kilku przesunęło się żebraków? albo może przeczuwał, że Karol VIII w następnym roku ma odciąć 370 liwrów z dochodów prewota? Przyczynę złego humoru niech czytelnicy sami sobie wytłómaczą, my zaś powiemy, że dlatego był w złym humorze, że był w takim.
Prócz tego, było to nazajutrz po uroczystości strasznie nudnej, osobliwie nieznośnej dla jego władzy, albowiem musiał oczyścić całe miasto ze śmieci, pozostałych zwyczajnie po uroczystości. Wkońcu, dziś był dzień narady, powszechnie nielubiony przez panów dygnitarzy, w którym swój zły humor koniecznie na kogoś wywrzeć było potrzeba.
Audyencya przecież zaczęła się bez niego. Zastępcy jego tak w wydziale cywilnym, jak kryminalnym, według zwyczaju zabrali się do czynności, a od ósmej rano ze dwunastu mieszczan i tyleż mieszczanek stało ściśniętych w posłuchalni Châtelet, pomiędzy murami i kratkami.
Sala była mała, niska, sklepiona. W głębi stał stół, przy nim ogromne krzesło dębowe, miejsce prewota, dotąd próżne — i ławka nalewo dla słuchaczy. Wprost stołu stał gmin, a przed drzwiami, przed stołem, przy ławie mnóstwo sierżantów w kurtkach kamlotowych fioletowego koloru, z białemi krzyżami. Dwóch woźnych, ubranych czerwono i szafirowo, trzymało straż przed niskiemi, zamkniętemi drzwiami, które widać było w głębi za stołem. Jedyne, wąskie, gotyckie okno, bladem światłem styczniowem oświetlało dwie ogromne figury: kamienny posąg szatana i sędziego, siedzącego w głębi.
W rzeczy samej, wyobraźcie sobie czytelnicy człowieka, siedzącego w tej chwili przy prewotowskim stole, opartego na łokciach, z nogą na ogonie sukni brunatnej, z wielką, czerwoną twarzą w ramach z białego futerka, z okiem przymrużonem — czy nie ma podobieństwa z szatanem? Byłto pan Floryan Barbedienne, audytor w Châtelet.
Audytor był głuchy — mały defekt, jak na audytora! Byle sędzia zdawał się słuchać, to dosyć; to też audytorowi Barbedienne z powodu głuchoty żaden szmer nie przerywał uwagi. Przytem na obliczenie ruchów i gestów doskonałym kontrolerem był Jehan Frollo de Moulin, ów młodzik, którego wszędzie można było spotkać, wyjąwszy przed profesorską katedrą.
— Patrzaj, — mówił do swego towarzysza Robina Poussepain, który śmiał się przy nim i krytykował sceny, przedstawiające się przed ich oczami — oto Jasieczka Buisson, piękna dziewczyna z Cagnard-au-Marché-neuf. Na honor, ten głuchy gotów ją ukarać, bo on tyleż warte ma oczy, co i uszy. Piętnaście soldów, cztery denary paryskie — to trochę zadrogo. A tam co za jeden! Robin Chief de Ville! O przejście granicy miasta. Ha! a tam co za obywatele! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly! Ach! Jezus Marya, o cóż takiego? Zapewne grali w kości. Barbedienne ich skarze na zapłacenie czterech liwrów do kasy królewskiej. Ach! przyjemna ta nasza gra! gdybym miał takie, jak mój brat fundusze, grałbym dzień i noc, grałbym do śmierci i przegrał koszulę i duszę. Najświętsza Panno, a tam co za gromada dziewcząt! Jedna za drugą idą duszyczki. Ambrozyna Lécuyère! Izabella la Paynette! Berarda Gironin! znam je jak stary szeląg. Ciekawym co ten głuchy z niemi zrobi? Aha! jeszcze jedna, romansowa Thibauda, to ona! schwytana za wyjście z ulicy Glatigny. Skarać ją, skarać jak przynależy. A tam co nowego prowadzą? Na Boga! to dzik, albo niedźwiedź zapewne. Ach! to nasz wczorajszy garbus, kulas, naczelnik błaznów! to Quasimodo.
Byłto w rzeczy samej Quasimodo — pokrwawiony, pokaleczony, związany i pod dobrą strażą. Kilku sierżantom, którzy go prowadzili, towarzyszył oficer z policyi, mający wyhaftowane na piersiach herby Francyi, a na plecach miasta. Trudno pojąć, czemu tak liczna eskorta otaczała Quasimoda, który był ponury, milczący i spokojny, tylko jego jedyne oko rzucało gniewne spojrzenie na więzy go krępujące.
Rzucił wzrokiem wokoło siebie, lecz wzrok ten był tak przygasłym i sennym, że kobiety pokazywały go sobie palcem, ale tylko dla śmiechu.
Pan Floryan, audytor, przerzucał z uwagą skargę, zaniesioną przeciwko Quasimodowi, którą mu podał pisarz. Pan Floryan był bardzo przezornym; przed przystąpieniem do interesu wiedział imiona, nazwiska, stopień przestępców, gatunek ich winy, a stąd kombinował odpowiedzi i tłómaczenia — i tym sposobem pokrywał swoją głuchotę. Skarga procesu była dlań kijem ślepego. Jeżeli się zdarzało, że zdradził swoje kalectwo przez niestosowne pytanie, jedni uważali to za głębokość myśli, drudzy za głupotę. W obu wypadkach honor sądownictwa nic nie cierpiał, bo lepiej, żeby sędzia uchodził za głębokiego badacza lub niebacznego, niż żeby się wydał z głuchotą. Ukrywał więc tak zręcznie głuchotę przed wszystkimi, że nawet często sam siebie złudził. Rzecz łatwiejsza, aniżeli się wydaje. Wszyscy garbaci noszą głowę dogóry, wszyscy zająkliwi nie perorują, wszyscy głusi mówią cicho. Co do niego, przyznawał nieco nieposłuszeństwa uszom, ale to przed zaufanymi przyjaciółmi.
Rozejrzawszy sprawę Quasimoda, odwrócił głowę i oczy przymrużył, zapewne dla nadania sobie większej powagi i okazania słuszności wyroku. W tej pozie urzędowej zaczął badanie.
— Jak się nazywasz?
Tego wypadku prawo nie przewidziało, aby głuchy badał głuchego.
Quasimodo, któremu nikt nie wytłómaczył zadanego pytania, wytrzeszczył oko i nic nie odpowiedział. Sędzia głuchy, nieostrzeżony o głuchocie obwinionego, sądził, że mu odpowiedziano i mówił dalej ze zwykłym spokojem:
— Ile masz lat?
Quasimodo nic nie odpowiedział. Sędzia, znów zadowolony, mówił:
— Jakiegoś stanu?
Znowu milczenie. Audytoryat spojrzał jednak po sobie.
— Dosyć! — rzekł Floryan, sądząc, że obwiniony odpowiedział na trzecie pytanie. Jesteś oskarżony przez nas, primo — o nocne zamieszki, secundo — o napad na kobietę bezbronną, in praejudicium metricis, — tertio o niesforność i nieposłuszeństwo względem łuczników króla, naszego pana miłościwego. Wytłómacz się co do tych trzech zarzutów. Pisarzu, czyś napisał, co zeznał obwiniony?
Na to niefortuune pytanie głośny śmiech powstał, tak powszechny, tak szalony, że wreszcie i obaj głusi go spostrzegli. Quasimodo odwrócił się, wzruszając garbem z pogardą; pan Floryan zaś, równie jak on zdziwiony i sądząc, że śmiech powstał z nierozsądnej odpowiedzi obwinionego, wykrzyknął z gniewem:
— Co sobie myślisz, hultaju! czy nie wiesz do kogo mówisz?
Ten krok nie zapobiegł powszechnej wesołości; owszem, powiększył się śmiech tak gwałtownie, że nawet ulegli mu i dwaj strażnicy Posłuchalni Mieszczańskiej, stojący u drzwi jak manekiny, podobni do waletów pikowych, na których odzieży nawet jak na całej postaci wyrytą była głupota. Jeden Quasimodo zachował zwykły spokój i powagę, nie wiedząc, co się dzieje wokoło niego. Sędzia zaś coraz bardziej rozgniewany, zaczął mówić donośnie, chcąc natchnąć uszanowaniem dla siebie tak obwinionego jako też widzów.
— Ach! hultaju, jak śmiesz zapominać o uszanowaniu w Châtelet? czy rozumiesz, co to jest ubliżyć urzędnikowi, czuwającemu nad policyą Paryża, mającemu prawo ścigania zbrodni, kontrolowania rzemiosł i monopolu? czy wiesz, co to jest urzędnik, mający w swej pieczy bruki i rynsztoki? czy myślisz, że nic nie znaczy człowiek, który czyści ulice z błota i miasto z zaraźliwych chorób? Wiedz, że się nazywam Floryan Barbedienne, zastępca samego J. W. Kasztelana, kontroler i egzaminator!
Nie było przyczyny, dla którejby głuchy, mówiący do głuchego, zamilkł. Bóg wie, dokądby zaszed pan Floryan w swojej wymowie, gdyby nagle drzwi w głębi nie otwarły się i nie wszedł osobiście pan prewot.
Wejście to nie wstrzymało jego zapału, lecz zręczny nadając obrót i kierując mowę do prewota, rzekł:
— Jaśnie wielmożny panie, racz wymierzyć taką karę, jaka ci się będzie podobała, za brak uszanowania dla władzy i sprawiedliwości na tego oto obwinionego.
I usiadł zadyszany, ocierając wielkie krople potu, toczące się po czole i spadające na papiery. Pan Robert d’Estouteville zmarszczył brwi i dał znak obwinionemu tak groźny, że głuchy nieco go pojął.
— Coś zrobił, hultaju, że cię tu przyprowadzono? — zapytał prewot.
Biedak, myśląc, że prewot pyta o nazwisko, przerwał milczenie i odpowiedział głosem chrapliwym:
— Quasimodo.
Odpowiedź, tak niezgodna z zapytaniem, obudziła śmiech głośny, który rozgniewał prewota.
Żarciki sobie stroisz, hultaju! — zawołał.
— Dzwonnik od Panny Maryi, — odpowiedział Quasimodo, sądząc, że idzie o to, aby powiedzieć sędziemu, co jest za jeden.
— Dzwonnik! — powtórzył prewot, który, jakeśmy powiedzieli, wstał rano w bardzo złym humorze i nie życzył sobie, aby jego gniew podniecano jeszcze w ten sposób. — Dzwonnik! każę ci skórę oćwiczyć. Rozumiesz, hultaju?
— Jeżeli o mój wiek idzie, — mówił Quasimodo — myślę, że na Święty Marcin będę miał lat dwadzieścia.
Prewot nie mógł już dłużej wytrzymać.
— To ty sobie jeszcze żartujesz z władzy kasztelańskiej! Czekajże nędzniku!... Dalej sierżanci! zaprowadzić go na plac de Grève i ćwiczyć przez całą godzinę.
— To mi dopiero sprawiedliwie osądzony! — zawołał ze swego kąta Jehan Frollo du Moulin.
Prewot odwrócił się, iskrzącemi oczyma spojrzał na Quasimoda i rzekł:
— Pisarzu! dodaj w protokule jeszcze karę dwunastu denarów, z których połowa na kościół Świętego Eustachego. Szczególniejsze mam do niego nabożeństwo.
Po napisaniu, podano wyrok prewotowi, który go podpisał i pieczęć położył. Jehan Frollo i Robin Poussepain śmieli się na całe gardło. Quasimodo patrzył wokoło siebie pełen zdziwienia.
W chwili, gdy pan Floryan Barbedienne odczytywał wyrok, pisarz uczuł litość dla biednego garbusa i w nadziei zmniejszenia mu kary, zbliżył się do audytora i rzekł:
— Ten człowiek jest głuchym.
Sądził, że ta wspólność kalectwa obudzi litość dla obwinionego. Lecz wiemy, że pan Floryan Barbedienne nie chciał się przyznać do głuchoty; następnie nie słyszał, co mu mówił pisarz i dlatego odpowiedział:
— Ach! to co innego; zamiast jednej godziny u słupa, niech stoi dwie.
I zmodyfikowany wyrok podpisał.
— Wybornie! — rzekł Robin Poussepain — hultaj nauczy się być spokojnym.



III.
Szczurza-jama.

Teraz czytelnika zaprowadzimy na plac de Gréve, któryśmy wczoraj wraz z Piotrem Grintoire opuścili, aby iść za Esmeraldą.
Jest szósta rano — we wszystkiem czuć wczorajszą uroczystość. Bruk pokryty kawałkami wstążek, piór, gałganów, woskiem i kośćmi. Wielu poczciwych mieszczan, krążących tu i owdzie, poruszają pogaszone po iluminacyi głownie, stają przed domem z filarami i, jako ostatnią przyjemność, patrzą na goździe. Przekupnie trunków toczą swoje puste baryłki, wielu przechodzących przystaje; niektórzy kupcy stoją na progu sklepów. Uroczystość, ambasadorowie, Coppenole, naczelnik błaznów, są na wszystkich ustach, każdy chce więcej od drugiego powiedzieć, uśmiać się więcej.
Czterech sierżantów konnych stanęło przy czterech filarach, przez co nieco ludu, rozproszonego po placu, zgromadzili wokoło siebie, zapewne w nadziei małej egzekucyi.
Jeżeli teraz czytelnik, popatrzywszy na tę żywą i krzykliwą scenę, zechce skierować swoje spojrzenie ku dawnemu, pół-gotyckiemu domowi Tour-Roland, który stanowi narożnik połaci zachodniej i który można poznać po ogromnym brewiarzu na fasadzie, po wystawie na przodzie i kratach w oknach, zobaczy obok tego brewiarza wąskie, małe, gotyckie okienko, zamknięte dwiema żelaznemi sztabami nakrzyż, przez które wchodzi nieco powietrza i światła do małej celki, nie mającej wcale drzwi i pełnej ciszy, tem osobliwszej, że plac zawsze wre i huczy.
Cela ta była sławną w Paryżu od trzech wieków, t. j. odkąd pani Rolande, z Tour-Roland, w żałobie po ojcu, który zginął na krucyatach, kazała w murze ją wykuć, aby się zamknąć nazawsze, zachowując ze swego pałacu tylko to mieszkanie, którego drzwi były zamurowane, a okno zimą i latem otwarte; zresztą cały swój majątek rozdała ubogim. Nieszczęsna dziewica dwadzieścia lat oczekiwała śmierci w tym przedwczesnym grobie, modląc się dzień i noc za duszę swego ojca, sypiając w popiele, odziana w worek czarny i żyjąc z tego, co lud pobożny złożył w otworze okienka. Przy śmierci, kiedy miano ją przenieść do innego grobowca, zapisała swoją celę na wieczne czasy nieszczęśliwym matkom, wdowom i sierotom, które wiele mają do uproszenia u Pana Boga i które chcą się za życia zamknąć w grobie. Biedni, żyjący za jej czasów, piękny sprawili jej pogrzeb z łez i błogosławieństwa, lecz, pomimo ich chęci, biedna pokutnica nie mogła być kanonizowaną. Wielu przecież pozostałe po niej suknie uważali za relikwie, a miasto, chcąc dogodzić ludowi, na jej pamiątkę na fasadzie wyryło brewiarz, aby przechodzący zatrzymywali się przy celi dla modlitwy, aby, modląc się, myśleli o jałmużnie i aby biedne pustelnice, dziedziczące celkę po pannie Roland, nie umarły z głodu i zapomnienia.
Podobne grobowce nie były rzadkie w wiekach średnich. Często napotykać je było można na najwięcej uczęszczanych ulicach, na najbardziej gwarnych targach; w takich celkach, czyli grobowcach, istota żyjąca skazywała się na rozmyślanie, albo na pokutę. Wszystkie uwagi, jakie dziś obudzą ten szczególny widok: ta straszna cela, rodzaj pierścienia, zaślubiającego życie z grobem, miasto z cmentarzem; ta lampa, trawiąca w cieniu ostatnią kroplę oliwy; ten oddech, ten głos, ta wieczna modlitwa, ta twarz odwrócona od świata, to oko wlepione w grób, ta dusza uwięziona w ciele — wszystko to wówczas nie przejmowało podziwem tłumu. Pobożność owych czasów, mniej wyrozumowana i subtelna, nie umiała ocenić wielu stron tego czynu religijnego. Brała rzecz wprost — czciła, poważała, lecz nie litowała się nad cierpieniami. Przynosiła nędzny posiłek pokutującej, zaglądała do nory, czy żyje jeszcze, nie wiedziała ani jej nazwiska, ani czasu, jaki w odosobnieniu spędziła i tylko pytającym odpowiadała: „to pustelnik“ — jeżeli byłto mężczyzna lub „to pustelnica“ — jeżeli była kobieta.
Wtedy jeszcze na wszystko patrzano gołem okiem, bez uniesień, bez szkieł powiększających. Mikroskopu nie znano wówczas, ani dla oczu, ani dla ducha.
Mimo, że mało wzbudzał podziwienia ten rodzaj odosobnienia, jakeśmy dopieroco mówili, był bardzo pospolitym. W Paryżu wiele było cel podobnych — do pokuty, albo do rozmyślania, i wszystkie były zawsze zajęte. Prawda, że i duchowieństwo myślało nad ich zapełnieniem, gwoli podtrzymania ducha religijnego — i, w braku ochotników, zamykało w nie trędowatych. Oprócz celi przy placu de Grève, była podobna w Montfaucon i przy cmentarzu Niewiniątek — i wiele innych w różnych miejscach, gdzie dziś tradycye tylko o nich pozostały. Uniwersytet miał także swoje cele pustelnicze. Na górze św. Genowefy, pewien rodzaj Hjoba przez 37 lat śpiewał psalmy magna voce per umbras; i dzisiaj jeszcze starożytnik przypomina sobie ten głos, wchodząc na ulicę Puits-qui-parle.
Wracając do izdebki w Tour-Rolad, winniśmy powiedzieć, że nigdy nie była pustą. Wciąż do niej przychodziły kobiety, opłakujące rodziców, kochanków lub swoje błędy. Złośliwość paryska mówi, że chyba tylko wdówek tam nie widziano.
Według ówczesnej mody, łacińska legenda, wypisana na murze, uprzedzała przechodzących o przeznaczeniu celi. Zwyczaj zachował się do szesnastego wieku, że nad bramą gmachu treściwy napis tłómaczył jego cel. Tak więc nad bramą więzienia w Tourville czytamy: Sileto et Spera; w Irlandyi pod herbem nad bramą zamku Tortescue — Forte scutum, solus duetem; w Anglii nad wejściem do gościnnego gniazda hrabiów Cowper — Tuum est. W owym czasie każdy gmach był myślą.
Ponieważ nie było drzwi u celi w Tour-Roland — położono napis nad okienkiem:

Tu, Ora.

Że zaś lud rzadko ma tyle subtelności, żeby mógł rozumieć głębsze znaczenie wielu rzeczy, i ten napis wytłómaczył sobie: Trou aux rats (jama szczurza). Tłómaczenie niezbyt wzniosłe, ale malownicze.



IV.
Historya placka z rozczynu kukurydzy.

W chwili obecnego opowiadania, cela w Tour-Roland była zajętą. Jeżeli czytelnik chce wiedzieć przez kogo, niechaj posłucha trzech kumoszek, które obecnie zwróciły się z placu de Grève w tę stronę.
Były one ubrane jak mieszczanki paryskie — miały na sobie cienkie białe kołnierzyki, spódnice w pasy czerwone i białe, pończochy haftowane, obcisłe trzewiki ze skóry niewyprawnej i czepki pełne wstążek, jakie dziś noszą kobiety w Szampanii. Nie były to kobiety ubogie, a przecież nie miały na sobie ani pierścionków, ani krzyżyków złotych, z obawy opłacania kar. Z ułożenia jednej z nich i włożenia na siebie stroju widać było, że odniedawna była w Paryżu. Pozostałe dwie szły krokiem, po którym się poznaje paryżanki. Parafianka prowadziła za rękę chłopca, który trzymał placek.
Przykro nam powiedzieć, że dziecko to, z przyczyny zimy, języka używało zamiast chustki.
Dziecko trzeba było ciągnąć, cochwila bowiem potykało się. Prawda, że częściej patrzyło na placek, niż na bruk, więc matka, chcąc je uwolnić od cierpień Tantala, odebrała mu placek.
Kobiety te rozmawiały z sobą.
— Śpieszmy się — mówiła Mahietta, jedna z nich. — Lękam się, abyśmy nie przybyły zapóźno; w Châtelet powiedziano nam, że go zaraz poprowadzą do słupa.
— Ale dwie godziny ma stać pod pręgierzem, — odrzekła druga — to w sam czas staniemy.
— Czyś kiedy, Mahietto, widziała kogo u słupa?
— Tak, widziałam w Reims.
— Co to za słup w Reims? zapewne tylko chłopów przy nim stawiają.
— Chłopów! ja wcale przystojnych widziałam zbrodniarzy, nawet takich, co ojca lub matkę zabili. Chłopów! i za kogóż mię uważasz?
Prowincyonalistka widocznie gniewać się chciała o honor swego słupa. Na szczęście, towarzyszka jej, Edwarda Musnier, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Apropos, Mahietto, co myślisz o posłach flamandzkich? czy także widziałaś w Reims podobnych?
— Co do tego przyznaję, że tylko w Paryżu można widzieć coś podobnego.
— Czyś widziała w ambasadzie owego ogromnego szewca?
— Widziałam; wygląda jak Saturn.
— A tego drugiego, co taki gruby? albo tego małego z czerwonemi oczkami, albo tego z czerwoną głową?
— Prześliczne włosy!
— Ach! moja droga, — przerwała prowincyonalistka Mahietta, przybierając ton wyższości — ciekawam, cobyś powiedziała, gdybyś w 61 roku widziała na koronacyi w Reims króla i książąt? Gdybyś widziała ich suknie z aksamitu, lamy, futer, a wszystkie pełne złota i srebra!
— To nie ma żadnego związku z włosami flamandczyków, ani z tem, że wczoraj wieczerzali u prewota kupców w ratuszu i że im podano migdały smażone, hypokras i inne osobliwości.
— Co też prawisz, moja droga! oni wieczerzali u kardynała Bourbon.
— Bynajmniej; w ratuszu.
— Przeciwnie; u kardynała.
— W ratuszu, powtarzam, i doktór Scourable miał do nich mowę połacinie, która im się bardzo podobała. Mój mąż, który jest przysięgłym księgarzem, to opowiadał.
— Otóż u kardynała; wiem nawet, czem ich częstowano. A wiem to wszystko od mojego męża, który jest w służbie u kardynała i który porównywał posłów flamandzkich z posłami cesarza Trebizondy, przybyłymi za ostatniego króla.
— A ja ci powiadam, że jedli w ratuszu, i nigdy nie widziano podobnej wystawy mięsa i korzeni.
— A ja powiadam — u kardynała.
— A ja powtarzam — w ratuszu.
— U kardynała, gdzie oświetlono wyraz Nadzieja, będący nad wielką bramą w Petit-Bourbon.
— Powiadam, że nie.
— Ja zaś, że tak.
Dłużej byłyby się sprzeczały, gdyby Mahietta nie zawołała:
— Patrzaj, ilu tam ludzi u mostu; musi tam być coś ciekawego.
— Wistocie, słyszę bęben. To zapewne Esmeralda tańcuje ze swoją kozą. Prędzej, prędzej, Mahietto, ciągnij twojego chłopca. Przybyłaś, aby widzieć ciekawości Paryża; wczoraj widziałaś flamandczyków, dzisiaj zobacz cygankę.
— Cygankę! — rzekła Mahietta, przytulając chłopca do siebie. — Boże mię zachowaj! gotowaby ukraść mi dziecko.
I zaczęła biedz ku placowi de Grève tak szybko, że aż dziecko upadło. Towarzyszki ją dogoniły.
— Skąd ci się przywidziało — rzecze Gerwaza — żeby cyganka miała ci ukraść dziecię?
Mahietta potrząsła głową.
— To szczególniejsza — rzecze Edwarda — że pustelnica to samo myśli o cyganach.
— Co to za pustelnica, Mahietto?
— Co?... siostra Gudala.
— Zaraz widać, że jesteś z Reims i nie wiesz o niczem. To pokutnica ze Szczurzej-Jamy.
— Jakto! ta kobieta, dla której placek niesiemy?
Na znak potwierdzenia Edwarda kiwnęła głową.
— Naturalnie; zobaczysz ją w okienku przy placu de Grève. Ona tak samo jak ty uważa cyganów, i niewiadomo skąd się u niej wzięła ta nienawiść. Ale ty, Mahietto, dlaczego boisz się cyganów?
— Ach! — mówiła Mahietta, ściskając chłopca — nie chcę, aby mi się przytrafiło coś podobnego, jak Pakiecie Chante-fleurie.
— O! tę historyę musisz nam opowiedzieć — mówiła Gerwaza, biorąc ją za rękę.
— Najchętniej; ale to szczególniejsza, że wy te go nie wiecie! Opowiem więc wam — ale niema potrzeby przystawać. Kiedy Pakietta Chante-fleurie miała jak ja lat osiemnaście — sama sobie winna, że w trzydziestym roku życia nie ma, jak ja, męża i dzieci — była ona córką Guybertota, minstrela w Reims, tego samego, który grał przed Karolem VII w czasie koronacyi. Gdy umarł ojciec, Pakietta była dziecięciem i pozostała jej tylko matka, siostra Mateusza Pradon, mieszkającego w Paryżu, przy ulicy Pasin-Garlin, który umarł w przeszłym roku. Widzicie więc, moje panie, że z pięknej pochodziła familii. Matka jej, bardzo dobra kobieta, nauczyła ją trochę haftować, co nie było wystarczającem na kawałek chleba; obiedwie mieszkały w Reims, przy ulicy Folle-Peine. To co teraz powiem, zapamiętajcie dobrze, bo stąd poszło nieszczęście Pakietty. W roku 61, w czasie koronacyi królewskiej, Pakietta była tak wesołą i piękną, że ją nazywano Chante-fleurie (śpiewajacym kwiatem). Biedna dziewczyna! Miała śliczne zęby i lubiła się śmiać, aby je pokazywać; dziewczyna zaś, która śmiać się lubi, będzie płakała — ładne ząbki gubią piękne dziewczęta. To się też stało i z Chante-fleurie. Obie z matką ciężko pracowały na wyżywienie, bo strasznie podupadły po śmierci ojca. Haft niewiele przynosił im zysku, zaledwie wyżyć zeń mogły. W zimie, a było to tego samego roku 61, biedne nie miały ani światła, ani opalu, a zima była ciężka i mróz rumienił policzki Pakietty. Mężczyznom się to podobało i nazwali ją Różą a my widzieliśmy, że była zgubioną, bo w niedzielę przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi. Miała wtedy lat czternaście, pomyślcie tylko! Kochał się w niej najprzód vice-hrabia Cormontreuil, który ma swój zamek o trzy mile od Reims; następnie pan Henryk de Triancourt; później Chiart de Beaulion, sierżant; dalej Guery Aubergeon, służący króla; po nim Macé de Fupus, cyrulik Delfina. Spadała coraz bardziej, aż wkońcu dostała się Thierremu de Mer, latarnikowi. Biedna Chante-fleurie była dla wszystkich — i straciła wszystko co miała.
— To bardzo zwyczajna historya; — rzekła Gerwaza — jeszcze nie widzę przyczyny, dlaczego nienawidzi cyganów.
— Cierpliwości! zaraz usłyszysz. — W 66 roku, a miała wtedy lat szesnaście, powiła dziewczynkę. Biedaczka bardzo była szczęśliwą, bo dziecka pragnęła. Matka jej, poczciwa kobieta, która na wszystko zamykała oczy, umarła. Pakietta nie miała już nikogo ktoby ją kochał i kogoby kochała. Była samą, opuszczoną, wytykaną palcami, wyśmiewaną i na ulicach obryzgiwaną błotem. Wreszcie przyszło i lat dwadzieścia, wiek późny dla miłośnic. Zmarszczki zaczęły się ukazywać na twarzy, a z przybytkiem zmarszczek, ubywało talarów. Przyszła zima ciężka — i głód i zimno dokuczały. Nie mogła pracować, bo przywykła do lekkiego życia, rozleniwiała; cierpiała wiele, bo była zupełnie zniewieściałą. Otóż to dlaczego ksiądz w Reims powiada, że takim kobietom zimniej niż innym.
— Zapewne; — zrobiła uwagę Gerwaza — ale cóż cyganie?
— Cierpliwości! — rzekła Edwarda — gdyby wszystko było powiedziane na początku, cóżby zostało na koniec? Mów dalej, Mahietto.
Mahietta mówiła dalej.
— Była bardzo smutna, bardzo nieszczęśliwa, i smutek poorał jej lica. Ale w hańbie i opuszczeniu myślała nieraz, że byłaby mniej godną pożałowania, gdyby ją kto prawdziwie kochał, albo gdyby ona kochała. Doszła do tego przekonania, kochając złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał z nią wejść w stosunki; lecz i złodziej nią pogardził. Kobietom tego rodzaju koniecznie potrzeba kochanka albo dziecięcia dla zapełnienia czczości serca; inaczej bardzo są nieszczęśliwe. Nie mogąc mieć kochanka, całą miłość zwróciła na dziecię, którego pragnęła, a ponieważ nie przestała być nabożną, modliła się o nie ustawicznie. I Bóg ulitował się nad nią — dał jej córeczkę. Dziecię było dla niej roskoszą: całowała je, pieściła i obmywała łzami. Karmiła je własnemi piersiami, szyła pieluchy i nie czuła już głodu ani zimna. I znowu odmłodniała. Stara panna jest młodą matką. Znowu powróciło do niej szczęście i miała za co sprawiać dziecięciu czepeczki, koszulki i trzewiczki i nie myślała o sobie. Mała Agnieszka (pod tem imieniem ochrzczono dziewczynkę) była owiniętą we wstążki i hafty, jak mały Delfinek. Między innemi cackami miała trzewiczki, jakich pewnie nie miał i Ludwik XI: Pakietta sama je wyhaftowała złotem. Były to najpiękniejsze jak tylko być mogą trzewiczki, tak małe, jak wielki palec, w których noga dzieciny prześlicznie wyglądała. Była też to śliczna dziecina! bom ją widziała w czwartym miesiącu. Miała oczki cudownie ładne, czarne, kręcące się włosy; matka kochała ją aż do szaleństwa — pieściła ją, całowała, myła, ubierała, i omało nie zjadła. Osobliwie piękne nóżki miała dziecina i matka ze szczególną przyjemnością obuwała je w małe trzewiczki.
— Wszystko to dobre i piękne; — przerwała Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— Zaraz, zaraz — odrzekła Mahietta. — Pewnego dnia do Reims przybył szczególny rodzaj ludzi. Byli to złodzieje i włóczęgi, prowadzeni przez swego księcia i hrabiów. Cerę mieli śniadą, kręcące się włosy i kolczyki srebrne w uszach. Kobiety były jeszcze brzydsze od mężczyzn. Miały twarze czarne, nędzne łachmany na ciele i włosy jak końska grzywa. Dzieci, które się za niemi włóczyły, małpy mogłyby przestraszyć. Wszystko to szło z niższego Egiptu do Reims przez Polskę. Papież, jak powiadają, wyklął ich i za karę przez siedem lat kazał błąkać się po świecie. Zdaje się, że przedtem byli Saracenami i że wierzyli w Jowisza. Gdy przybyli do Reims, zaczęli opowiadać cuda o królu algierskim i cesarzu niemieckim. Łatwo pojąć, że takich ludzi nie chciano wpuścić do miasta i że cała banda musiała stanąć obozem pod bramą Braine. Jednak całe Reims szło ich oglądać, a oni patrzyli na ręce i dziwne prawili rzeczy. Mimo to wszystko, rozmaite o nich chodziły wieści: że kradli dzieci, że obrzynali kieszenie, i że jedli mięso ludzkie. Mądrzy mówili głupim: „Nie chodźcie tam, bo to czarownicy.“ — Sam kardynał dziwił się ich wróżbom, a matki cieszyły się przepowiednią szczęścia dla dzieci. I biedną Chante-fleurie wzięła ciekawość, i ona chciała wiedzieć, czy czasem mała jej Agnieszka nie będzie cesarzową Armenii. Zaniosła ją więc do cyganów, którzy dalej pieścić i chwalić dziecię, które zaledwie rok miało. Śliczny aniołek uśmiechał się do nich. Matka, uradowana, powróciła na ulicę Follepeine, myśląc, że na rękach niesie królowę. Nazajutrz, kiedy dziecię usnęło, pozostawiwszy drzwi otwarte, pobiegła opowiedzieć wszystko sąsiadce na ulicę Sechesserie. Wracając, gdy nie słyszała płaczu dziecięcia, mówiła: „Dobrze, śpi jeszcze.“ Wychodząc, pozostawiła drzwi otwarte — i z powrotem biedaczka nie zastała dziecka. Łóżeczko było puste! — i tylko po niem jeden pozostał trzewiczek. Wybiegła z pokoju i, bijąc głową o mur, wołała: „Moje dziecię! moje dziecię! kto mi zabrał moje dziecię?“ — W domu nie było nikogo, na ulicy pusto, i nikt jej nie mógł powiedzieć, co się stało z dziecięciem. Obiegła miasto, spędziła na szukaniu dzień jeden i drugi i ustawicznie wołała: „Moja córka! moja mała dziecina!... kto mi ją wróci, będę jego służącą, wierną jak pies.“ — Spotkała proboszcza z St. Remy i mówiła doń: „Panie, będę ci paznokciami rolę uprawiała, ale powróć mi dziecię!“ Och! to było okropne! Widziałam jak prokurator Ponce Lacabre, tak nieczuły, płakał. Biedna, nieszczęśliwa matka! Wieczorem powróciła do siebie. W czasie jej nieobecności jedna z sąsiadek widziała wchodzące pokryjomo dwie cyganki do mieszkania i wychodzące napowrót z pośpiechem. Po ich wyjściu słychać było u Pakietty krzyk dziecka. Szczęśliwa matka wstępuje na schody, wchodzi do ubogiej izdebki i, zamiast swojej lubej Agnieszki, znajduje potwora brzydkiego, kulawego, ślepego. Z obrzydzenia biedaczka zasłoniła oczy. — „Ach! — rzecze — czy czarownice zmieniły moje śliczne dziewczątko w obrzydliwego potwora?“ Było to wistocie bardzo szkaradne dziecko, które jakaś cyganka na świat wydała. Zdawało się ono mieć około lat czterech, mówiło jakimś językiem, którego zrozumieć było niepodobna, Chante-fleurie rzuciła się na mały trzewiczek, jedyny skarb, jaki po jej dziecku pozostał. Była długo nieruchoma, niemą, bez oddechu, jakby umarła. Nagle zadrżała na całem ciele, ucałowała swój skarb, i tak mocno łkać zaczęła, jakby jej serce pękało. Mówiła: — Och! moja córko, och! moja córko, gdzie jesteś? — Kiedy o tem wspomnę, to teraz jeszcze na płacz mi się zbiera, bo dzieci, to szpik naszych kości. Mój mały Eustachy, jaki on jest ładny! A gdybyście wiedziały jaki grzeczny! Wczoraj mówił do mnie: „Chcę być rycerzem.“ O, mój Eustasiu, gdybym ja ciebie straciła! — Chante-fleurie nagle powstała i zaczęła biegać po całem Reims, wołając: — Dalej, dalej na cyganów! spalić ich czarownice! — Cyganie już wyszli — noc zapadła i ścigać ich nie było można. Nazajutrz o 2 mile od Reims znaleziono ogniska, przy nich kawałki wstążek dziecięcia Pakietty i kilka kropel krwi. Było to z soboty na niedzielę i wszyscy mówili, że cyganie na szabas zjedli dziecinę. Kiedy Chante-fleuri dowiedziała się o tem, nie krzyczała i nie płakała, bo usta jej były nieruchome, ale nazajutrz włosy jej osiwiały i znikła.
— Ach! to smutna historya — rzecze Edwarda — nawet Burgundczyk zapłakałby nad nią.
— Teraz się nie dziwię — dodała Gerwaza — że tak się lękasz cyganów.
— I bardzoś dobrze zrobiła — ze swej strony rzekła Edwarda — żeś się schroniła przed niemi, bo to są podobno polscy cyganie.
— Bynajmniej! — mówią, że są z Hiszpanii i Katalonii — rzekła Gerwaza.
— Z Katalonii? to być może; — mówiła Edwarda — Polska, Katalonia i Walencya — zdaje mi się, że jedno. To tylko pewna, że to są cyganie.
— I że dzieci zjadają — dodała Gerwaza. — Ja wcale się nie dziwię tej Esmeraldzie, że się krzywi na cyganów, bo co to smacznego dzieci.
Mahietta szła w milczeniu. Była zatopioną w dumaniu, które zwykle jest skutkiem przykrego opowiadania i które dopiero ustaje, gdy przeniknie wszystkie zakątki serca.
Gerwaza przemówiła do niej:
— A co się stało z Chante-fleurie?
Mahietta nic nie odpowiadała. Gerwaza powtórzyła pytanie i trąciła ją w rękę. Mahietta zdawała się przebudzać z zamyślenia.
— Co się stało z Chante-fleurie? — rzecze, powtarzając machinalnie usłyszane wyrazy — nigdy jej już nie widziano.
A po niejakiej chwili dodała:
— Jedni mówią, że wyszła z Reims przez bramę Flechembault; inni — że przez bramę Brasée; jedni mówią, że wieczorem, a drudzy, że o świcie. Pewien ubogi znalazł jej krzyżyk złoty, zawieszony na kamiennej figurze, która stoi na rynku. Ten krzyżyk, który ją zgubił w roku 61. Był to dar vice-hrabiego Cormontreuil, jej pierwszego kochanka. Pakietta, jakkolwiek biedna, nigdy się go pozbyć nie chciała. Tak więc, skorośmy zobaczyli jej skarby, byliśmy pewni, że już nie żyje. Jednak byli ludzie, którzy mówili, że boso szła do Paryża, ale kiedy tak, to musiałaby wyjść bramą Vesle, i jedno z drugiem się nie zgadza. Być może, że wyszła przez bramę Vesle, ale w drogę do inego świata.
— Nie rozumiem cię, Gerwazo.
— Vesle — odpowiedziała Mahietta z uśmiechem melancholicznym — to rzeka.
— Biedna Chante-fleurie! — rzekła Edwarda, drżąc — utopiła się!
— Utopiła się! — powtórzyła Mahietta — i któżby powiedział dobremu ojcu Guybertaut, kiedy przechodził pod mostem Tinqueaux, śpiewając, w swojej burce, że kiedyś jego Pakietta będzie tam przebywała bez łodzi i bez pieśni.
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł wraz z matką — odpowiedziała Mahietta.
— Biedny trzewiczek! — rzekła Edwarda.
Edwarda, gruba i czuła kobieta, była zadowoloną ze wzdychania razem z Mahiettą; lecz ciekawsza Gerwaza nie poprzestała na tych pytaniach.
— A potwór? — zapytała nagle Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potworek cygański, zostawiony przez czarowników u Chante-fleurie. Cóż ona z nim uczyniła? Powinna była utopić.
— Bynajmniej — odpowiedziała Mahietta.
— Zatem spaliła; to słuszniej! bo to dziecko czarownicy.
— Ani jedno, ani drugie, Gerwazo. Pan arcybiskup zainteresował się tem cyganiątkiem, kazał mu dyabła z ciała wypędzić i odesłać do Paryża, do katedry Panny Maryi, żeby go podrzucono.
— A w Paryżu co z niem zrobiono? Spodziewam się, że nikt go wziąć nie zechciał.
— Nie wiem; właśnie w tym czasie mój mąż kupił kawałek ziemi pod Bern, wynieśliśmy się z Reims i zapomnieli o całej tej historyi.
Tak rozmawiając, zacne mieszczanki przybyły na plac de Grève. W roztargnieniu przeszły, nie zważając, około Tour-Roland i skierowały się machinalnie ku słupowi, który rosnący cochwila tłum otaczał. Być może, że ten widok kazałby im zupełnie zapomnieć o Szczurzej-Jamie i o spoczynku, jaki w tem miejscu miały odprawić, gdyby sześcioletni Eustachy nie zawołał:
— Mamo, czy teraz mogę zjeść kawałek placka?
— Ach! prawda, — zawołała Mahietta — zapomnieliśmy o pustelnicy. — Pokaż mi ową Szczurzą-Jamę, niechaj jej placek zaniosę.
Trzy kobiety zawróciły i, gdy przybyły pod Tour-Roland, Edwarda rzekła:
— Nie trzeba wszystkim trzem patrzeć, żeby nie spłoszyć pokutnicy. Udajcie, że czytacie napis u góry, a ja tymczasem zajrzę do okna — pustelnica zna mię cokolwiek; dam wam znać, kiedy możecie przyjść.
I poszła sama do okna. W chwili, gdy w celę wzrok zatopiła, jej wesołe rysy zmieniły się nagle, oko łzą zaszło i twarz wykrzywiła się, jakby płaczem. Po chwili położyła palec na ustach i dała znak Mahiecie, żeby się zbliżyła.
Mahietta wzruszona, w milczeniu i na palcach zbliżyła się krokiem, jakim się podchodzi do konającego.
Smutny widok przedstawił się dwom kobietom, patrzącym przez okienko celi.
Celka była bardzo szczupła, więcej szeroka niż długa, sklepiona i podobna do wklęsłości infuły. Na gołej podłodze, w kącie, siedziała skulona kobieta, mająca brodę opartą na kolanach i ręce skrzyżowane na piersiach. Odziana w czarny worek, który ją okrywał szerokiemi fałdami, podobna była do owych straszydeł, jakie się we śnie nam pojawiają. Jej postać nie była ani kobiecą, ani męską, ani podobną do żadnej istoty żyjącej; byłto cień, coś fantastycznego i urojonego. Pod zwojem siwych włosów zaledwie dojrzeć było można twarz wychudzoną, a z pod fałd sukni wychylającą się bosą i pomarszczoną nogę. To widmo grobowca przejmowało trwogą.
Postać ta, jakby przybita do podłogi, zdawała się być bez ruchu, bez myśli, bez oddechu. W chłodnem ubraniu, na kamiennej podłodze, bez ognia, w styczniu, w celi, w okna której wiatr dmuchał, zdawała się nie cierpieć, a nawet nie czuć. Sądzićby można, że stwardniała na kamień i zmarzła na lód w tej zimnej porze roku. Na pierwszy rzut oka wziąć ją było można za widziadło, na drugi — za posąg.
Jednak niekiedy jej sine usta, otwierając się do oddechu, drżały; lecz były tak martwe i machinalne, jak liście, któremi wiatr pomiata.
Z ócz jej smutnych padało niekiedy spojrzenie złowróżbne, wciąż wlepione w jeden róg celi, spojrzenie, które zdawało się wiązać wszystkie ponure myśli do jednego tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą z przyczyny mieszkania nazywano pustelnicą, a z przyczyny ubioru — pokutnicą.
Trzy kobiety, bo Gerwaza połączyła się z Mahiettą i Edwardą, patrzyły przez okienko. Głowy ich zakryły światło, ale i to nie zwróciło na nie uwagi pokutnicy.
— Nie przeszkadzajmy jej! — rzecze Edwarda — modli się pewnie.
Jednak Mahietta ze szczególnym uporem patrzyła na tę głowę uwiędłą i na te oczy zalane łzami.
— To byłoby szczególne — mówiła cicho.
Wychyliła głowę przez kraty okna i posłała spojrzenie aż w kąt, w który pustelnica była wpatrzoną.
Kiedy ją cofnęła napowrót, twarz jej była łzami zalaną.
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała Edwardy.
— Nazywamy ją siostrą Gudulą.
— A ja — odparła Mahietta — nazywam ją Pakiettą Chante-fleurie.
I dała znak osłupiałej Edwardzie, aby uważniej patrzyła w okienko.
Edwarda spojrzała i zobaczyła, że w tym kącie, w który pustelnica miała wzrok wlepiony, był trzewiczek, haftowany złotem i srebrem.
Po Edwardzie Gerwaza wychyliła głowę za kratę, i wszystkie trzy, patrząc na nieszczęśliwą matkę, płakać zaczęły.
Jednak ani ich spojrzenia, ani łzy nie zwróciły uwagi pustelnicy. Jej ręce były wciąż złożone, oczy nieruchome w zachwycie, a kto wiedział smutną historyę, temu widok trzewiczka rozdzierał serce.
Kobiety czas dłuższy nie rzekły ani słowa: nie śmiały mówić nawet cicho. To milczenie, ta boleść, to zapomnienie, w którem wszystko znikło, prócz jednego przedmiotu, miało coś wzruszającego. Milczały, dusze ich wznosiły się i były gotowe paść na kolana. Zdawało im się, że weszły do świątyni podczas rozpamiętywania męki Chrystusa.
Nakoniec Gerwaza, najciekawsza, a tem samem najmniej czuła, spróbowała przemówić do pustelnicy:
— Siostro! siostro Gudulo!
Powtórzyła te wyrazy potrzykroć, coraz mocniej głos podnosząc. Pokutnica ani się ruszyła, ani spojrzała, ani westchnęła, ani dała znaku życia.
Edwarda odezwała się łagodniejszym głosem:
— Siostro, siostro, święta Gudulo!
Toż samo milczenie.
— Szczególna kobieta! — zawołała Gerwaza — onaby bombardowania nie słyszała.
— Może ogłuchła — rzekła Edwarda z westchnieniem.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Może umarła — zakończyła Mahietta.
To pewna, że, jeżeli dusza nie opuściła tego letargicznego ciała, przynajmniej ukryć się musiała w największą głębię organów.
— Trzeba — mówiła Edwarda — zostawić placek w okienku; bo jakże ją ocucić?
Eustachy, którego dotąd zajmował wózek, przez psa ciągniony, spostrzegł, że jego matka i dwie panie patrzą przez okienko; powodowany więc ciekawością, zawołał:
— Mamo, niechaj i ja zobaczę.
Na ten głos dziecięcia dźwięczny, świeży, pustelnica wzdrygnęła się — odwróciła głowę z trudnością, chudemi rękami odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na dziecię z wyrazem gorzkiej rozpaczy. To spojrzenie było błyskawicą.
— Ach! Boże! — zawołała nagle kryjąc głowę między kolana — przynajmniej niech obcych dzieci nie widzę.
— Dzień dobry, pani — rzekło dziecię z powagą.
Na ten głos drżenie przeszło po ciele pustelnicy; zęby jej szczęknęły, wzniosła głowę, rękami dotknęła stóp i rzekła:
— Och! jakże zimno!
— Biedaczko! — mówiła Edwarda z litością — może chcesz ognia?
Wstrząsnęła głową na znak odmowy.
— A więc — mówiła Edwarda, podając jej flaszeczkę — oto hypocras, który cię rozgrzeje: napij się.
Potrząsnęła głową, spojrzała na Edwardę i odpowiedziała:
— Wody.
Edwarda nalegała.
— Napij się hypokrasu i zjedz placka z ryżu, któryśmy umyślnie dla ciebie upiekły.
Odepchnęła placek, który jej Mahietta podawała i rzekła:
— Chleba czarnego.
Wtedy Gerwaza, zdejmując z siebie chustkę wełnianą, rzekła:
— To przynajmniej odziej twoje skostniałe ramiona.
Podobnie jak placka i flaszki odmówiła wzięcia chustki i odpowiedziała:
— Worek.
— Ale musisz wiedzieć — mówiła Edwarda — że wczoraj było święto.
— Wiem — rzekła pokutnica — bo z tego powodu od dwóch dni nie miałam kropli wody.
Po chwili milczenia zaś dodała:
— Święto — i zapomniano o mnie. Dlaczegóż świat ma o mnie pamiętać, gdy ja o nim nie myślę? Któż wspomni o zgasłym węglu, o zimnym popiele?
A jakby strudzona mówieniem, opuściła głowę na kolana.
Litościwa Edwarda, sądząc, że jeszcze się skarży na zimno, zapytała:
— A więc chcesz ognia?
— Ognia! — rzekła pokutnica ze szczególniejszym wyrazem — a czy go skrzeszecie z tej małej, co jest pod ziemią już od lat piętnastu?
Wszystkie jej członki zadrżały, oczy zaświeciły i wstała na kolana; następnie wyciągnęła wychudłą rękę ku dziecku, które na nią patrzało.
— Weźcie to dziecię! — zawołała — cyganka się zbliża.
Upadła twarzą na ziemię i biła o podłogę czołem, jakby kamieniem o kamień. Po chwili podczołgała się do kąta, w którym był mały trzewiczek. Kobiety nie śmiały na nią patrzeć, lecz słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, pomieszane z odgłosem jakby uderzenia czołem o mur — po jednem z gwałtowniejszych uderzeń wszystko ucichło.
— Czy się zabiła? — rzekła Gerwaza, wychylając głowę przez okienko. — Siostro! siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Edwarda.
— Ach! Boże, ona się nie rusza — mówiła Gerwaza — Gudulo! Gudulo!
Mahietta, zaledwie mogąca oddychać, rzekła z wysiłkiem:
— Czekajcie! — następnie, schyliwszy się do okienka, zawołała: — Pakietto! Pakietto Chante-fleurie!
Dziecię, które nierozważnie zapaliło petardę, nie więcej się przestrasza, jak się ulękła Mahietta, skutkiem wyrzeczonych wyrazów.
Pustelnica zadrżała, podniosła się na nogi i podskoczyła ku okienku ze wzrokiem tak iskrzącym, że wszystkie trzy kobiety uciekły.
Straszna postać pustelnicy stała w oknie i wołała:
— Ach! to cyganka mię woła.
W tej chwili scena, dziejąca się u słupa, zwróciła jej uwagę. Czoło jej zmarszczyło się, wyciągnęła kościste ręce i głosem chrapliwym krzyczała:
— Ha! to ty, cyganko, złodziejko dzieci, ty mię wołałaś. Bądź przeklętą nawieki!



V.
Łza za kroplę wody.

Wyrazy, wyrzeczone przez pustelnicę, były, można powiedzieć, punktem połączenia dwóch scen, odbywających się jednocześnie — każda na oddzielnem miejscu. Ta, którą znają czytelnicy, w Szczurzej-Jamie, i ta, którą mają odczytać na drabinie słupa. Świadkami pierwszej były trzy kobiety, z któremi czytelnik się poznał; druga odbyła się wobec licznych widzów, zgromadzonych na placu de Grève, około słupa i szubienicy.
Ten tłum, któremu postawieni przy słupie sierżanci obiecywali jakąś egzekucyę, choć nie powieszenie, ale biczowanie, tak nagle wzrósł, że musiano użyć dla utrzymania porządku zwykłych bijących przypomnień.
Lud, karny w oczekiwaniu egzekucyj publicznych, nie objawiał żadnej niecierpliwości. Bawił się, patrząc na słup, rodzaj pomnika prostego, złożonego z bryły, wysokiej na stóp osiemnaście i wydrążonej wewnątrz. Schody bardzo przykre, nazwane l’echelle, prowadziły na wierzch słupa, nad którym widać było koło dębowe. Przywiązywano występnego do tego koła za kolana i ręce. Maszynerya wewnątrz słupa poruszała koło, i tym sposobem ukazywała oblicze winowajcy wszystkim stronom widzów. To nazywało się obracać zbrodniarza.
Jak widzimy, słup na placu de Grève znacznie mniej był zajmującym od słupa na placu Halles. Nie widziałeś w nim ani sztuki budowniczej, ani nic pomnikowego. Nie miał ani krzyża żelaznego, ani latarni ośmiokątnej, ani rzeźby, ani żadnej ozdoby.
Trzeba było poprzestać na tem, co było.
Nakoniec przybył winowajca, przywiązany tyłem do wózka. Kiedy go wzniesiono na wierzch słupa i kiedy go widzieć było można ze wszystkich stron, krzyk pomieszany ze śmiechem rozległ się po placu. Poznano Quasimoda.
Szczególna zmiana! Przywiązany do koła pręgierza, karany na tem samem miejscu, gdzie go przedtem witano jako naczelnika, jako głowę błaznów, gdzie go wiódł tłum ludu i bił mu oklaski. To pewna, że nie było w tym tłumie człowieka, któryby zrobił sobie tę uwagę. Nie było Piotra Grintoire i jego filozofii na tem widowisku.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły królewski, dał znak milczenia i ogłosił wyrok, według rozkazu prewota. Następnie schował się ze swoimi towarzyszami za wózek.
Quasimodo, jakby nieczuły, nie zmrużył nawet powieki. Widział, że wszelki opór daremny, bo powrozy i łańcuchy powpijały się w jego ciało.
Pozwolił się prowadzić, pchać, nieść, bić i wiązać. Na jego twarzy tylko zdziwienie można było wyczytać. Wiedziano, że był głuchym, teraz, rzekłbyś, że jest i ślepym.
Kazano mu stanąć na desce okrągłej — stanął; kazano mu zrzucić koszulę — zrzucił; podciągnięto go pod system krępowań — poddał się im. Tylko kiedy-niekiedy zadął mocno, jak cielę, mające zwieszoną głowę z woza, gdy je wiozą na rzeź.
— Ach hultaj, bez ambicyi! — mówił Jehan Frollo do swego przyjaciela Robina Poussepain (dwaj smarkacze oczywiście musieli być obecni przy egzekucyi) — teraz dopiero pozna, co to jest pręgierz!
Dziki śmiech powstał w tłumie, gdy zobaczono nagi garb Quasimoda, jego pierś i ramiona nacechowane kalectwem. W czasie tej wesołości, mężczyzna w miejskiej liberyi, silny, ale niski, wstąpił na deskę i stanął przy winowajcy. Jego nazwisko zaczęło krążyć w tłumie. Był to pan Pierrat Torterue, kat przysięgły z Châtelet.
Położył najwpierw na rogu słupa worek czarny, którego jedna połowa napełniona była piaskiem czerwonym i temu pozwolił się wysypać, była to klepsydra; następnie zdjął z siebie kurtkę, wziął w prawą rękę bat o wielu rzemieniach, przy końcach których świeciły się kulki metalowe; nakoniec zawinął aż po ramię koszulę.
Tymczasem Jehan Frollo, z wzniesioną dogóry jasną, ufryzowaną głową, krzyczał, wszedłszy na ramiona Robina.
— Patrzcie, panowie i panie! oto mają ćwiczyć garbusa Quasimodo, dzwonnika od Panny Maryi, który jak dzwonnica ze swojemi garbami wygląda.
Kat uderzył nogą. Koło zaczęło się obracać. Quasimodo zachwiał się pod powrozami, krępującemi go; osłupienie, malujące się na twarzy biedaka, powiększyło śmiech tłumu.
Nagle, w chwili kiedy koło ukazało panu Pierratowi grzbiet górzysty Quasimoda, ten podniósł rękę, metalowe kulki zaświstały w powietrzu i padły na grzbiet biedaka.
Quasimodo skulił się, jakby ze snu przebudzony. Zaczął pojmować, o co rzecz chodzi: gwałtowna boleść wykrzywiła twarz jego, ale nie wydał najmniejszego jęku. Tylko obracał głową to wtył, to naprawo, potem nalewo, wstrząsając nią, jak byk, ukąszony przez osę.
Po pierwszem uderzeniu, drugi raz nastąpił, później trzeci i tak dalej, bez liku. Koło nie przestawało się obracać, a razy spadać. Wkrótce krew trysnęła, rozlała się strumieniem po czarnych ramionach garbusa, a kulki metalowe, świstając ustawicznie w powietrzu, obryzgiwały nią motłoch.
Quasimodo, jak się na pozór zdawało, odzyskał zwyczajną swoją nieczułość. Próbował, ale nieznacznie, rozerwać więzy: oko jego zabłysło, muskuły nabrzmiały, członki zwinęły się i łańcuchy się wyprężyły. Wysilenie było potężne, rozpaczliwe; ale więzy prewota zasilne: skrzypnęły, zatrzeszczały, ale się nie zerwały. Quasimodo padł osłabiony. Na jego twarzy wypiętnowały się boleść i zupełne zwątpienie. Zamknął jedyne oko, spuścił głowę na piersi i zdawało się, że skonał.
Od tej chwili ani się ruszył. Nic nie robiło na nim wrażenia: ani krew, płynąca strumieniem, ani podwojony zapał razów, ani złość kata, ani wkoncu świstanie bata w powietrzu.
Nareszcie odźwierny z Châtelet, ubrany czarno, na karym koniu, stojący przy stopniach pręgierza od początku egzekucyi, wyciągnął laseczkę hebanową ku klepsydrze. Koło się zatrzymało i Quasimodo powoli oko otworzył.
Biczowanie skończono. Dwaj pomocnicy kata obmyli z krwi ramiona winowajcy, natarli, Bóg wie, jaką maścią i obwinęli szmatami. Tymczasem Pierrat Torterue zasypywał krople krwi na ziemi.
Jeszcze nie koniec cierpień biednego Quasimody. Pozostała mu jeszcze godzina słupa, którą Floryan Barbedienne dodał do wyroku Roberta d’Estouteville, na większą sławę igraszki słów Jana de Cumène: Surdus absurdus.
Obrócono klepsydrę i postawiono garbusa na desce, aby się wypełniła sprawiedliwość. Lud, mianowicie w wiekach średnich, tem jest w społeczeństwie, czem dziecię w rodzinie. Dopóki zostaje w stanie niewiadomości intelektualnej i moralnej, można o niem powiedzieć to samo co o dziecięciu:

Jestto wiek bez litości.

Mówiliśmy już, że Quasimodo powszechnie był nienawidzony, bez najmniejszej przyczyny. Nie było zapewne nikogo w tłumie, któryby się na biednego garbusa mógł rzeczywiście żalić; radość przecież była powszechna, że go widziano u pręgierza i okropna kara, zamiast rozczulić widzów, wywoływała urągania i śmiechy.
Po nasyceniu zemsty publicznej, jak ją dziś jeszcze nazywają kwadratowe czapki, to jest adwokaci, przyszła kolej na złość osobistą. Tutaj, równie jak w wielkiej sali, mianowicie kobiety wybuchły. Wszystkie coś cierpiały do niego, jedne za jego złośliwość, drugie za brzydotę. Ostatnie były najzłośliwsze.
— Ach! portrecie antychrysta — mówiła jedna.
— Ach! czupiradło! — wołała druga.
— Toć to głowa błaznów, wczoraj tak królował.
— Oto widzieliśmy go przy słupie, ciekawam jak będzie wyglądał na szubienicy? — rzekła jakaś staruszka.
— Ach! kiedyż cię nareszcie twój dzwon przygniecie nawieki?
— A przecież to on dzwoni na Anioł Pański.
— O! głuchy! ślepiec! potwór!
— Lepszy do poronienia płodu, niż wszystkie apteki i lekarstwa.
Dwóch zaś z młodzieży, Jehan du Moulin i Robin Poussepain, śpiewało na całe gardło dawną gminną zwrotkę:

Une hart
Pour le pendard
Un fagot
Pour le magot.

Złorzeczenia, krzyki, śmiechy, obelgi i kamienie padały, jakby gradem.
Quasimodo był głuchy, lecz widział dobrze, a zapał ludu nietylko się w głosie objawiał. Nadto kamienie dobitnie tłómaczyły znaczenie śmiechu.
Cierpliwy pod batem kata, oburzał się na te ukłucia owadów. Wół asturyjski, nie zważający na ciosy Pikadora, gniewa się na psy i szczenięta.
Spojrzał najprzód groźnie. Lecz, skrępowany, nie miał siły, aby muchy z ran oczami spędzić. Tymczasem krzyk i śmiech wzmagały się.
Nieszczęśliwy, nie mogąc porwać więzów, uspokoił się; tylko kiedy-niekiedy gniewne westchnienie wzdymało jego piersi. Na jego twarzy nie było rumieńca wstydu. Był zbyt oddalonym od towarzystwa, a zanadto zbliżonym do natury, aby rozumiał, co to jest wstyd. Prócz tego, w tym stopniu poniżenia, czy hańba cokolwiek boli? Lecz gniew, nienawiść, rozpacz, cochwila większą na twarz napędzały ponurość i coraz więcej zbierały elektryczności do oka.
Ta noc jego oblicza rozjaśniła się nieco, gdy ujrzał muła, niosącego alchemika. Zdaleka ujrzał obudwu i twarz jego łagodniejszy przybrała wyraz. Uśmiech łagodny, błagający, ubrał mu usta, a w miarę jak się alchemik zbliżał, stawał się coraz więcej promienistym i ufnym. Jednak, gdy muł zbliżył się do słupa tak, że alchemik mógł poznać swojego sługę — zawrócił naprawo i odjechał.
Ciemna chmura znowu zawisła na czole Quasimoda. Uśmiech mieszał się z nią czas jakiś, lecz uśmiech gorzki, zwątpiały, smutny.
Czas mijał. Biedak był już od półtory godziny bity, krwawiony, wyśmiewany i wyklinany.
Nagle targnął się w więzach tak mocno, że słup poruszył i krzyknął głosem chrapliwym, strasznym, podobnym prędzej do ryku lwa, niż do głosu ludzkiego:
— Wody!
Ten krzyk boleści, zamiast natchnąć litością, był nowym przedmiotem uciechy ludu paryskiego, który, wzięty wogóle, podobnym był do truandów, to jest włóczęgów, których już znają czytelnicy. Ani jeden głos nie wzniósł się około biedaka, któryby się nad nim litował — wszystkie szydziły i przeklinały. Prawdę mówiąc, biedny Quasimodo nigdy nie był powabnym, a w owej chwili, kiedy po licach jego lał się pot krwawy, usta były zapienione z gniewu i cierpienia, oko obłąkane i język wywieszony — był wstrętnym do najwyższego stopnia! Należy dodać jeszcze, że gdyby w tłumie znalazł się jaki mieszczanin lub mieszczanka, któraby nieszczęśliwemu chciała podać kroplę wody, lęk wyszydzenia, przesąd wstydu i hańby odepchnęłyby dobrą Samarytankę.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie wzrokiem pełnym rozpaczy, i bardziej jeszcze rozdzierającym zawołał głosem:
— Wody!
I znowu śmiech tylko powstał.
— Pij! — zawołał Robin Poussepain, rzucając gąbkę uwalaną w błocie. — Masz garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta rzuciła mu kamień na głowę:
— Oto masz — rzecze — za twoje po nocach dzwonienie.
— A ślepcze! — zawył jakiś żebrak, chcąc go dosięgnąć kulą — a będziesz na nas rzucał czary z kościoła Najświętszej Panny?
— Wody! — powtórzył poraz trzeci Quasimodo.
W tej chwili lud się rozstąpił. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubrana, wyszła zeń — za nią szła biała koza ze złoconemi rogami, a ona niosła w ręku bębenek.
Zaiskrzyło się oko Quasimoda. Była to cyganka, którą zeszłej nocy chciał porwać, i za którą obecnie był karany. Wokoło ludzie, którym nic złego nie uczynił, dokuczali mu, — cóż ona mu uczyni, mając powód do zemsty?
Weszła śpiesznie na schodki. Złość dusiła go, chciałby trząsnąć słupem i zrzucić cygankę. Lecz ona zbliżyła się doń i, wyjmując manierkę z za pasa, przyłożyła ją do ust nieszczęśliwego.
Wtedy w tem oku, tak suchem i gorącem, zabłysła łza, która powoli spadła na twarz potworną, napiętnowaną rozpaczą. Była to może pierwsza łza wdzięczności.
Ze wzruszenia zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się i przyłożyła flaszkę do ust biedaka. Pił długo, bo straszne miał pragnienie.
Gdy skończył, wyciągnął zsiniałe usta, chcąc zapewne ucałować dobroczynną rękę. Lecz dziewczyna, zrażona nocnym napadem, cofnęła rękę, jakby ją dziki zwierz chciał ukąsić.
Garbus spojrzał nań z wyrzutem i smutkiem. Rozrzewniającym był widok tej pięknej dziewczyny, świeżej, czystej, a słabej zarazem, przychodzącej z pomocą cierpieniu, brzydocie i złośliwości.
To też podobało się to nawet ludowi i zaczął klaskać w ręce, wołając:
— Wiwat! zuch dziewczyna!
W tej chwili pustelnica spostrzegła cygankę na pomoście pręgierza, i wyzionęła owe straszne przekleństwo.



VI.
Koniec historyi placka.

Esmeralda zbladła; chwiejąc się, zstąpiła ze schodków, a głos pokutnicy ścigał ją jeszcze:
— Zejdź, zejdź, nędznico; wejdziesz ty na szubienicę.
— Pokutnica wpadła w swoją zwykłą wściekłość — mówił lud szemrząc.
Lękano się wówczas tego rodzaju kobiet, bo był to czas, kiedy szanowano tego, kto się dnie i noce modlił.
Godzina minęła. Odwiązano Quasimoda i lud się rozszedł.
Przy wielkim moście Mahietta, wracając ze swemi towarzyszkami, zatrzymała się:
— Eustachy, — rzecze — a co zrobiłeś z plackiem?
— Moja mamo, — odpowiedział chłopiec — kiedyś rozmawiała z tą panią w okienku, przyszedł pies i ugryzł go kawałek, ja zaś zjadłem resztę.
— Jakto! wszystko zjadłeś?
— To nie ja, to pies; mówiłem mu, żeby nie ruszał, ale nie chciał słuchać.
— Ach! to straszna rzecz z tym chłopcem; — rzecze matka — taki apetyt u dzieciaka! Ale to zapowiada, że będzie dobrym żołnierzem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.