Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga szósta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Sława Klaudyusza rozeszła się daleko. Jej winien był odwiedziny, które długo pamiętał.
Był wieczór — Klaudyusz niedawno wrócił z kościoła Panny Maryi. Mieszkanie jego, oprócz wielu szklanych flaszek i prochu podejrzanego, nic w sobie nie miało tajemniczego. Na ścianach było wiele napisów, lecz wszystkie pobożne, albo naukowe, wyjęte z najlepszych autorów. Astrolog usiadł przy stole pełnym papierów i książek, przed wielkim manuskryptem Honoryusza d’Autun de Praedestinatione et libero arbitrio; przerzucał go z głębokiem zamyśleniem, gdy właśnie zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zawołał mędrzec tonem zgłodniałego buldoga, któremu przerwano ogryzanie kości.
Głos z zewnątrz odpowiedział mu:
— Twój przyjaciel, Jakób Coictier.
Poszedł otworzyć.
W rzeczy samej byłto doktór królewski — człowiek pięćdziesięcioletni, z ostrą, podstępną fizyognomią. Towarzyszył mu drugi mężczyzna. Obydwaj mieli na sobie suknie niebieskiego koloru, obłożone futerkiem i takież czapki. Ręce ich nikły w szerokich rękawach, stopy pod długiemi sukniami, a oczy pod czapkami.
— Boże mię skarz — mówił astrolog, wprowadzając gości — jeśli spodziewałem się kogo o podobnej godzinie. — Mówił w ten sposób, chcąc okazać rodzaj grzeczności, a jednocześnie z doktora na jego towarzysza badawcze przenosił spojrzenie.
— Nigdy nie jest późno do odwiedzenia męża tak uczonego jak Klaudyusz Frollo Tirechappe — odpowiedział doktór Coictier, którego akcent franc-comtski ciągnął wyrazy jak suknia ogon królewski.
I zaczęła się pomiędzy doktorem a astrologiem owa wymiana wzajemnych grzeczności, którą zwyczajnie poprzedzano rozmowę pomiędzy uczonymi, i która wcale nie przeszkadzała wzajem się nienawidzieć i obgadywać. Zresztą i dzisiaj ten sam jest zwyczaj.
Klaudyusz Frollo wychwalał zdolności doktora, pomagające mu wyciągnąć korzyść z każdej choroby królewskiej, która jest korzystniejszym interesem nad chemiczne poszukiwanie filozoficznego kamienia.
— Bardzo mię cieszy, panie doktorze Coictier, że twój siostrzeniec został biskupem.
— Tak — odparł Coictier — jestto prawdziwa łaska Boska.
— A jak wyglądał w święta Bożego narodzenia na czele izby obrachunkowej!
— Bogu dzięki! Bogu dzięki.
— Na której ulicy, panie doktorze, masz twój piękny dom, twój Louwr, na którym napisano przez żarty: a l’abri-cotier.
— Piękne to wszystko, to prawda, ale dyabelnie kosztuje — o ile domu przybywa, kieszeni ubywa.
— Alboż nie masz, doktorze, dochodu z więzienia i czynszów z domów. Więzienie to dojna krówka.
— Moja kancelarya w Poissy nic mi nie przyniosła tego roku.
— Ale dzierżawy, Friel, Saint-James, St. Germain, zawsze dobre.
— Dwadzieścia sześć liwrów, ani szeląga więcej.
— Ale masz pensyę od króla: ta nigdy nie zawiedzie.
— Tak, zapewne — ale to przeklęte państwo Poligny, tak przechwalane, w najlepszym roku nie daje więcej nad sześćdziesiąt talarów.
W grzecznościach Klaudyusza było coś szorstkiego, ucinkowego i szyderczego; jego uśmiech smutny i cierpki mówił, że to człowiek zdolny a nieszczęśliwy, który naigrawa się z pomyślności zwyczajnego człowieka. Doktór tego wszakże nie widział.
— Na moją poczciwość — mówił nakoniec Klaudyusz, ściskając gościowi ręce — bardzo mię cieszy, że pana w zdrowiu oglądam.
— Dziękuję, panie Klaudyuszu.
— Apropos, — zawołał Klaudyusz — jakże się miewa wasz królewski chory?
— Nie dobrze płaci — odpowiedział doktór, rzucając spojrzenie na swego towarzysza.
— Czy tak, panie Coictier? — rzekł towarzysz.
Te wyrazy, wymówione tonem podziwu i wyrzutu, zwróciły uwagę astrologa na tę nieznajomą osobę, z której przecież, prawdę mówiąc, od samego wejścia oka nie spuścił. Miał on tysiąc powodów do szanowania doktora Jakóba Coictier, wszechwładnego lekarza Ludwika XI, dla tych samych więc przyczyn musiał być grzecznym i dla jego towarzysza.
— Apropos, — mówił doktór — przyprowadzam ci kolegę, który pragnął cię poznać.
— Pan także jesteś uczonym? — zapytał astrolog, coraz bardziej w nieznajomego wlepiając spojrzenie. We wzroku obcego sobie człowieka nie mógł znaleść przenikliwego i nieufnego wyrazu, albowiem, o ile mógł sądzić przy bladem świetle lampy, byłto starzec sześćdziesięcioletni, niski i chorowity. Profil jego, jakkolwiek miejski, miał coś surowego i poważnego; soczewka błyszczała pod głębokim łukiem, jak światło w głębi jaskini, z pod zwieszonej zaś czapki widzieć można było szerokie płaszczyzny genialnego czoła.
Nieznajomy sam odpowiedział na pytanie astrologa:
— Szanowny panie, dawno wiedziałem o twojej sławie i chciałem się ciebie poradzić. Jestem ubogim szlachcicem z prowincyi, który przed progiem mędrca zdejmuje trzewiki. Trzeba, abyś pan wiedział, że się nazywam ojciec Tourangeau.
— Szczególne nazwisko, jak na szlachcica — pomyślał sobie astrolog; przecież czuł, że jest przed kimś silnym i poważnym. Instynkt jego wyższego rozumu dał mu poznać równie potężny pod czapką ojca Tourangeau, i, gdy patrzył nań, obecność doktora Coictier tłómaczyła zagadkę jego twarzy. Zasiadł nanowo milczący na swojem wielkiem krześle i podparł się łokciem na stole. Po chwili dumania dał znak gościom, aby usiedli, i przemówił do ojca Tourangeau.
— W jakim przedmiocie przyszedłeś pan rady u mnie szukać?
— Szanowny panie, — odpowiedział ojciec Tourangeau — jestem chory, bardzo chory. Mówię, że jesteś wielkim eskulapem i nie odmówisz mi swojej rady doktorskiej.
— Doktorskiej? — rzecze astrolog, potrząsając głowę. Zdawał się zbierać myśli przez chwilę i rzekł: — Ojcze Tourangeau, odwróć głowę, a znajdziesz odpowiedź na murze.
Usłuchał ojciec Tourangeau i przeczytał napis nad głową, wyryty na murze: Medycyna jest urojeniem.
Doktór Jakób Coictier z gniewem słuchał pytania ojca Tourangeau, odpowiedź zaś Klaudyusza powiększyła gniew jego. Schylił się ku ojcu Tourangeau i rzekł cicho, aby go astrolog nie słyszał:
— Uprzedziłem cię, że to głupiec. Chciałeś go widzieć...
— A może on właśnie ma rozum, doktorze Jakóbie! — odpowiedział ojciec tym samym głosem, lecz z gorzkim uśmiechem.
— Jak ci się podoba! — odpowiedział Coictier sucho. Następnie, zwróciwszy się do astrologa, mówił: — Medycyna urojeniem! wszyscy doktorzy i farmaceuci ukamienowaliby ciebie, mój panie. A więc zaprzeczasz wpływu napojów miłosnych na krew, maści na skórę? Zaprzeczasz tego wpływu ziół i kruszców, stworzonych na leczenie słabości człowieka?
— Ja nie zaprzeczam — rzekł Klaudyusz — istnieniu ani farmacyi, ani choroby. Wogóle nie zaprzeczam faktowi, że medycyna istnieje.
— A więc to nieprawda — rzecze znowu Coictier z zapałem — że rana kuli leczy się przyłożeniem myszy pieczonej, że młoda krew, stosownie wlana w żyły starca, powraca mu młodość? Więc to wszystko nieprawda, jak to, że po emprostathonos następuje epistathonos.
Astrolog odpowiedział spokojnie:
— Są pewne rzeczy, o których myślę poswojemu.
Coictier zaczerwienił się z gniewu.
— Tak, tak! mój Coictier! nie gniewajmy się — rzecze ojciec Tourangeau. — Pan Klaudyusz jest naszym przyjacielem.
Coictier, uspokojony nieco, mówił przez zęby:
— Mimo to — głupiec.
— Na Boga! panie Klaudyuszu Frollo, — mówił ojciec Tourangeau po chwili milczenia — miałem ciebie o dwie zapytać rzeczy: jedną — tyczącą zdrowia, drugą — tyczącą mojej gwiazdy.
— Panie, — odparł astrolog — jeżeli taki miałeś zamiar, napróżno fatygowałeś się po moich schodach. Jednakowo nie wierzę w medycynę, jak w astrologię.
— Doprawdy? — rzekł ojciec Tourangeau z podziwem.
Coictier zaśmiał się głośno.
— Widzisz — rzecze cicho do Tourangeau — to głupiec! w nic nie wierzy.
— Podług mnie — mówił Klaudyusz Frollo — każdy promień gwiazdy jest nicią, mającą związek z głową człowieka.
— A więc w cóż wierzysz? — zawołał ojciec Tourangeau.
Astrolog milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, następnie wymknęły mu się te wyrazy z ponurym uśmiechem: Credo in Deum.
— Dominum nostrum — dodał ojciec Tourangeau, robiąc znak krzyża.
— Amen! — rzekł Coictier.
— Szanowny panie, — mówił ojciec Tourangeau — bardzo mi przyjemnie widzieć w tobie tyle religii. Lecz jako uczony, czy jesteś tak mądry, abyś w żadną ludzką mądrość nie wierzył?
— Bynajmniej! — odpowiedział astrolog, chwytając za rękę ojca Tourangeau, i błyskawica strzeliła mu z oczu — bynajmniej nie zaprzeczam istnieniu mądrości. Nie napróżno czołgałem się tak długo po ciemniach wiedzy, nie napróżno tyle zażyłem trudu, abym nie spostrzegł światła, odbicia mądrości Boskiej.
— I cóż więc masz za pewne, panie Frollo? — zapytał ojciec Tourangeau.
— Alchemię.
Coictier wykrzyknął:
— Przez Boga! panie Klaudyuszu — alchemia bezwątpienia ma swoją racyę bytu, lecz czemuż ubliżasz medycynie i astrologii?
— Próżność wasza, mądrość niebieska! — rzekł z powagą astrolog.
— Jestto krok Epidaurusa, umiejętności chaldejskiej — odrzekł doktór, zanosząc się od śmiechu.
— Słuchaj, panie Jakóbie. Co powiedziałem — powiedziałem w najlepszej wierze. Nie jestem doktorem królewskim i nie otrzymałem ogrodu Dedala, abym w nim robił obserwacye. Nie gniewaj się i posłuchaj. Ciekawym, jaką prawdę wyciągnąłeś, nie mówię z astronomii, ale z medycyny? powiedz mi, jakie ma przymioty bustrofedon prostopadły, ziruw, albo zefirod.
— Czy zaprzeczysz — rzecze Coictier — sile kabalistycznej?
— Bajki, panie Jakóbie! żadna z waszych formuł nie wiedzie do prawdy, — kiedy alchemia ma swoje odkrycia. Czy pan zaprzeczasz osiągniętym rezultatom? Lód, ukryty w ziemi przez tysiące lat, staje się kryształem? Ołów jest ojcem wszystkich kruszców, bo złoto nie jest kruszcem, ale światłem. Ołów potrzebuje czterech peryodów, każdy po dwieście lat, ażeby przeszedł w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro i t. d.
— Ja uczyłem się hermetyki — zawołał Coictier — i twierdzę...
Astrolog-alchemik nie pozwolił mu skończyć.
— I ja uczyłem się medycyny, astrologii i hermetyki. To tylko jest pewne! (tu wziął ze stołu flaszeczkę, pełną jakiegoś prochu) tu tylko jest światło!... Hipokrates to marzenie! Urania sen! Hermes, to myśl! Złoto jest słońcem: zrobić złoto, jestto być Twórcą. Oto jedyna mądrość! I ja badałem medycynę, astronomię i powiadam: próżność! Ciało ludzkie, to ciemność! gwiazdy — także ciemności!
I usiadł na krześle jakby natchniony. — Ojciec Tourangeau patrzył nań w milczeniu. Coictier silił się na uśmiech, wzniósł ramiona i cicho powtarzał:
— To głupiec!
— A więc — rzecze nagle Tourangeau — czy pan zrobiłeś złoto?
— Gdybym je zrobił, — odpowiedział alchemik, pomału wymawiając wyrazy — król francuski nazywałby się Klaudyusz, a nie Ludwik.
Tourangeau zmrużył powieki.
— Co mówię? — rzecze Klaudyusz ze wzgardliwym uśmiechem. — Co mi po tronie francuskim, kiedy mogę przywrócić Cesarstwo wschodnie.
— Wybornie!
— Och! biedny głupcze — cicho szeptał Coictier.
Alchemik mówił dalej, zdając się odpowiadać swym myślom:
— Ale nie, ja jeszcze czołgam się, ranię twarz i kolana o krzemienie drogi podziemnej — ale przeglądam, widzę.
— Lecz kiedy zrobisz złoto?
— Nie wątpię, że zrobię, dnia jednak nie oznaczam.
— Kiedy tak, to Bóg widzi — potrzebuję pieniędzy, i chciałbym umieć czytać w twych księgach. Powiedz mi, zacny mistrzu, czy twoja nauka podoba się Pannie Maryi?
Na to pytanie Klaudyusz odpowiedział ze spokojną wyższością:
— A komuż służę?
— Więc przybierz mię do pomocy.
Klaudyusz przybrał poważną minę Samuela.
— Starcze, długa to droga po tajemniczych ścieżkach. Twoja głowa osiwiała, a z jaskini wychodzi się z włosami białemi, choć się z czarnemi weszło. Nauka umie przywołać bladość, zmarszczki i starość na twarz człowieka, a nie chce, aby jej poświęcano pomarszczone lica. Jeżeli jednak masz chęć w twoim wieku poddać się karności nauki, przyjdź do mnie, a sprobuję. Nie powiem ci, jako staremu, ażebyś zwiedził grobowce, o których mówi Herodotus, ani ceglaną babilońską wieżę, ani świątynię z białego marmuru Eklinga. Nie widziałem, równie jak ty, budowli chaldejskich, wystawionych według świętych form Sikra, ani kościoła Salomona, który jest zniszczony, ani bram kamiennych, ani grobowców królów izraelskich, które zburzono! — poprzestajemy na fragmentach Hermesa, które posiadamy. Wytłómaczę panu znaczenie posągu św. Krzysztofa, symbolu zasiania i dwóch aniołów, będących na drzwiach świętej kaplicy.
Tutaj Jakób Coictier tonem obrażonego mędrca zawołał:
— Erras amice Claudi — Symbol nie jest liczbą. Bierzesz Orfeusza za Hermesa.
— Otóż pan jesteś w błędzie — odpowiedział z powagą alchemik. — Dedalus to jest grunt, Orfeusz mur, Hermes budynek — otóż wszystko.
— Przyjdź pan, kiedy mu się podoba, ojcze Tourangeau, pokażę ci kawałeczki złota pozostałe w piecach Mikołaja Flamel i porównasz je ze złotem Wilhelma z Paryża. Następnie nauczę cię znaczenia wyrazu greckiego peristera. Lecz przedewszystkiem nauczę cię marmurowego alfabetu, a następnie granitową pokażę księgę. Pójdziemy razem do bramy biskupa Wilhelma i świętego Jana okrągłego, do domu Mikołaja Flamel na ulicy Marivaulx, do jego grobu na cmentarzu Niewiniątek i do dwóch szpitali na ulicy Montmorency. Nauczę cię czytać hieroglify, znajdujące się na drzwiach szpitala St. Gervais i na ulicy Ferronnerie. Następnie zbadamy fasady św. Kosmy, św. Genowefy, św. Marcina i św. Jakóba.
Oddawna, jakkolwiek przenikliwy, Tourangeau nie mógł zrozumieć Klaudyusza; teraz mu przerwał:
— Jakież, u dyabła, są twoje księgi?
— Oto jedna z nich — odpowiedział alchemik, otworzywszy okno mieszkania, i pokazał kościół Panny Maryi, który ze swojemi ogromnemi wieżami w nocnej porze olbrzymim wydawał się sfinksem.
Alchemik w milczeniu patrzał czas jakiś na gmach, następnie z westchnieniem, kładąc lewą rękę na wydrukowanej księdze, rzekł:
— Niestety! ta tę zabije.
Coictier, zbliżywszy się do księgi, wykrzyknął:
— I cóż w tem tak strasznego? Glossa in epistolas D. Pauli Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. To nic nowego.
Klaudyusz, wciąż zamyślony, wyrzekł te tajemnicze wyrazy:
— Niestety! wielkie rzeczy z małych pochodzą przyczyn. Szczur z Nilu zabija krokodyla, mała sztaba zabija wieloryba — i książka gmachy zabije.
Właśnie zadzwoniono na gaszenie ognia, gdy doktór powtórzył ojcu Tourangeau do ucha: — Oszalał! Na to on odpowiedział: — I ja tak myślę.
Dwaj odwiedzający odchodzili.
— Panie, — rzecze ojciec Tourangeau do Klaudyusza Frollo — wogóle poważam uczonych, a dla ciebie mam szczególniejszy szacunek. Bądź łaskaw jutro odwiedzić opata św. Marcina de Tours.
Klaudyusz wrócił osłupiały do siebie, dowiedziawszy się, jakiego miał gościa, i przypomniał ten ustęp: Scilicet rex Franciae, est canonicus de consuetudine et habet parvam praebendam quam habet sanctus Venantius et debet sedere in sede thesaurarii.
Twierdzą, że od tej pory Klaudyusz pozyskał względy Ludwika XI i osłabił kredyt Oliviera le Daim i Jakóba Coictier.
Czytelnicy zechcą nam wybaczyć, że się zatrzymamy na chwilę nad zrozumieniem myśli, zawartej w zagadkowych wyrazach alchemika: Ta tę zabije: książka zabije gmach.
W naszem rozumieniu myśl ta ma dwie strony. Najwpierw myśl człowieka kasty. Trwoga człowieka interesowanego przed nowym posłannikiem, drukiem — przestrach i olśnięcie człowieka, żyjącego przeważnie myślą, przed światłem wynalazku Guttenberga. Było to słowo wcielone i słowo pisane, uciekające przed słowem drukowanem; coś podobnego do trwogi wróbla, który drży przed rozwiniętemi skrzydłami jastrzębia; był to krzyk proroka, pojmującego wyzwolenie się ludzkości, widzącego podkopane przesądy, przeczuwającego upadek starego porządku; były to przeczucia filozofa, przenikającego tryumf myśli, wybicie się jej z pod narzuconej władzy; była to trwoga żołnierza, patrzącego na okutego barana i mówiącego: baszta upadnie. To znaczyło, że nowa przyjdzie potęga, że druk zabije przemoc.
Ale w tej myśli, oprócz wyżej wymienionych, jest jeszcze inna, nowsza, trudna do spostrzeżenia, łatwa do zbicia, nowy filozoficzny pogląd, pogląd filozofa i artysty. Było to przeczucie, że myśl ludzka, zmieniając formę wyrażania się, nie będzie tym samym materyałem i tym samym porządkiem pisała; że książka kamienna, trwała i twarda, ustąpi książce, choć papierowej, ale trwalszej jeszcze. Pod tym względem myśl Klaudyusza obszerne ma znaczenie — że sztuka zastąpi sztukę, — chciał on przez to powiedzieć: druk zastąpi architekturę.
W rzeczy samej, od początku aż do piętnastego wieku ery Chrześciańskiej włącznie, architektura jest wielką księgą ludzkości, wyobrażeniem człowieka w różnych stanach jego rozwoju, czy to pod względem siły, czy też ducha.
Kiedy pamięć pierwszych pokoleń uczuła się przeciążoną, kiedy przeszłość rodu ludzkiego stała się tak ciężarną, że słowo, lekkie i skrzydlate, mogło się rozproszyć w przelocie, wypisano je na ziemi sposobem najwidomszym, najtrwalszym i najstosowniejszym. Każdą tradycyę utrwalono pomnikiem.
Pierwszemi pomnikami były góry i skały, których żelazo nie tknęło, jak mówi Mojżesz. Następnie architektura zaczęła od alfabetu. Postawiono kamień, to była litera, a każda głoska była hieroglifem, na którym spoczęła myśl, jak na kolumnie kapitel. Tak czyniły pierwsze pokolenia wszędzie, na całej kuli ziemskiej.
Później pisano wyrazy — kładziono kamień na kamieniu, składano sylaby i kombinowano myśli. Dolmen i Kromlech celtycki, Galgach hebrajski — są wyrazami. Niekiedy nawet kładziono kamienie na obszernej powierzchni i pisano zdania. Ogromne nagromadzenie Karnac już jest całą formułą.
Nakoniec pisano księgi. Z podań wyrodziły się symbole, pod któremi podania znikły, jak pień drzewa pod gałęźmi. Wszystkie symbole, do których ludzkość przywiązywała wiarę, powiększały się, rosły i urabiały coraz bardziej. Pierwsze pomniki nie mogły ich pomieścić i musiały wylać nazewnątrz. Symbol wyrósł w gmach. Architektura wtedy rozwinęła się razem z myślą ludzką, wystrzeliła z tysiąca głów i rąk, przybrana w symbole, stała się obrazem ludzkości. Kiedy Dedal, będący siłą, wymierzał, kiedy Orfeusz, będący myślą, śpiewał, — kolumna, będąca literą, arkada — sylabą, piramida — wyrazem, połączone prawami geometryi i poezyi, zaczęły się łączyć, kombinować, zlewać w jedną całość, piętrzyć ku niebu i tworzyć cudowne księgi jak: pagoda Eklinga, Ramseïon egipski, kościół Salomona.
Idea-matka, słowo, nietylko było w samych gmachach, ale także w ich formach. Kościół Salomona, naprzykład, nietylko był oprawą księgi świętej — był samą księgą. Na każdej jego ścianie kapłani mogli czytać wytłómaczone słowo i, postępując coraz dalej, znaleźć ową arkę, która także była dziełem architektury. Tak więc słowo zasklepiło się w gmachu, lecz jego obraz był na powierzchni, jak postać człowieka na mumii.
Nietylko kształt gmachów, ale i miejsca pod nie wybrane podnosiły myśl w nich zawartą. Stosownie do tego czy symbol był miły lub posępny, Grecya wieńczyła swoje góry przyjemną dla oka świątynią, a Indye nadawały stosowne formy swoim pagodom.
Tak więc przez sześć tysięcy lat istnienia świata, od niepamiętnej pagody Indostanu aż do katedry Kolońskiej, architektura była pismem rodzaju ludzkiego. I jest to faktem, że nietylko symbole religijne, ale nawet każda myśl ludzka ma swoją kartę w tej odwiecznej księdze.
Każda cywilizacya zaczyna od teokracyi, a kończy na wszechwładztwie. To odwieczne prawo wypisane jest w architekturze. Nie sądźmy, aby mularstwo zdolne było tylko wznieść świątynię, wyrazić tylko symbol religijny, wypisać tylko hieroglify na stronicach kamiennych. Gdyby tak było, jak dzieje się zwyczajnie w towarzystwie, że dogmat święty zużywa się pod wolną myślą i człowiek wyzwala się z pod powagi, architektura nie mogłaby wydać nowego stanu rzeczy i księga byłaby niezupełną.
Weźmijmy naprzykład wieki średnie, w których, jako nas bliższych, jaśniej czytać możemy. Przez pierwszy ich peryod, kiedy teokracya rządzi Europą, kiedy Watykan wznosi upadły Rzym, kiedy Chrystyanizm buduje posady swojej wielkości, nieznacznie powstaje z pośród chaosu pod ręką barbarzyńców architektura grecko-rzymska, siostra mularstwa teokratycznego Egiptu i Indyi, niewzruszony hieroglif jedności papieskiej. Myśl wtedy była pisana w stylu rzymskim. Wszędzie widać w niej powagę, jedność, władzę samowładną Grzegorza VII; wszędzie kapłaństwo, nigdzie człowieka; wszędzie kastę, nigdzie ludu. Lecz nadchodzą krucyaty. Jestto wielka wędrówka narodów, której jakiekolwiek były cele, dawała ona wolny lot myśli. Nowy odsłania się obraz, powstaje burza, dawne rwą się zapory. Władza się chwieje, jedność rozrywa. Feudalizm walczy z teokracyą, czekając, rychło przyjdzie lud i zażąda swojej lwiej części. Quia nominor leo. Władza panów przebija się przez władzę duchowną, wszechwładztwo przez władzę panów. Postać Europy zmieniona, i architektura zmienia oblicze. Jak tylko cywilizacya odwróciła kartę — duch czasu znalazł ją gotową do zapisania swych myśli. Architektura z krucyat powróciła z łukami, jak narody z swobodą. Kiedy Rzym się rozdziela, architektura rzymska kona, hieroglif ucieka z katedr i przenosi się na feudalne baszty. Katedra, gmach niegdyś tak dogmatyczny, napadnięty przez mieszczaństwo, przez lud, wymyka się z pod władzy duchowieństwa i oddaje artyście. Artysta buduje ją podług swoich myśli. Byle kapłan miał bazylikę i ołtarz, nie ma prawa do reszty się wtrącać: mury do artysty należą. Księga architektoniczna już nie należy do duchowieństwa, do religii — do Rzymu: jest ona własnością imaginacyi, poezyi, ludu. Odtąd poszły szybkie i liczne przekształcenia architektury, której całe istnienie ograniczyło się do trzech wieków, wtedy, gdy architektura rzymska aż sześć ich miała. Sztuka poczyna postępować olbrzymim krokiem, bo geniusz i oryginalność czynią dla niej więcej aniżeli biskupi.
Każde pokolenie, przemijając, zaznacza w tej księdze swoje istnienie; zdrapuje ono stare hieroglify z frontu katedr i, zostawiając tylko dogmat, nowy symbol zakłada. Draperya, zrobiona ręką ludu, zaledwie zostawia pod sobą szkielet przeszłości. Trudno nawet wyobrazić sobie, ile architekci pozwalali sobie dowolnych zmian nawet w budowie samych kościołów. W tej epoce jest podobieństwo wolności myśli w architekturze do tej, jaką dzisiaj w druku widzimy.
Wolność ta idzie daleko. Niekiedy drzwi, albo fasada kościoła przedstawia symbol zupełnie sprzeczny dogmatowi, nawet mu nieprzyjazny. Od trzynastego wieku Wilhelm z Paryża, Mikołaj Flamel w wieku piętnastym pisali karty opozycyjne. Kościół św. Jakóba de la Boucherie jest tego dowodem.
Tylko w tej jednej formie myśl wówczas była wolną i wyrażała się swobodnie w księgach, które nazywamy gmachami. Wyszła w kształcie manuskryptu, ujrzałaby się spaloną przez kata na miejscu publicznem. Nie mając więc innego środka wylania się, w ten sposób rozszerzała się na wszystkie strony. Stąd powstała tak wielka ilość katedr, której trudno nawet uwierzyć. Wszystkie siły materyalne, wszystkie siły umysłowe społeczeństwa skierowały się do jednego punktu — do architektury; tak więc pod pozorem budowania świątyń, sztuka rozwijała się w wielkich rozmiarach.
Wtedy, ktokolwiek rodził się poetą, był architektem. Geniusz rozlany w masach, ścieśniony na wszystkie strony przez feudalizm, jak żółw twardą skorupą, znajdując miejsce wypływu w architekturze, wylewał się tą sztuką i jego Iliady przybrały formy katedr. Wszystkie inne sztuki uległy i poddały się architekturze. Architekt, poeta, mistrz jednoczył w swojej osobie rzeźbę, którą ozdabiał fasadę; malarstwo, którem upiększał szkła; muzykę, którą poruszał dzwony i organy. Nie było, prawdę mówiąc, innej poezyi nad tę, która wegetowała w manuskryptach, i, chcąc się na jaw wydobyć, musiała do architektury się przystosować: tę samą rolę, jaką grały tragedye Eschylesa na świętach kapłaństwa greckiego, Genesis odegrała w kościele Salomona. Aż do Guttenberga architektura jest objawem powszechnym; ta granitowa księga, zaczęta na wschodzie, dalej prowadzona przez starożytność grecką i rzymską, ukończoną została przez wieki średnie. Zresztą ten peryod architektury ludu, następujący po architekturze kasty, odnawia się z uporem w pojęciu ludzkiem w innych epokach historyi. Na wschodzie, w kolebce czasów pierwotnych, po architekturze Hindu, nastąpiła architektura fenicka, ta bogata matka architektury w starożytności; po architekturze egipskiej, której styl etruski i pomniki cyklopskie są tylko urozmaiceniem — architektura grecka, której styl rzymski jest tylko dalszym ciągiem kopuły kartagińskiej; w nowszych czasach, po architekturze rzymskiej — architektura gotycka. Wpatrzywszy się we wszystkie te trzy rodzaje architektury w trzech siostrach: architekturze Hindu, egipskiej i rzymskiej, ten sam napotykamy symbol, to jest: teokracyę, kastę, jedność, dogmat, bóstwo; w trzech siostrach młodszych jako to: w architekturze fenickiej, greckiej i gotyckiej, jakkolwiek różnej co do form, widzimy te same cechy — człowieka, swobodę, lud.
Czy Brahma, Maga, lub Ksiądz — w budowlach Hindu, egipskich, albo rzymskich, zawsze widać kapłana, nic więcej — tylko kapłana. Nie widać tego w budowlach ludu, które są bogate, a mniej święte. W fenickiej czci — kupca, w greckiej — rzeczpospolitą, w gotyckiej — miasto.
Charakterem architektur teokracyjnych jest niewzruszoność form, obawa postępu, zachowanie linij tradycyonalnych, uświęcenie typów pierwotnych i nagięcie całej natury do symbolu. Są to księgi tajemnicze, które umieją odgadywać tylko wcieleni w nie. Zresztą każdy kształt, sama nawet niekształtność ma znaczenie, którego gwałcić niewolno. Nie żądaj od budownictwa Hindu, egipskiego, albo rzymskiego, żeby poprawiły rysunek, albo rzeźby. W nich każde ulepszenie jest bezbożnością. W tych architekturach zdaje się, że twardość dogmatu rozlała się po kamieniu, jak drugie skamienienie. Charakter, znamionujący budowle ludu, zupełnie inny: rozmaitość, postęp, oryginalność, bogactwo i ruch widoczny. Oddzielone od religii, więcej mają swobody myślenia o piękności i o poprawieniu ozdób w posągach i arabeskach. One są dziełami wieków, są dziełem ludzkiem, w które się miesza bóstwo. Stąd gmachy przystępne dla każdego pojęcia, każdej imaginacyi, — prawdy symboliczne, lecz łatwe do zrozumienia, jak sama natura. Pomiędzy architekturą teokratyczną a tą jest taka różnica, jak między językiem świętym a językiem gminu, jak pomiędzy hieroglifem a sztuką, jak pomiędzy Salomonem a Fidyaszem.
Krótko zebrawszy to, cośmy dotąd powiedzieli, będzie: że architektura aż do piętnastego wieku była księgą ludzkości, że do tej epoki nie ukazała światu myśli, że każda idea, jak każde prawo religijne ma swój pomnik, że rodzaj ludzki nic nie pomyślał ważniejszego, czegoby nie wypisał na kamieniu. I dlaczego? Ponieważ myśl każda, bądź filozoficzna, bądź religijna, chce się uwiecznić i pozostawić ślady po sobie. Jakież ślady pozostawi manuskrypt! Żeby zniszczyć słowo pisane, dość miecza Turka; żeby zniszczyć słowo budowane, dość rewolucyi.
W piętnastym wieku wszystko się zmienia.
Myśl ludzka nowy wynajduje środek do uwiecznienia się, nietylko trwalszy od architektury, ale prostszy i łatwiejszy. Architektura upadła. W miejsce kamiennych liter Orfeusza, przychodzą ołowiane litery Guttenberga.
Książka zabija budowle.
Wynalazek druku jest najważniejszym wypadkiem w historyi. Jestto matka zmian. Jestto środek objawiania się ludzkości, jestto myśl ludzka, rozdzierająca swe szaty, a przybierająca nowe, jestto zmiana skóry węża symbolicznego, który od Adama wyobraża rozum.
Pod formą druku myśl jest trwalszą, niż była kiedykolwiek; jest skrzydlata, trudna do pochwycenia i nie ulegająca zniszczeniu. Za czasów architektury piętrzyła się w góry i opanowywała czas i miejsce; teraz, jak gromada ptaków, rozlatuje się na wszystkie strony i zajmuje wszystkie miejsca przestrzeni i czasu.
Zapytujemy raz jeszcze, kto nie uważa jej za trwałą? Z nieruchomej, jaką była, staje się żywą, przechodzi w nieśmiertelność. Można zniszczyć bardzo wiele, lecz niepodobna tego, co wszędzie się rozlało. Niech przyjdzie potop, niech zatopi najwyższe góry, a jedna tylko arka spłynie na powierzchnię wód, książki wypłyną z nią, i nowy świat, który wyjdzie z chaosu, ujrzy myśl swobodną i żyjącą, wznoszącą się nad gruzami.
A kiedy pomyślimy, że ten sposób wyrażania myśli, prócz tego, że jest najłatwiejszym do zachowania, jest prosty, dogodny, dostępny dla wszystkich; kiedy pomyślimy, że nie wlecze za sobą wielkich pak, nie porusza olbrzymich ciężarów; kiedy pomyślimy, że myśl, która się miała gmachem objawić, musiała poruszać góry kamieni, las drzewa, tłum robotników, wiele sztuk i beczki złota, i gdy ją porównamy z myślą w książce zawartą, na którą wystarcza trochę papieru, piór i atramentu; czyż się możemy dziwić, że człowiek dla druku wyrzekł się architektury? Przy łożysku rzeki wykop kanał niższy od niego — łożysko niedługo wyschnie.
Przekonajmy się, jak od chwili wynalezienia druku, architektura powoli wysycha, jak myśl i ludy z czasem ją opuszczają. W piętnastym wieku ostygnięcie jest prawie nieznaczne, bo druk jest jeszcze słaby i zaledwie cokolwiek sił żywotnych odbiera architekturze; ale w szesnastym wieku choroba architektury jest widoczną. Już przestaje ona być odbiciem ludzkości, przemienia się w sztukę klasyczną i zostaje wkońcu pseudo-starożytną. Upadek ten nazywają odrodzeniem. Świetny zaiste upadek, bo stary gotycki geniusz, to słońce zachodzące za prasę Moguncyi, oświetla jeszcze ostatniemi promieniami arkady łacińskie i kolumnady korynckie.
To zachodzące słońce bierzemy za jutrzenkę.
Jednakże od chwili, kiedy architektura została sztuką na równi z innemi, gdy przestała być samowładną — straciła władzę nad niemi: wyzwalają się też z pod jej przewagi, druzgocą jej jarzmo i każda idzie w swoją drogę. Każda ze sztuk zyskuje coś na tym rozdziale. Rzeźbiarstwo staje się sztuką posągów, wizerunek malarstwem, kanon muzyką. Rzekłbyś, że po śmierci Aleksandra państwo się jego rozdziela i prowincye przybierają tytuł królestw.
Stąd Rafael, Michał Anioł, Jan Goujon, Palestrina, te światła szesnastego wieku.
Jednocześnie ze sztukami myśl się wyzwala na wszystkie strony. W szesnastym wieku rozbija się całość religijna, rozdzielenie staje się reformą i druk ją przyśpiesza. Czy to jest zgubą lub reakcyą, dość, że Guttenberg poprzedza Lutra.
Kiedy słońce średnich wieków zapada, kiedy geniusz gotycki gaśnie na horyzoncie sztuki — architektura coraz bardziej blednieje i coraz bardziej upada. Druk jestto robak, toczący budowle. Architektura coraz uboższa, coraz chudnie w oczach naszych, staje się drobiazgową, biedną, żadną nakoniec; nie wyraża żadnej myśli, nawet wspomnienia dawnej sztuki. Zostawiona sama sobie, opuszczona przez inne sztuki, bo myśl ją porzuciła, przywołuje robotników i kilku artystów. Szkło zwyczajne zastępuje różnokolorowe ozdobne szyby, kamieniarz — rzeźbiarza. Jestto ostatek soków żywotnych, oryginalności, własnego życia. Wlecze się jak żebraczka z pracowni do pracowni i kopiuje stare wzory. Michał Anioł, widząc ją umierającą w szesnastym wieku, powziął ostatnią myśl, myśl rozpaczliwą. Ten Tytan sztuki wzniósł Panteon na Partenonie i zbudował kościół św. Piotra. Dzieło wielkie, godne być jedynem, oryginalnem, ostatni objaw samodzielności budownictwa, naznaczone ręką artysty-olbrzyma, zamykające tę olbrzymią księgę kamienną. Po śmierci Michała Anioła cóż robi architektura? Kopiuje kościół św. Piotra i parodyuje go. Aż litość bierze!... Każdy wiek ma swój kościół św. Piotra i wiek siedemnasty wznosi Val de Grâce, a osiemnasty — świętą Genowefę. Każdy kraj posiada kościół św. Piotra. Londyn ma swój, Petersburg swój — Paryż ma ich aż dwa, albo nawet trzy.
Jeżeli z pomników charakterystycznych, któreśmy wymienili, przeniesiemy wzrok na budownictwo w ogólności w siedemnastym i osiemnastym wieku, spostrzeżemy ten sam upadek. Od Franciszka II kształty architektoniczne w budowlach znikają powoli i pozostają tylko nagie formy geometryczne, jak kości w ciele wychudłem. Architektura przecież stara się ukryć swoją nagość, umieszcza fronton rzymski na greckim i nawzajem. Jestto zawsze Panteon w Partenonie, zawsze kościół św. Piotra. Oto domy ceglane Henryka IV z narożnikami kamiennemi przy placu Królewskim i Delfina. Oto kościoły Ludwika XIII ciężkie, karłowate, z wieżami, jakby z garbami. Oto architektura mazaryńska, nędzne pasticcio włoskie. Oto pałac Ludwika XIV, wielkie koszary dla jego kochanek, ciężkie i niesmaczne. Oto nakoniec architektura Ludwika XV najniesmaczniejsza ze wszystkich. Od Franciszka II aż do Ludwika XV choroba idzie w postępie rosnącym; sztuce zostają tylko skóra i kości. Wkońcu nędznie umiera.
Tymczasem, co się dzieje z drukiem? Całe życie architektury weń przechodzi; w miarę jak budownictwo upada, druk rośnie, kapitał sił i myśli, jaki lud składał w budowle, przenosi się na książki. I oto w szesnastym wieku druk wzrasta do potęgi budownictwa, walczy z niem i zwycięża. W siedemnastym wieku druk poczyna być samowładnym, usiada na swoich laurach i gotuje światu wiek literacki. W osiemnastym wieku, wypocząwszy na dworze Ludwika XIV, chwyta miecz Lutra, uzbraja nim Voltaira i uderza na Europę, której wyraz architektoniczny zabija. Z końcem osiemnastego wieku wszystko niszczy doreszty i w dziewiętnastym zaczyna odbudowywać.
Teraz pytamy, która z dwóch sztuk od trzech wieków myśl ludzką objawia? która tłómaczy nietylko literackie i szkolne popędy, ale i wielki, powszechny ruch całej ludzkości? Która wyprzedza ród ludzki, olbrzymim postępujący krokiem? architektura czy druk? Druk; — architektura zamarła oddawna, zabita przez drukowaną książkę — i więcej nie powstanie. Wyobraźmy sobie, jakich potrzeba funduszów na napisanie księgi budowniczej; ile potrzeba wieków, aby przywrócić ową epokę, w której tłum katedr wyrósł na ziemi, jak mówi naoczny świadek: „Rzekłbyś, że ziemia zrzuciła dawne swe szaty, aby się przybrać w białe kościoły.“ Erat enim ut si mundus, ipse excutiendo semet, rejecta vetutustate, candidam ecclesiarum vestem indueret. (Glaber Radulphus).
Książka drukowana rośnie tak prędko, tak mało kosztuje, a tak daleko zajść może. Czemuż się dziwić, że tędy myśl ludzka wypływa? Nie mówimy, aby architektura nie zdobyła się już nigdy na piękny pomnik, na pojedyńcze arcydzieło; być może, że pod władzą druku, cała armia z przelanych armat wzniesie ogromną piramidę, jak za czasów architektury iliadziści i romansopisarze tworzyli rapsody, Mahobaraty i Nibelungi. Wielki geniusz budowniczy może przyjść, choćby w dwudziestym wieku, jak Dante przyszedł w trzynastym. Lecz już architektura nigdy nie będzie sztuką społeczną, sztuką zbiorową, panującą. Wielki poemat, wielki gmach, wielkie dzieło ludzkości już nie będzie zbudowane, ale wydrukowane.
W przyszłości nawet, jeżeli wypadkiem podniesie się architektura, nigdy nie będzie panią. Ulegać będzie literaturze, jak ta jej ulegała przed laty. Prawda, że w czasach budownictwa poematy były rzadkie i podobne do pomników. W Indyach, Vyasa zawikłany, niepojęty, jak pagoda. W Egipcie poezya, równie jak gmachy, ma swoją wielkość spokojną; w Grecyi starożytnej — piękno, pogodę; w Europie chrześciańskiej — powagę katolicyzmu, prostotę ludową i bogatą wegetacyę. To też biblia podobną jest do piramid, Iliada do Partenonu, Homer do Fidyasza. Dante w trzynastym wieku jest to ostatni kościół rzymski, Shakespeare w szesnastym — ostatnia katedra gotycka.
Krótko mówiąc, rodzaj ludzki ma dwie księgi, dwa życiorysy, dwa testamenty: budownictwo i druk, biblię kamienną i biblię papierową. Patrząc na te dwie księgi, trudno nie żałować granitowej: tego olbrzymiego alfabetu kolumn, obelisków, katedr, tych gór, sypanych dłonią ludzkości od wieży Cheopsa aż do Strasburga. Trudno nie podziwiać tej olbrzymiej księgi, lecz trudniej nie uznać wielkości gmachu, zbudowanego przez druk.
Gmach to kolosalny. Nie pamiętam jaki statystyk obliczył, że, kładąc książkę na książce, wyszłe z prasy począwszy od Guttenberga, wznieśćby można słup aż do księżyca; — ale nie o tej wielkości myślimy mówić. Gdy chcemy zebrać w myśli wszystkie płody drukarstwa aż do naszych czasów, zbiór ten jest niezmierzoną budowlą, nad którą ludzkość cała bez przerwy pracuje i której szczyt ginie w chmurach przyszłości. Jestto ul, w który wszystkie geniusze znoszą swój miód; jestto gmach o tysiącu pięter.
Na nimto sztuka wyciska swoje arabeski, swoje rozety i swoje koronki. W nim każde dzieło, na pozór odosobnione i odrębne, ma swoje miejsce i znaczenie. Harmonia wypływa ze wszystkiego. Od katedry Shakespeara aż do meczetu Byrona wszystko się wiąże w tę bazylikę myśli ludzkiej. U jej podstawy umieszczono dawne tytuły, których nie wpisała architektura. Po lewej stronie wejścia wyryto na płaskorzeźbie Homera, po prawej biblię o siedmiu głowach.
Zresztą cudowny gmach jest nieskończony; prasa, ta olbrzymia machina, która ustawicznie pompuje siły żywotne rozumu, nowe wyrzuca materyały. Cały rodzaj ludzki jest na rusztowaniu, każdy umysł jest mularzem, każde usta dziurą, gdzie kamień się wkłada. Niezależnie od oryginalności każdego pisarza, jest pomiędzy niemi tajemny związek. Wiek osiemnasty wydał Encyklopedyę, rewolucya — Monitora. Zaiste, jestto gmach, który wzrasta bez końca; jest w nim, prawda, pomieszanie języków, ale jest praca nieustająca, współubieganie całej ludzkości, tarcza przeciwko nowym barbarzyńcom. Jestto druga Babel rodu ludzkiego.