Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta, która niesie śmierć |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jerzy Marlicz od godziny siedział w dość pustym o tej porze barze, wychylając kieliszek za kieliszkiem koniaku, ale nie przynosiło mu to pożądanego oszołomienia.
Rozumiał, że zbliża się koniec wszystkiego i wciąż dźwięczały mu w uszach straszliwe słowa szefa:
— Jutro sprawdzimy kasę.
Wiedział, że w kasie brakuje przeszło dwa tysiące złotych i że te pieniądze zostały zdefraudowane przez niego.
Tak, przez niego, gdy zastępował w czasie urlopu kasjera w banku prywatnym „Bracia Kuzunow i Sp.“ W dodatku w jak głupi sposób rozeszły się te pieniądze. Przed kilku tygodniami znacznie zamożniejsi koledzy wciągnęli go do potajemnego domu gry i przegrał tam początkowo względnie niewielką sumę. Tę jeszcze mógł pokryć z pensji. Na nieszczęście zachciało mu się odegrywać i tak poszło: karty.. wyścigi. Obecnie brakuje z górą dwa tysiące złotych i nie ma najmniejszej nadziei, aby je zdobyć do jutra.
Próżno usiłował pożyczyć od znajomych. Któż komu dziś grosz pożyczy? Próżnym byłoby również wyznać wszystko Kuzunowowi i błagać go o litość. Byłoby to samo, co zechcieć wzruszyć tygrysa. Choć naczelny dyrektor Jan Kuzunow jest człowiekiem starszym i napozór wielkim dżentelmenem, w stosunku do podwładnych bywa niesłychanie bezwzględny i nie tylko nie zgodzi się na żaden kompromis, ale natychmiast zawezwie policję. Tym bardziej, że musiano mu coś naplotkować, gdyż czemu zapowiedział na jutro rewizję kasy, skoro kasjer nie wrócił jeszcze z urlopu? Tak jakiś usłużny kolega musiał mu donieść o wizytach Marlicza w klubach. Warszawa wszak jest tak plotkarskim miastem i wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.
Czoło Marlicza zrosiły chłodne krople potu. Policja, więzienie. Nie, tylko nie więzienie. Mieć trzydzieści parę lat i znaleźć się za kratami, gdy zewsząd uśmiecha się życie. Nie zniesie podobnego wstydu..
Ale co robić? Do jutra pozostało zaledwie kilkanaście godzin. Teraz zbliża się dziesiąta wieczór, a jutro o dziewiątej rano Kuzunow będzie sprawdzał kasę. Co robić? Skąd zdobyć te przeklęte dwa tysiące złotych?
Marlicz machinalnie wypił jeszcze jeden kieliszek koniaku. Już się zdecydował. Zresztą od kilku godzin ten zamiar kiełkował w jego głowie. Ma jeszcze w kieszeni blisko dwie setki. Pójdzie do klubu i spróbuje szczęścia. Początkowo zamierzał uciec z Warszawy, ale zamiar ten ostudzała świadomość, że z podobną sumą niedaleko ucieknie. Lepiej raz jeszcze spróbować szczęścia, a jeśli się nie uda... Wczoraj pożyczył browning od znajomego. A może się uda... Dwa tysiące złotych wygrać w klubie łatwo, a po stałym pechu, jaki go prześladował, spodziewać się było można, że karta się odwróci.
Tak, pójdzie do klubu. Godzina dziesiąta, właśnie gra tam się rozpoczyna.
Zastukał na kelnera, zapłacił rachunek i wyszedł z baru.
Był piękny, lipcowy wieczór. Neonowe światła reklam wesoło barwiły ulice, a po chodnikach snuł się tłum przechodniów. Śród niego migały strojne i roześmiane kobiety i niejedna z nich zachęcająco spoglądała na przystojnego i dobrze ubranego Marlicza. Ale on, zazwyczaj wielce czuły na wdzięki niewieście był obecnie kompletnie obojętny na te zachwyty i zapewne nie widział nawet tych wyzywających spojrzeń. Śpieszył wprost przed siebie na ulicę Nowogrodzką. Wiedział, że gracze zbierali się dzisiaj tam i że ich zastanie.
Wiadomo, że gra odbywa się w Warszawie tylko w potajemnych klubach, zazwyczaj nawet codziennie w innym mieszkaniu, aby tym trudniej amatorów hazardu mogła przyłapać policja, że trzeba z góry być powiadomionym, gdzie będzie miała miejsce i można się tam dostać tylko przy pomocy umówionych sygnałów. Wszystkie te rzeczy były znane Marliczowi, do którego organizatorzy potajemnych szulerni zdążyli już nabrać zaufania — i dlatego też, gdy znalazł się na pierwszym piętrze jednej z kamienic na ulicy Nowogrodzkiej, zastukał w drzwi w umówiony sposób.
Rychło rozwarły się one i wpuszczono go do środka.
— A, kochany dyrektor — przywitał go jeden z właścicieli, Trawski, wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna — Dobrze że dyrektor przyszedł, wcale interesująco zapowiada się zabawa.
Trawski wiedział doskonale, jaką naprawdę Marlicz zajmuje socjalną pozycję i wiedział również, z jakiego źródła pochodzą przegrywane przez niego pieniądze. Umyślnie jednak tytułował go dyrektorem, gdyż każdy w takiej szulerni jakiś tytuł musi posiadać i obchodziło go tylko, by ten przynosił ze sobą jak najwięcej gotówki.
Marlicz wszedł w ślad za Trawskim do dużej jadalni, w której odbywała się gra. Ujrzał tam pozostałych wspólników Trawskiego, tęgiego Kloca i Bratowskiego, uśmiechniętego blondyna. Obok stał Kajzel, właściciel mieszkania, który z powodu kryzysowych czasów i niewielkich zarobków za skromną zapłatę stu złotych za wieczór, użyczał swego luksusowego apartamentu na przybytek hazardu. Ci panowie nie grali jednak, a obserwowali grających i głównym ich zadaniem było śledzić, aby miłośników kart nie pochwyciła nagle policja.
Przy stole zaś, znajdującym się w pośrodku pokoju, pod lampą, osłoniętą zielonym abażurem siedziało ośmiu mężczyzn, tak pochłoniętych grą, że nie zwrócili nawet uwagi na nadejście Marlicza.
Wśród nich zajął miejsce. Poznawał swoich zwykłych partnerów. Obok niego siedział bogaty przemysłowiec Przeniczny, dalej właściciel składu sukna Rękawiecki, jeszcze dalej hrabia Świtomirski gracz tak nałogowy, że choć stracił całą fortunę, codziennie za wydostane niewiadomo skąd pieniądze musiał się znaleźć w szulerni.
Marlicz wyciągnął pieniądze z kieszeni i zaczął grać. Grał początkowo ostrożnie niewielkimi stawkami, jakby pragnąc wypróbować szczęście. Grano w chemin de fer‘a i każdy z graczy trzymał bank po kolei.
Nie można jednak powiedzieć, aby fortuna uśmiechnęła się zbytnio do Marlicza. Choć nie przegrywał to i nie wygrywał. Właściwie wszystko kręciło się w kółko. Albo kapitalik jego zmniejszał się o kilkadziesiąt złotych, albo też wzrastał nieznacznie. Banki decydujące o powodzeniu nie przechodziły mu, bał się zaś bić znaczniejsze stawki. Gra toczyła się dość ostro i gdyby chciał się hazardować, jego dwie setki zniknęłyby błyskawicznie.
— Co robić? — myślał z rozpaczą. — Przecież tak nie odegram się? A ten szczęściarz Przeniczny ściągnął przed chwilą ze stołu prawie dwa tysiące. Tyle, ile mi potrzeba.. Ale, nie bał się wpuścić setki do banku, a ja wychodzę z głupich dwudziestu złotych. Co robić? Ano, czekajmy. Tylko spokoju.
Siląc się opanować nerwy i jakim nieopatrznym zahazardowaniem się nie unicestwić wszelkich marzeń o ocaleniu, grał może godzinę bez rezultatu i zapewne grałby dłużej, gdyby wtem nie zaszła nieoczekiwana zmiana w grze.
— Dobry wieczór panom! — rozległ się raptem czyjś dźwięczny, wesoły głos.
Gracze podnieśli głowy z ponad stołu a wraz z nimi i Marlicz. Podniósł i drgnął. Przy wejściu do pokoju stała kobieta, niezwykłej urody. Szczupła, wysoka, o ruchach wężowych, miedziano złotych włosach i wielkich, zielonych oczach.
— Prawdziwy wamp! — pomyślał. — Ciekawe, kto ona? Wamp w potajemnej szulerni.
Nieznajoma powoli zbliżała się do stołu, a po niezwykłym szacunku, jaki jej okazywali, postępujący wślad za nią Trawski i Kloc, widać było, iż jest ona tu wielce cenionym gościem.
— A, baronowa! — zawołał przemysłowiec Przeniczny, nie wymieniając jednak jej nazwiska i zrywając się ze swego miejsca. — Proszę bardzo, niech baronowa tu siada, ja zaraz zdobędę inne krzesło.
Piękna kobieta zajęła miejsce i w odpowiedzi zaśmiała się głośno.
— Ach, pan Przeniczny — zaciągała nieco kresowym akcentem — pragnie być moim sąsiadem? Bardzo proszę! Mamy mały rachunek do uregulowania! Zabrał mi pan zeszłym razem parę tysięcy, to głupstwo, ale nie lubię na żadnym polu ulegać mężczyznom.
— Postaram się i dzisiaj!... — szeroka twarz przemysłowca rozpłynęła się w uśmiechu, podczas, gdy Kloc podsuwał mu fotel.
— Zobaczymy!
Przerwana na chwilę gra rozpoczęła się na nowo. Marlicz nieznacznie obserwował obsypane brylantami palce baronowej, widział, jak ta z małego woreczka z wężowej skóry wyciągnęła gruby zwitek banknotów, w którym napewno znajdowało się kilka tysięcy złotych.
— Taka nie martwi się o pieniądze — pomyślał. — Ale ładna!... — Któż to taki? Gdyby moja obecna sytuacja... Co tu sobie głowę zaprzątać baronową.
Gra, która i przed tym toczyła się dość ostro, ożywiła się teraz jeszcze więcej. Może pod wpływem pięknej kobiety, która bez wzruszenia biła znaczne stawki i sama wystawiała banki po paręset złotych i inni gracze ożywili się bardzo. Raz po raz leżało na stole po kilka tysięcy, a szczęście wyraźnie sprzyjało baronowej. Rosła przed nią kupka banknotów, na które jakby nie zwracała uwagi, ćmiąc obojętnie papierosa za papierosem, jakie wyjmowała z wąskiej, złotej papierośnicy.
Jeden tylko Marlicz trzymał się poprzedniego systemu i z przerażeniem stwierdzał, że choć nie hazardował się, kapitalik jego zmniejszył się do stu pięćdziesięciu złotych. A denerwowało go jeszcze więcej, że wydawało mu się, iż piękna baronowa wciąż na niego spogląda i uśmiecha się z politowaniem na widok jego skromnych stawek.
— Zakładam bank z dwudziestu! — wyrzekł, jak zwykle, gdy doszła kolej do niego.
— Tak pan nigdy dużo nie wygra! — odezwała się raptem i wydało się Marliczowi, że patrzy na niego drwiąco.
Zaczerwienił się gwałtownie.
— Sądzi pan? — bąknął. — W takim razie — zgarnął wszystkie, leżące przed nim pieniądze i wysunął je na środek stołu — wychodzę ze stu pięćdziesięciu!
— Kryję! — zawołał siedzący obok Marlicza kupiec Rękawiecki. — Pani baronowa namówiła młodego człowieka do złego! Zobaczymy, co z tego wyniknie!
Marlicz czuł, że drżą mu palce, ale starał się opanować. Przeklinał chwilę głupiej próżności. Co będzie jeśli przegra? Rozdał karty i zajrzał szybko w swoje..
— Dziewięć! — oświadczył.
— Wygrał pan! — oświadczył Rękawiecki. — W banku trzysta złotych! Zabiję jeszcze raz!
Marlicz ponownie rozdał karty i znowu otworzył abataż. Miał teraz sześćset złotych.
— Nie biję dalej! — mruknął kupiec. — Na pana kolej, panie Przeniczny.
Przemysłowiec rzucił na stół sześć setek i bez słowa wyciągnął rękę po karty. Marlicz je rozdawał, jak przez mgłę. Miał dwójkę, dokupił do niej szóstkę, podczas gdy przemysłowiec zabastował na siódemce.
— Znowu pan wygrał! W banku tysiąc dwieście!
— Hm, — uśmiechnęła się baronowa. — Przecież namówiłam pana! Teraz moja kolej... Cóż ucieka pan, czy daje wszystko do bicia?
Nieokreślone, złe przeczucie ścisnęło sercem Marlicza.
— Nie dawaj, bo przegrasz! — szeptał mu do ucha jakiś tajemniczy głos.
Tysiąc dwieście złotych to była suma znaczna. Za to można było już dalej grać ostrożnie, lub ewentualnie nawet uciec z Warszawy. Ale... Jeśli przejdzie jeszcze jedną kartę i zwycięży tę dziwną, spoglądającą na niego drwiąco kobietę, będzie miał dwa tysiące czterysta złotych. Zdobyłby z nawiązką upragnione pieniądze. Tylko... Tylko, czemu ogarnia go taki lęk... Może lepiej się cofnąć?
— Cóż daje pan, czy tchórzy? — powtórzyła ironicznie, a w oczach jej, podobnych do oczu drapieżnika zagrały jakieś okrutne błyski — Obawia się pan zmierzyć ze mną? Trusam w karty nie igrat! — dodała po rosyjsku.
— Daję! — głuchy wykrzyknik mimo woli wyrwał się z piersi Marlicza i w tejże chwili przeklął własne szaleństwo. Ale cofać się było zapóźno.
Rozdał karty i nerwowo zajrzał w swoje. Miał piątkę. Jeśli baronowa natychmiast nie otworzy abatażu — ósemki albo dziewiątki — jest jeszcze nadzieja na wygrane. Wpił się w nią wzrokiem. Powoli podniosła karty, jakby bawiąc się niepokojem Marlicza, zerknęła w nie i wymówiła:
— Proszę!
Oznaczało to, że pragnie kupić jeszcze kartę i że jest zapewne słabszą od bankiera. Gdyby podał jej figurę, nie liczącą się za punkt, mógł być pewien wygranej.
Szybko rzucił kartę i zbladł. Przed baronową padła siódemka. Bezwzględnie teraz posiadała większą ilość oczek od niego.
— I ja pociągnę! — wymówił ochrypłym głosem i otworzył kartę.
Wydało mu się, że wszystko runęło dokoła. Przed nim leżała druga piątka. Wraz z poprzednią piątką nie stanowiło to żadnego punktu i oznaczało ostateczną przegraną.
— Przegrałem! — wybełkotał. Chwycił się za głowę nie starając się nawet zachować pozorów obojętności.
— Tak, przegrał pan! — zabrzmiał jej lekko ironiczny śmiech. — I to w dziwny sposób. Gdyby pan nie ciągnął do piątki, byłby pan wygrał. Bo miałam czwórkę i kupiłam do niej siódemkę... Wygrałam zaledwie jednym oczkiem.
— Psiakrew! — mało nie zaklął głośno i zerwawszy się ze swego miejsca, nie patrząc na nikogo, wybiegł z pokoju.
— Czego się tak ciska ten młody człowiek! — pobiegł wślad za nim głos przemysłowca. — Przecież przegrał właściwie tylko sto pięćdziesiąt złotych.
Ale Marlicz już biegł po schodach i wnet znalazł się na ulicy.
Koniec! Teraz naprawdę koniec! Ma w kieszeni zaledwie kilkadziesiąt groszy. Och, jakie głupstwo popełnił! Tysiąc dwieście złotych! Za te pieniądze można było usiłować ułagodzić szefa, lub też w najgorszym wypadku uciec z Warszawy. Obecnie, nic nie wymyśli, nic nie poradzi. Wszystko przez tę przeklętą baronową i jej wyzywający, ironiczny śmiech. Czemuż dał się sprowokować i czemuż później nie stanął na piątce! Ach, jak bliskim był całkowitego ocalenia.
Potarł dłonią zroszone potem czoło. Próżny żal. Teraz pozostaje, jedno wyjście, to o którym myślał od dawna. Wszak wczoraj jeszcze pożyczył browning od znajomego i ten browning spoczywa w jego kieszeni. Ale, nie tu, na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej, nie, tu życia sobie nie odbierze.
Machinalnie skręcił w Aleje Jerozolimskie i powoli skierował się w stronę mostu Poniatowskiego. A gdy znalazł się na moście, przystanął i oparł się o kamienny parapet. Była już pierwsza po północy, wszystko dokoła tonęło w półmroku i nigdzie nie widać było przechodniów. Cicho na dole pluskały fale Wisły i lekki chłodny wietrzyk biegł od rzeki. Ale, ani monotonny plusk fal, ani wiatr, muskający jego policzki nie przynosiły ukojenia.
— Ha! — myślał. — Lekkomyślnie zmarnowałem życie! Mam dopiero trzydzieści dwa lata i już muszę umrzeć! Szkoda... Ale co tu długo się namyślać. — —
Szybko wyciągnął browning z kieszeni i odsunąwszy bezpiecznik, już miał broń podnieść do góry, gdy wtem czyjaś ręka spadła na jego ramię.
— Panie Marlicz!
Drgnął i spojrzał zdumiony. Obok stała baronowa.
Twarz pięknej kobiety miała obecnie zupełnie odmienny wyraz. Miast poprzedniej ironji, złączonej jak gdyby z okrucieństwem, widniała na niej stanowczość i powaga.
— Kiedy pan wybiegł z szulerni taki zrozpaczony — wyrzekła — domyślałam się odrazu, że coś złego się święci i postanowiłam nie dopuścić do tego! Pośpieszyłam wślad za panem. Na szczęście, zdążyłam na czas... A był pan taki zamyślony, że nie usłyszał pan, kiedy nadjechał mój samochód. Wskazała na małe, czerwone auto, stojące w pobliżu.
— Bardzo pani wdzięczny jestem! — odrzekł z rozdraźnieniem. — Ale cóż panią może obchodzić, co zamierzam uczynić. — Skąd podobne zainteresowanie się moją osobą?
— Ponieważ wygrałam...
— Och, gdyby pani nie wygrała, to wygrałby kto inny! Proszę się tem nie przejmować!
— Panie Marlicz — raptem zmieniła ton. — Skoro pan chce, pomówimy szczerze. Interesuję się panem i pragnę go ratować.
— Pani interesuje się mną? Skąd pani zna moje nazwisko?
— Mniejsza o to. Wiem nawet w jakim pan pracuje banku. Wiem również, że nie odbierałby pan sobie życia dla stu pięćdziesięciu czy też dwustu złotych, bo tyle pan tylko przegrał. To o daleko poważniejsze rzeczy chodzi. Ile panu potrzeba?
— Zaraz, zaraz... — ze zdziwieniem patrzył na nią. — Przódy chciałbym się dowiedzieć, czemu właśnie pani zamierza mnie ratować?
— Widocznie mam pewne zamiary wobec pana!
— Pani? — Zamiary wobec mnie?...
— Wszystkiego pan się dowie w swoim czasie!
Marlicz teraz nic nie rozumiał. Jeśli początkowo sądził, że tajemnicza baronowa, zdobywszy o nim szczegóły na miejscu, w klubie, pośpieszyła, chcąc go ratować, gdyż zainteresowała się nim, jako przystojnym mężczyzną, wnet jednak pojął, że to przypuszczenie jest niesłuszne. Oczy pięknej kobiety patrzyły nań poważnie i nie można w nich było dostrzec śladu najmniejszego wzruszenia, lub zalotności. Tak patrzy kupiec, który pragnie nabyć towar przedstawiający dlań pewną wartość, który pragnie nabyć dla wiadomych sobie celów.
— Pani pragnie mnie kupić? — wyrwał mu się mimowolny okrzyk.
— Może! — W jej oczach zagrały szmaragdowe błyski. — Proszę prędzej wymienić sumę, gdyż naprawdę śpieszę się do domu!
Pomyślał chwilę. Wszystko to było nadzwyczajne, ale przecież dziwna kobieta nie stawiała wzamian żadnych warunków. Czyż nie należało skorzystać z pomocy, bez względu z jakiej strony ona przychodziła.
— Potrzeba mi dwa tysiące dwieście złotych! — wymówił.
— Oto, dwa i pół tysiąca! — szybko wyciągnęła z woreczka zwitek banknotów, zgóry widocznie przygotowany, jakby już zawczasu Marlicza otaksowała na tę sumę. — Resztę, proszę zatrzymać, przyda się panu..
— Ależ, pani...
— Niech pan bierze... — wetknęła mu zwitek banknotów prawie siłą do ręki.
— Kiedy to zwrócę?
— Zobaczymy...
— Jak panią zobaczę?
— Rychlej, niźli pan tego się spodziewa!
— Ależ...
Nie zwracając uwagi na ten wykrzyknik, baronowa uśmiechnęła się zagadkowo, skinęła mu swą ubrylantowaną rączką i szybko oddaliła się do oczekującego ją czerwonego auta.
— Pani! — zawołał. — Ja przecież tak nie mogę...
W odpowiedzi usłyszał tylko warkot motoru, samochód ruszył, zakręcił i Marlicz pozostał sam na ulicy.
Chwilę pozostał w zadumie, zastanawiając się nad niezwykłą, przeżytą przygodą. Był ocalony, a jednak dziwny niesmak osiadł mu na dnie duszy. Kim była ta dziwna kobieta i czemu właśnie w taki sposób pośpieszyła mu z pomocą? Cóż mogło jej zależeć na nim?
Powoli zaczął się oddalać z mostu Poniatowskiego, kierując się w stronę domu.
Może jeszcze więcej poczułby się zaniepokojony, gdyby mógł posłyszeć słowa jednego z dwóch mężczyzn, który stojąc w mroku wraz z drugim towarzyszem, po drugiej stronie ulicy, niespostrzeżony, obserwował całą poprzednią scenę.
— Och! — wymówił. — Baronowa pochwyciła w swe sieci jakiegoś młodego człowieka, a nawet daje mu pieniądze! Bardzo ciekawe, choć nie chciałbym być w jego skórze! Wszak to kobieta, która niesie śmierć! Będziemy musieli bliżej zainteresować się ta sprawą.