Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
TRAGEDIA.

— Ma pan papiery? — powtórzyła — Byłam taka niespokojna że umyślnie popołudniowym pociągiem przyjechałam do Wilna. Wolę je tu przejrzeć na miejscu...
— Niestety!... — szeptem począł jej opowiadać przebieg niezwykłej wizyty. — Nie chce brać pieniędzy i twierdzi, że nie da ani pozwolenia na rozwód, ani też papierów!
Na twarzy Tamary zarysował się wyraz niezwykłej stanowczości.
— Tak powiada? — syknęła. — Rozmyślił się... Nie chce dać papierów? Trudno, sama z nim się rozmówię!
— Pragnie pani, abyśmy powtórnie udali się do niego, na górę?
— Nie! — odrzekła szybko. — Pan pozostanie, ja tylko pójdę!
Drgnął.
— Nie radzę tego czynić! Jest pijany i wściekły! Mnie groził browningiem..
— Ach, więc ma browning? — zaśmiała się krótko — Nie obawiam się broni!
Zanim zdążył ją zatrzymać, już biegła po schodach. Chciał pośpieszyć w ślad za nią.
— Nie opuszczę pani!
— Proszę pozostać! — rzuciła takim tonem, że zatrzymał się na miejscu. — Pańska obecność może tylko wszystko zepsuć.
Pozostał sam i nadsłuchiwał. Na górze rozległo się stukanie do drzwi, później rozwarły się one i dobiegł go zdziwiony wykrzyknik Drangla. Później posłyszał, że drzwi zamykają się z powrotem, widocznie Tamara bez przeszkód znalazła się w mieszkaniu męża.
Może miała rację, że chciała rozmówić się z nim sam na sam. Może najłatwiej sobie z nim poradzi. Toć bezwzględnie kochał ją jeszcze i pragnął zobaczyć za wszelką cenę.
Ale, jeśli Drangiel znów dostanie napadu szału? Marlicz mimowoli począł wstępować na górę. Nie zamierzał interweniować, gdyby rozmowa miała przebieg spokojny. O ile jednak posłyszy wołania o pomoc, bezwzględnie pośpieszy Tamarze z ratunkiem.
Stał teraz prawie pod samymi drzwiami Drangla. Nie dobiegały zza nich podniesione głosy i dokoła panowała kompletna cisza. W starym tym domu musiało mieszkać niewielu lokatorów i żaden z nich nie kręcił się po schodach.
Minuty upływały za minutami i oczekiwał tak może kwadrans, gdy wtem wydało mu się, że słyszy zza drzwi głośniejszy okrzyk. Już miał zbliżyć się do nich, gdy wślad za tym okrzykiem, rozległ się huk wystrzału.
Bu — u — m...
Ogarnęło go przerażenie.
— Ten łajdak zastrzelił Tamarę! — wykrzyknął prawie głośno i rzucił się do drzwi.
Były zamknięte na klucz. Już miał w nie uderzyć z całej mocy, gdy wtem w pokoju rozległy się kroki, zgrzytnął klucz i rozchyliły się one.
Na progu stała baronowa. Była niezwykle blada.
Drangiel zastrzelił się! — wymówiła przyciszonym głosem, jakby unikając jego wzroku, po czym wnet dodała. — Czy nikt nie posłyszał wystrzału?
Chwilę nadsłuchiwali. Ale huk browninga widocznie nie dotarł do słuchu lokatorów, gdyż żaden z nich nie wyjrzał na klatkę schodową.
— Niech pan wejdzie do środka! — pociągnęła go za rękę, a gdy znalazł się w pokoju, zamknęła drzwi za nim.
Gdy wszedł, cofnął się mimowoli. Tuż koło stołu leżał wyciągnięty na wznak Drangiel, z jakimś wyrazem zastygłego przerażenia w oczach, a ze środka czoła, wąską strugą sączyła się krew. Ręce miał szeroko rozrzucone, a w jednej z nich trzymał browning, ale jakoś nienaturalnie, jakgdyby ta broń w ostatniej chwili została mu wciśnięta do dłoni.
Tak przynajmniej wydało się Marliczowi. Tłumiąc mimowolną odrazę zbliżył się i pochylił nad leżącym, przekonał się, że Drangiel bezwzględnie już zakończył życie.
— Zastrzelił się? — wybąkał, przejęty tym strasznym widokiem. — Przecież... poprzednio nie zdradzał samobójczych zamiarów?
— A jednak... — odrzekła cicho i znów unikała jego wzroku — strzelił do siebie tak niespodziewanie, że nie zdążyłam temu przeszkodzić.. Był pijany do nieprzytomności... Napad białej gorączki... Przeczuwałam, że w podobnym stanie, kiedyś ze sobą skończy... Kiedy mu oświadczyłam, że nie powrócę do niego błyskawicznie wyciągnął browning i...
— Dziwne! — szepnął, odsuwając od siebie straszne przypuszczenie, iż Tamara sama zastrzeliła męża, a później upozorowała samobójstwo. — Dziwne! — a w myślach mu przebiegło — Wszak to podobno, kobieta, która niesie śmierć...
— Nic dziwnego tak dalece tu nie ma! — wymówiła już teraz swym zwykłym stanowczym głosem. — Może i lepiej się stało, bo jakaż go oczekiwała przyszłość? Ale, nie traćmy czasu, ważniejsze nas oczekują zadania, a czas nagli. Czy nie domyśla się pan gdzie zmarły przechowywał papiery?
Wyrzekła to tak, jak gdyby już poczytywała Marlicza za wspólnika.
— Zdaje mi się, że w komodzie — wyrwało mu się mimowolnie, choć nadal nie mógł się otrząsnąć z poprzedniego wrażenia. — Coś o tym wspominał..
— Oczywiście! Tylko tam! — zawołała zbliżając się do komody. — Toć w tej izbie nie ma innego mebla, gdzie możnaby cośkolwiek schować...
W zamku górnej szuflady tkwił klucz i nie była zamknięta. Wysunęła ją i szybko zaczęła przetrząsać znajdującą się tam brudną bieliznę. Jej ręce błądziły nerwowo wśród pomiętych koszul i kołnierzyków. Próżne jednak widocznie były te poszukiwania, bo na jej twarzy zarysowywał się coraz bardziej niespokojny wyraz.
— Tu nie.. Następna.
Skoro tylko otwarła następną, z jej piersi wyrwało się uczucie ulgi. W pustej prawie szufladzie leżała spora, zapieczętowana koperta z napisem: „Wielmożny pan dyrektor Jan Kuzunow!“
— Więc przyszykował dla niego papiery! — zawołała rozrywając ją prędko i przeglądając jej zawartość. — Rozmyślił się dopiero w ostatniej chwili! Niczego tu nie brakuje... Przepraszam, zgody na rozwód... No, teraz obejdziemy się i bez tej zgody...
Nie pokazując Marliczowi papierów, równie szybko schowała je za gors koszuli. Na jej twarzy zarysował się wyraz zadowolenia.
— To byłoby wszystko! — szepnęła.Ale... — raptem nowa myśl zasępiła jej czoło. — Niech pan mi szczerze powie — zwróciła się do Marlicza — Co mój nieboszczyk mąż o mnie panu powiedział?
— Nic! — skłamał.
— Nic? — wpiła się weń wzrokiem. — Nie opowiadał panu o mojej przeszłości?
— Ni..e!
— Mówi pan nieprawdę! — nie dała się zwieść jego zaprzeczeniom. — Napewno musiał panu naopowiadać o mnie jakichś niesłychanych bredni! Tak samo, jak te papiery, które schowałam w gruncie nic nie znaczą, ale przez osoby niechętne mogłyby być różnie komentowane. Ale nie pora teraz na podobną rozmowę. Musimy natychmiast opuścić ten pokój, żeby nas tu ktokolwiek nie zastał obcy... tylko..
— Tylko?
— Na wszelki wypadek kilka wskazówek.. Ja wyjdę pierwsza i mam nadzieję, pan równie niepostrzeżenie się wydostanie... Ale gdyby trafem inaczej się stało, musi pan wiedzieć co ma mówić i jak się tłumaczyć...
— Jakie wskazówki? — jeszcze nie rozumiał.
— Oczywiście — wyjaśniała — nigdy nie byłam w tym pokoju i nie może pan się zdradzić, gdyż tajemnicą jest mój pobyt w Wilnie. Co się zaś pana tyczy, to przybył pan z polecenia dyrektora Kuzunowa do zmarłego Drangla po papiery, ale okazało się, że ten żadnych papierów nie posiadał, a okłamywał was tylko, chcąc wyłudzić od Kuzunowa kilka tysięcy złotych. Kiedy pan o tym się przekonał i odmówił stanowczo wypłacenia pieniędzy, pijany Drangiel, w napadzie furii, odebrał sobie życie. Tę wersję powtórzy pan również Kuzunowowi. Rzecz zrozumiała, że o ile pana nikt nie zobaczy, kiedy będzie wychodził z tego pokoju, nie potrzebuje pan opowiadać że Drangiel przy panu popełnił samobójstwo. Nastąpiło to, gdy już nie było pana...
— Ależ! — zawołał, przerażony — ja nie mogę tak kłamać! W co pani mnie wciąga? W jakieś niesłychane błoto! — Podeszła do niego blisko.
— Głupcze! — powtórzyła. — Pamiętaj, że Kuzunow jest stary, a ty młody.... Że od ciebie tylko zależy, abyśmy stanowili nierozerwalną spółkę i należeli do siebie... Czyż nie rozumiesz, że nie przemawia przeze mnie tylko wdzięczność, że okazujesz mi wielką usługę, a podobasz mi się jednocześnie, jako mężczyzna...
Przywarła do niego całym ciałem i patrzyła na niego kusząco. A pod wpływem tego spojrzenia Marlicz zapomniał nie tylko o niedawnych swoich posądzeniach, ale i o tym co mu opowiadał niedawno Drangiel. Nawet o tym, że ten nieszczęśnik, zapewne jej ofiara, leży tu obok niego w pobliżu z przestrzelonym czołem.
— Zrobisz więc, jak powiedziałam — szeptała dalej, otoczywszy teraz jego szyję ramieniem, — gdy wyjdę, przeczekasz dziesięć minut i postarasz się równie szczęśliwie wydostać. O ile nikt nas nie zobaczy, wygraliśmy całkowicie sprawę. A kiedy wydostaniesz się niespostrzeżenie, w co nie wątpię, przyjdź do mnie za godzinę. Mieszkam również w hotelu „Bristol“; na pierwszym piętrze, tylko pod nazwiskiem Malskiej. To moje panieńskie nazwisko. Zachowałam z tych czasów paszport i dla tego bezpiecznie mogłam przyjechać do Wilna. Przyjdź, będę oczekiwała ciebie... Chyba, chcesz spędzić noc razem ze mną?...
Raptem jej gorące wargi przylgnęły do jego ust i poczuł, że kręci mu się w głowie. Lecz, wnet oderwała się od niego, na palcach podbiegła do drzwi, ostrożnie zajrzała za nie, a przekonawszy się, że nikogo nie ma na schodach, wślizgnęła się w nie, iście kocim ruchem i za nimi znikła.
A tak była pewna wygranej, że oczekiwała nawet na odpowiedź Marlicza.
Miała słuszność. Ten nie usiłował nawet walczyć ze sobą. Zbliżył się do uchylonych drzwi i nadsłuchiwał z niepokojem, czy Tamara szczęśliwie, nie napotkawszy domowników zejdzie ze schodów. Odetchnął dopiero z ulgą, gdy ucichł odgłos jej kroków.
Po upływie dziesięciu minut opuścił tragiczny pokój. I tym razem schody były puste. W ponurej izdebce pozostał tylko martwy Drangiel z zastygłym wyrazem grozy na twarzy, jakgdyby chciał rzec:
— Strzeż się kobiety, która niesie śmierć!
Ale Marlicz był głuchy na to ostrzeżenie.

Chociaż śród upojnej nocy, jakiej nigdy Marlicz nie zaznał jeszcze z żadną kobietą, — wydawało snu się że w półmroku pokoju, oświetlonego przesłoniętym abażurem nocnej lampki, widzi przed sobą straszliwą twarz Drangla, a nawet dostrzega krople krwi, spływające po rękach kochanki. Były to oczywiście, tylko przywidzenia i szybko otrząsnął się z nich. Mało tego, że Tamara prędko zdążyła z niego wyciągnąć, to co zmarły opowiedział mu przed śmiercią, tak mu te fakty wytłumaczyła, że przysiągłby, iż była stale ofiarą najfatalniejszych zbiegów okoliczności. Grzegorz Drangiel szantażował ją podle i właściwie, znakomicie uczynił, że odebrał sobie życie. Słowem, rychło należał do niej duszą i ciałem. Inna natomiast trapiła go myśl:
— Tamaro! — zapytywał. — Czy ty naprawdę mnie kochasz? Zależy ci na mnie?
— Jakże możesz o to zapytywać? — uśmiechała się, a tylko jej powieki o niezwykle długich rzęsach, przezornie zakrywały zielone oczy, istne oczy drapieżnika. — Czyż inaczej znajdowałbyś się przy mym boku? I nie nazywaj mnie Tamarą... Dla ciebie, jam Mara... — Twoja Mara!
Długi pocałunek złączył ich usta.
Tamara była teraz całkowicie spokojna i pewna o Marlicza. A tam w piecu papiery, te papiery, o które tak lękała się, zamieniły się w kupkę popiołu. Nawet ten popiół został starannie porozrzucany i wszelki ślad przeszłości zaginął.
Tylko...
Kiedy Marlicz, o czwartej rano opuszczał pokój Tamary, spotkała go pewna przygoda, o ile to wogóle przygodą nazwać można. Tuż koło jej numeru natknął się na Mongajłłę. Starszy pan, nie mogąc zapewne zasnąć po zbyt obfitej kolacji i zmuszony do pewnych dyskretnych wizyt w nocy, kroczył naprzeciw w szlafroku.
— Kotusik! — zawołał, ujrzawszy Marlicza ze zwykłą sobie rubasznością. — Wiem gdzieś ty mi przepadł. Szukam ciebie cały wieczór, bo nudziło mi się, staremu... — Nigdzie znaleźć cię nie mogłem... Teraz rozumiem! Winszuję, Kotusik — Winszuję..
— Czegoż pan mi winszuje? — zapytał, niezbyt uprzejmie, podrażniony niedyskrecją starego.
— Fiu... fiu! — zagwizdał Mongajłło, mrużąc oko. — Taka kobieta... Pani Malska! — Dobrze przyjrzałem się jej wczoraj, Kotusik, kiedy wchodziła do swego numeru. A nawet zapytałem się służącej o nazwisko... Toć to Venus! Ty, o czwartej od niej? — No, no... — Ale bądź spokojny, Kotusik, nie powiem nikomu...
— A może pan opowiadać! — burknął. — To moja narzeczona i niedługo nasz ślub!
— Narzeczona?
Ale Marlicz, nie wdając się w dalszą pogawędkę, uścisnął tylko rękę starszego pana i szybko oddalił się do swego numeru.
Nie wiadomo czemu, wściekły był, że dziwnym zbiegiem okoliczności natknął się na starego oryginała, gdy cały hotel był jeszcze uśpiony i na dnie duszy czuł dziwny niepokój.
Ale, Mongajłły chyba nie spotka więcej? Również nie zamierzał mu opowiadać w jaki sposób zakończył niesławny żywot jego przyjaciel, były rotmistrz gwardii carskiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.