Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta, która niesie śmierć |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marlicz przybył nazajutrz szczęśliwie do Wilna i zamieszkał w hotelu „Bristol“. Ponieważ do siódmej wieczór — a o tej godzinie miał się stawić u Drangla — było sporo czasu, począł zwiedzać miasto w którym po raz pierwszy w życiu się znalazł.
Wilno wraz z Krakowem są chyba najciekawszymi miastami w Polsce i najwięcej w nich można odszukać pamiątek zamierzchłej przeszłości. Krążył więc po małych, krętych ulicach, tchnących średniowieczem, podziwiał kościoły, klasztory i gmachy, pamiętające jeszcze czasy Jagiellonów, dotarł nawet na Antokol, skąd roztacza się wspaniały widok na prastary gród.
Wreszcie zmęczony długim spacerem, gdy zbliżyła się już pora obiadowa, powrócił do hotelu i udał się do znajdującej się tam na dole restauracji.
W długiej, wąskiej sali prawie wszystkie stoliki były zajęte. Rozglądał się za wolnym miejscem. Wtem posłyszał znajomy głos:
— Ot, pan tu się znalazł! A pozwól do mnie kotusik! Bardzo, proszę....
To starszy pan siedzący samotnie przy stoliku pod oknem, zapraszał go uprzejmie. Wysoki, tęgi, o czerstwej, ogorzałej od słońca twarzy i sumiastym siwym wąsie — typowy żubr kresowy. Marlicz zapoznał się z nim w drodze, gdyż jechali tylko we dwójkę w kolejowym przedziale i tam już przywykł do jego jowialnego, nieco rubasznego obejścia. Starszy pan, widocznie gadatliwy z natury, pierwszy rozpoczął rozmowę i począł opowiadać, że ma duże dobra pod Wilnem, ale ciągle w ostatnich czasach musi kursować pomiędzy tym miastem, a Warszawą, bowiem stara się o pozwolenie na wyrąb lasów, a takie pozwolenie „kotusik“, teraz dostać nie łatwo.
„Kotusik“ było to jego ulubione przysłowie które wtrącał w prawie każde zdanie jednocześnie tykając Marlicza. Gdy ten spojrzał na niego w pierwszej chwili zdumiony taką poufałością, starszy pan spostrzegłszy jego minę dobrodusznie wyjaśnił:
— Ty się nie gniewaj na mnie „kotusik“ że tak gadam! Onufry Mongajłło jestem, lat siedemdziesiąt minęło, wszystkim znajomym tak gadam, a teraz odzwyczaić się trudno.
Marlicz — kiedy posłyszał nazwisko starszego pana nie tylko nie obraził się, ale nabrał dlań respektu. Bank Kuzunowa, w którym pracował utrzymywał szerokie stosunki ze sferami ziemiańskimi, i dlatego też wiedział, że Mongajłłowie należeli prawie do rodów magnackich w Wileńszczyźnie i bodajże ten sam Onufry Mongajłło był klientem ich banku. Nie zwierzył mu się z tym, oczywiście, ale stał się dla starszego pana niezwykle uprzejmy, ten zaś darzył widoczną sympatią swego młodego towarzysza podróży.
To też, obecnie, chętnie skorzystał z zaproszenia, zbliżył się do stolika i uścisnąwszy rękę starszego pana, zajął naprzeciw niego miejsce, zadowolony nawet, że sam nie będzie spożywał obiadu.
Pan Mongajłło zajadał ze smakiem kołduny, zakrapiając je gęsto wódką i jako panek kresowy musiał tu być wysoce poważanym gościem, gdyż usłużnie nadskakiwał mu kelner, tytułując go „jaśnie panem, dziedzicem“.
— Ty też „kotusik“ zjedz kołduniki. — zwrócił się do Marlicza. — Nasza wileńska potrawa... Albo bigos... Takiego w Warszawie nie dadzą.... Choć tam się nazywa potrawa boska, bo tylko Pan Bóg wie, co te kuchmistrze za draństwa do niego „nakładą“.
Marlicz dał się namówić na kołduny, później zrazy z kaszą, a chcąc zrobić przyjemność starszemu panu, kropnął z nim kilka kieliszków wódki. Później musiał wysłuchać długą opowieść o tym, że interesy Mongajłły układają się znakomicie, zapewnie nie długo otrzyma pozwolenie na wyrąb lasu, gdyż dowiedział się z rana, że miejscowe urzędy nie stawiają trudności, tylko nie jest wykluczone, że jutro znów uda się do Warszawy.
— To drogę razem odbędziemy, kotusik...
Zapewne długo jeszcze słuchałby w milczeniu tych zwierzeń Mongajłły, gdyby wtem nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. Przy bufecie rozległy się jakieś podniesione głosy, a gdy Marlicz spojrzał w tym kierunku, zobaczył tam jakiegoś awanturującego się mężczyznę. Był to może pięćdziesięcioleci, szpakowaty, chudy jegomość o zniszczonej, zapewne od pijaństwa twarzy, w wytartym ubraniu, błyszczących niesamowicie oczach i nerwowych ruchach, który coś zawzięcie tłumaczył gospodarzowi, stojącemu za bufetem. Widać było, że siłą wdarł się na salę, gdyż w pobliżu stało paru kelnerów, jakby zamierzając go z niej usunąć.
— A ja wam gaworiu (powiadam) — wykrzykiwał po rosyjsku — dieńgi budut u mienia... (będę miał pieniążki).
— Niestety! — dość szorstko odrzekł gospodarz. — Na „budut“ (będą) nie możemy kredytować panu rotmistrzowi...
— A mało ja u was przepił?
— Kiedy to było? — A jeszcze więcej pan nam jest winien! Najlepiej pan zrobi, jak zaraz wyjdzie, bo nie skredytujemy, ani za grosz.
— Jej Bohu! (Na Boga)! Do wieczora... Takaja kucza dienieg budiet! (kupę pieniędzy będę miał) — szeroko rozstawił ręce. — Nu, choziajin? (Więc gospodarzu).
— Nie mogę....
Marlicz domyślił się łatwo, że awanturujący się musi być byłym rosyjskim oficerem, nałogowym alkoholikiem, żebrzącym niemal o kieliszek wódki u gospodarza. Nie zdziwił go ten obrazek, gdyż podobnych wykolejeńców łatwo spotkać można wszędzie, a słowa Mongajłły potwierdziły te spostrzeżenia całkowicie.
— Ot, do czego prowadzi wódka! — wyrzekł sentencjonalnie, jakby zapomniawszy, że sam łyknął conajmniej osiem dużych kieliszków. — A to naprawdę były rotmistrz gwardii carskiej... Skończony człowiek, spił się ostatecznie.
— Zna go pan?
— Znam... Tylko nie patrz na niego kotusik, bo zaraz się do nas przyczepi, a ja...
Niestety, było za późno. Były rotmistrz gwardii carskiej odwrócił się raptem w kierunku sali, powiódł po niej swoimi gorejącymi, błędnymi oczami, spostrzegł Mongajłłę i twarz mu się rozpromieniła w szerokim uśmiechu. Odtrącił kelnera, który starał się go zatrzymać i zbliżył się do ich stolika.
— A jaśnie wielmożny pan dziedzic! — dawno was nie widał, staryj drug!
— No tak... No tak, kotusik! — wybąkał Mongajłło bez zbytniego zachwytu — i ja ciebie rad widzieć rotmistrzu... Tylko widzisz, my z tym panem — wskazał na Marlicza, jakby dając do zrozumienia, że ma do odgadnienia ważne z nim interesy.
— Ponimaju, (Rozumiem) — wymówił pijak, podczas, gdy kelner przezornie usuwał krzesło. Ponimaju i nie budu wam mieszat’! Ale za spotkanie napijemy się wódki! Tu nieproszony pochwycił stojącą na stole butelkę, nalał sobie szklaneczkę, podniósł ją do góry, po czym wychylił do dna.
— Za zdrowie pana Mongajłły!
— Napiłeś się to i dobrze, kotusik! — oświadczył z niezmąconym spokojem Mongajłło. — Ale teraz zostaw nas samych... Jeśli ci potrzeba, bo nie bardzo chcą ci, słyszę, kredytować — wyciągnął z kieszeni kamizelki pięciozłotową monetę — bierz... Bierz, ale nie przeszkadzaj, mamy konferencję.
— Bieri i idi k czortu? (weź i idź do diabła) — syknął. — A myślisz pan Mongajłło, że nie wezmę? Dlatego, że mi dajesz jak żebrakowi, bylem tylko nie usiadł przy twoim stoliku? Wstydzisz się ze mną siedzieć? Bywszyj gwardiejec? A skolko raz preżdie ty so mnoju wypiwał? (A ileż to razy piliśmy razem?) Właśnie wezmę, bo chcę, tylko...
— Co, tylko, kotusik? — zapytał Mongajłło i widać było, że zaczyna go niecierpliwić ta rozmowa.
— Tylko — szybko pochwycił leżącą na stole monetę — przychodź wieczorem do Bristolu! Zobaczysz, jak rotmistrz będzie szastał pieniędzmi... ha... ha... A tepier proszczaj! (A teraz do widzenia).
Obrzucił Mongajłłę i Marlicza złym spojrzeniem i odszedł od stolika. Nie miał również widać zamiaru za zdobytą piątkę pozostać w restauracji, bo szybko przeszedł przez salę i skierował się do wyjścia. W przejściu tylko warknął na gospodarza:
— Jeszczo budiesz mnie kłaniatsia, prochwost! (Jeszcze będziesz mi się nisko kłaniał ty...)
Mongajłło był zadowolony, że pozbył się natręta.
— Niemożliwy człowiek, kotusik, — począł wyjaśniać — niemożliwy... Urządza skandale. Zawsze chętnie mu dam pieniądze, byle tylko odczepił się. Inaczej, jak się napije, to całą salę rozwali... A jaki kiedyś był elegancki człowiek! Pamiętam go jeszcze z carskich czasów. Nawet po wojnie, miał swój majątek. Wszystko przepuścił.
— Po wojnie miał majątek? — zdziwił się Marlicz, gdyż sądził, że wykolejeniec jest rozbitkiem rosyjskiej rewolucji — Też pod Wilnem?
— Duży majątek. Pięć lat temu jeszcze bogaty był, kotusik. W rok, w dwa wszystko poszło.. Przez kobietę.... Zakochał się w jakiejś osobie, nie znałem jej, ale podobno miała być prześliczna... Tylko.. Oj, te kobiety, kotusik.. Rzuciła go, kiedy nie miał pieniędzy, a on teraz pije..
— A jak nazywa się ten były rotmistrz?
— Grzegorz Drangiel.
— Co?
— Czemuś tak się zdziwił, kotusik? Że z takiej dobrej rodziny i tak się opuścił? Naprawdę, stary rosyjski ród. Mają nawet tytuł baronowski. Słyszałeś kiedy o nich?
— Nie! — skłamał, nie mogąc oczywiście wtajemniczać Mongajłły w sprawę w jakiej go wysłano do Wilna.
— A takieś się zdziwił! Ale co tu sobie głowę zaprzątać takim pijakiem. Na szczęście diabli go wynieśli stąd, kotusik...
Tu Mongajłło znów powrócił do opowieści o swoich interesach.
Więc tak wyglądał ów Drangiel, mąż Tamary, do którego Marlicz miał udać się o siódmej. Coprawda wnosząc z jej słów i z tego, że za pozwolenie na rozwód miał mu wypłacić pieniądze, był na to przygotowany. Ale żeby wyzbyć się do tego stopnia wszelkiej godności i tak stoczyć się na dno? Za kieliszek wódki gotów był poniżyć się do ostatecznych granic. Oczekiwał widocznie na przyobiecane pięć tysięcy i za nie z powrotem zamierzał odgrywać pana. To oznaczały jego przechwałki, że wieczorem pokaże wszystkim, co jeszcze potrafi.
Wyciągnąłby chętnie z Mongajłły, jakieś dalsze szczegóły z małżeńskiego pożycia Drangla z żoną, ale wnet poznał, że stary ziemianin, sam jest w nich mało poinformowany. Zresztą, tak go zaprzątał wyrąb lasu, że mimo zręcznych nagabywań Marlicza, wciąż powracał do poprzedniego tematu.
Nie dowiedział się tedy Marlicz niczego nowego i pocieszał się tylko w duchu, że rychło sam zobaczy Drangla. Gdy żegnał się z Mongajłłą, opuszczając restaurację, biła godzina szósta.
Tedy za godzinę.
Przesiedział ten czas w swoim numerze, po czym wyszedł na miasto i skierował się w stronę ulicy Jezuickiej. Znalazł się przed kamienicą, wymienioną w kartce, doręczonej mu przez Kuzunowa. Kamienica była stara, jednopiętrowa i jak dowiedział się od dozorcy, Drangiel mieszkał tam w oddzielnym pokoiku, na poddaszu. Szybko wspiął się po wąskich, brudnych, drewnianych schodach, i znalazł się przed drzwiami na których widniał bilet: „Grzegorz baron Drangiel, b. rotmistrz lejb gwardii pułku ułanów i obywatel ziemski.“
Zastukał. Z za drzwi rozległy się pośpieszne kroki, rozwarły się szeroko drzwi i ukazał się w nich Drangiel. Widocznie oczekiwał niecierpliwie wysłannika i zdziwił się w pierwszej chwili, ujrzawszy Marlicza, którego niedawno widział w towarzystwie Mongajłły, sądząc, że ten od niego z jakimś poleceniem przybywa.
— Ach! Pan od Mongajłły?
— Nie! — zaprzeczył. — Przybywam od pana dyrektora Kuzunowa!
— Od pana dyrektora Kuzunowa! — widoczne zadowolenie odbiło się na twarzy carskiego rotmistrza. — Tak, to czemuż pan siedział z Mongajłłą? — nieufne błyski zagrały w jego oczach. — Czy ten stary chrycz wie coś o naszej sprawie?
— Nie, nic nie wie! — pośpieszył go uspokoić. — Poznałem przypadkowo pana Mongajłłę i równie przypadkowo znalazłem się z nim w restauracji. Mongajłło nie wie nawet, że pracuję w banku dyrektora Kuzunowa.
— Charaszo! Wojditie... (Dobrze! Proszę wejść). Wślad za Dranglem, znalazł się w małej izdebce, urządzonej więcej, niż skromnie. Przy jednej ze ścian stało drewniane, z porozrzucaną, mocno przybrudzoną pościelą łóżko, pośrodku zniszczony stół, a obok niego dwa nadwyrężone krzesła. Obdrapana komoda w rogu dopełniała tego biednego umeblowania. Widać było, że z pokoju tego zniknęło wszystko, mogące przedstawiać jakąkolwiek wartość, wyprzedane zapewne na wódkę. Tylko, na ścianie obok siebie wisiały dwa portrety, dobre portrety, zrobione za czasów świetności przez pierwszorzędnego malarza. Jeden z nich przedstawiał Drangla w mundurze z szeregiem orderów na piersi, drugi Tamarę, w stroju balowym, uśmiechniętą, zagadkową i kuszącą.
— Proszę usiąść! — wskazał Marliczowi na jedno z krzeseł, znajdujących się obok stołu, na którym leżały zatłuszczone papiery z resztkami wędliny, niedojedzony kawałek kwaszonego ogórka, oraz stała napoczęta butelka wódki, prawdopodobnie nie dawno zakupiona za pieniądze Mongajłły. — Cóż mi pan przywozi! A może pan napije się wódki?
— Dziękuję! — odparł, zajmując miejsce. — Nie piję!
— A z Mongajłłą pan pił! Trudno, skoro pan taki dumny sam się napiję!
Nalał sobie pół szklanki i wychylił ją błyskawicznie.
Marlicz z odrazą spojrzał na niego. W domu, — Drangiel bez marynarki i kołnierzyka, z rozczochranymi włosami nad spoconym czołem i zaczerwienioną twarzą, wydawał mu się jeszcze więcej odrażający. Przy tym musiał być już pijany.
— Cóż pan mi przywozi? — powtórzył. — Czy są pieniądze?
— Oczywiście!
— Całe pięć tysięcy?
— Tak! — Marlicz wyciągnął paczkę z pieniędzmi z kieszeni. — Ale, wzamian miałem otrzymać papiery.
— Chwileczkę. A dyrektor Kuzunow wie za co płaci?
Marlicza zaskoczyło to pytanie.
— Chyba!
— I ja tak myślę! Bo ten pański dyrektor, to bardzo mądry człowiek. Kocha się w mojej żonie i chce się z nią żenić, ale przedtem pragnie dowiedzieć się wszystkiego. Coprawda, sam mu o tym napomknąłem.... ha — ha... Nie tak, jak my, Rosjanie — Jak zakochamy się, to niech będzie nawet zbrodniarka... —
W podnieceniu przeszedł się po izdebce. Marlicz milczał.
— Niech się dowie! — mówił dalej. — Właśnie chcę, żeby się dowiedział. A dla czego? Ja mam wziąść te kilka parszywych tysięcy złotych — rzucił łapczywe spojrzenie na paczkę banknotów, leżących na stole, z których Marlicz przezornie nie usuwał ręki — i dalej żyć jak pies? A ona, która mnie zrujnowała, ma być „jaśnie panią“? O, niech wszystkiego się dowie, a później się żeni — dam chętnie zezwolenie na rozwód.
Znów napełnił szklankę wódką.
— Niech się dowie — warknął — że piękna Tamara była tu w Wileńszczyźnie tylko skromną guwernantką... Że swymi intrygami doprowadziła do tego, że w domu, w którym pracowała, syn chciał dla niej zabić ojca i matkę. Że była uwikłana w głośny proces i przezywano ją nawet kobietą, która niesie śmierć! Że nie wiadomo, jakby cała ta sprawa skończyła się, gdybym ja się nie nawinął i z nią nie ożenił. No i nie zatuszował niektórych rzeczy. Ale, pozostały papiery... — Papiery, o które tak Kuzunowowi chodzi... — Ot, tam — wskazał na stojącą w rogu komodę. — Dzięki tym papierom, łatwo ustalić, kogo Tamara namówiła do zbrodni...
Marlicz słuchał teraz tych zwierzeń z zapartym oddechem, pojmując czemu baronowej tak zależało na przejrzeniu tych papierów, czy też ich zniszczeniu.
— A ze mną, jak postąpiła? — Drangiel wciąż trzymał w ręku napełnioną szklankę. — Wyssała, a po tym odeszła. Myśli pan, że nie pragnęła mojej śmierci? Nie chcę gadać, ale kiedyś w potrawie też znalazłem truciznę. Za co? Za co? Za to, że ją kochałem, wszystko dla niej poświęciłem, nawet kłamałem przed sądem... Ale, ona chciała być tylko baronową i bawić się, a kiedy mój majątek strwoniła w przeciągu kilku lat, myślała jakby mnie się pozbyć na zawsze. A kiedy nie udało się, uciekła... Teraz jest szczęśliwą narzeczoną dyrektora Kuzunowa. Kobieta, która niesie śmierć...
— W takim razie — odezwał się Marlicz — powinien pan, panie rotmistrzu, być zadowolonym, że rozchodzicie się ostatecznie!
Drangiel raptem podniósł szklankę do ust i wypił jej zawartość do dna.
— Zadowolony? — powtórzył, a coraz bardziej czerwieniejąca twarz świadczyła, że alkohol ostatecznie uderzył mu do głowy. — Zadowolony? — Pochwycił mocno ramię Marlicza i rzekł: — Ja ją jeszcze kocham!
— Pan ją kocha! Po tym, co mi pan powiedział?
— Kocham ją — krzyknął. — I nie chcę, żeby była żoną Kuzunowa? Ponimajesz...?
— I dlatego bierze pan pieniądze za swoje rewelacje?! — Marliczowi o mało nie wyrwał się ten wykrzyknik.
Choć w porę ugryzł się w język, Drangiel, mimo, że pijany, musiał odgadnąć jego myśli.
— I żeby wszystko zepsuć, dostarczam Kuzunowowi papiery, które sam mu zaproponowałem, kiedy po raz pierwszy zwrócił się do mnie o zezwolenie na rozwód i za to otrzymuję pięć tysięcy? Tak ty siebie dumajesz? — gadał już teraz z poufałością pijacką do Marlicza. — Cóż, piat tysiacz, bolszaja kucza dienieg! Mógłby za to rotmistrz Drangiel znów odgrywać pana i w „Bristolu“ i u „George‘a“. I znów kłanialiby mu się te same swołocze, którzy go stamtąd teraz za kark wyrzucają, bo nie mam pieniędzy. Nawet pan Mongajłło, który mi dał, jak żebrakowi pięć złotych — wypiłby ze mną szampana, ot, co... — Aj, kutnąłby rotmistrz Drangiel! Tylko... — tylko że ja nie chcę tych pieniędzy...
— Pan nie chce tych pieniędzy? — zawołał Marlicz, zdumiony.
— K czortu ich, naplewat‘! — ryknął nagle i pchnął ręką w kierunku paczki banknotów tak gwałtownie, że gdyby Marlicz nie cofnął ich pośpiesznie, napewno byłby je rozsypał po pokoju. — Naplewat‘! Drangiel jest były rotmistrz gwardii i za takie rzeczy pieniędzy nie bierze...
Marlicz miał teraz wrażenie, że rozgrywa się przed nim jakąś scena z powieści Dostojewskiego.
— Więc czego pan właściwie chce? — zapytał zlekka zniecierpliwiony.
— Czego ja chcę? Jak ja stoczyłem się na dno, niech i ona stoczy się na dno... Wot, kak... — wykonał ruch, jakgdyby coś łamał gwałtownie. — Albo, niech się tarza u moich nóg... Nie chce być moją żoną, to będzie niczyją! Rozmyśliłem się, nie oddam nikomu tych papierów! Niech wie, że jest w mojej władzy i że zawsze mogę ją zniszczyć! Schowaj pan te pieniądze przeklęte! — znów tknął z wściekłością kciukiem w kierunku banknotów.
Marlicz pośpiesznie schował je do kieszeni. Więc, cała jego misja skończyła się fiaskiem i Drangiel, pod wpływem pijaństwa, wolał zemstę, niż pieniądze...
— A czy nie lepiejby było — usiłował jeszcze załagodzić sytuację — całą sprawę załatwić tak, jak początkowo było ułożone z dyrektorem?
— Nie! — twarz pijanego nabierała dzikiego, nieprzyjemnego wyrazu.
— Dlaczego? Skoro dyrektor znajduje się w posiadaniu papierów...
— Ha — ha — ha... — Ale ja ich się wyzbędę raz na zawsze. Nie będzie Kuzunowa, będzie inny... Nie chcę... — Nie choczu, ponimajesz? Zresztą, dla czego tak nalegasz? — Może umówiłeś się z nią, żeby je zniszczyć po drodze... — Toć, ja ciebie nie znam wcale...
Oskarżenie to, rzucone przez pijanego było tak nieoczekiwane, a bliskie prawdy, że Marlicz poczerwieniał gwałtownie. Czyżby Drangiel intuicyjnie odgadł wszystko?
— Panie!
— A...! — ryknął tamten. — Czerwienisz się? Dobrze trafiłem! Nie choczu z toboj rozgowariwat!
— Ależ..
— Uchodi! Nie dam pozwolenia na rozwód, ani papierów! W tej chwili wychodź stąd!...
— Pan mnie obraża!..
— Ja... tiebia!...
Drangiel pochwycił się za tylną kieszeń, jakgdyby chcąc wydobyć browning, a Marlicz zerwał się ze swego miejsca.
Co miał robić? Przyszły mu na myśl słowa Mongajłły, że Drangiel po pijanemu jest zdolny do wszystkiego. Zacząć bójkę i narazić się na postrzelenie? Co o tym wszystkim powiedziałby Kuzunow, który wogóle nie wiadomo jak ustosunkuje się do niego, po niekorzystnym załatwieniu sprawy?
— Precz! — ryczał tymczasem pijany i wydało się Marliczowi, że w jego ręku błyszczy jakiś metalowy przedmiot.
— Dobrze, odchodzę! — wymówił cofając się do drzwi. — Ale rozmówię się jeszcze z panem, biedy będzie trzeźwy.
— Won, swołocz!...
Marlicz zniknął za drzwiami. Pośpiesznie zaczął schodzić ze schodów, zastanawiając się, co ma teraz dalej począć. Skomunikować się z Kuzunowem telefonicznie i opowiedzieć mu wszystko, czy też natychmiast powrócić do Warszawy? A jeżeli Drangiel napisze o swych podejrzeniach dyrektorowi?
Tak łamał sobie głowę nad sytuacją, w jakiej się znalazł, gdy wtem przy końcu źle oświetlonych schodów na dole zobaczył czyjąś postać, w pierwszej chwili niewyraźną w półmroku.
— Ma pan papiery? — posłyszał cichy szept.
To baronowa Tamara oczekiwała na niego.