Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V
SZCZĘŚCIE DYREKTORA

Nazajutrz w godzinach popołudniowych, gdy bank był już oficjalnie zamknięty i tylko paru urządników na ogólnej sali układało jakieś spieszne wykazy, dyrektor Kuzunow, znajdował się w gabinecie.
Siedział nie za biurkiem, a na dużej, obitej zielonym suknem otomanie, stojącej w rogu pokoju, naprzeciw zaś, w klubowym fotelu, przedzielonym od kanapy okrągłym, mahoniowym stolikiem, zajmował miejsce doktór Lund, jego kuzyn i serdeczny przyjaciel.
Choć rozmowa była prowadzona niemal szeptem, musiała być ożywiona, gdyż Kuzunow raz po raz niespokojnie poruszał się na kanapie.
— Przepraszam cię bardzo, Janie — mówił cicho Lund — jeśli wyrządzam ci przykrość. Ale wprost za obowiązek sumienia uważałem sobie, powtórzyć ci to wszystko i cię ostrzec.
— Nie cierpisz Tamary — Kuzunow niecierpliwie potrząsnął głową — i od samego początku pragnąłeś, abym zerwał tę znajomość — szczególnie kiedy dowiedziałeś się, że mam zamiar ożenić się z nią. Ale, cóż ty właściwie konkretnego możesz jej zarzucić?
— Raz jeszcze ci powtarzam, że bardzo różnie mówią o niej... Przezywają ją nawet „kobietą, która niesie śmierć“.
— Głupie plotki... Wiem, o co ci chodzi. Była zamieszana w proces i uniewinniona. Później, jej mąż wykorzystał to i przedstawił wszystko w złośliwym świetle.
— A ta historia na moście? — (Lund był jednym z nieznajomych, którzy obserwowali, jak Tamara doręczyła Marliczowi pieniądze na moście Poniatowskiego) — Przyznaj, że w każdym razie zachowuje się dziwnie? Znajdował się ze mną przypadkowo jeden z detektywów prywatnych, którego osoba pani Tamary interesuje mocno i wprost oświadczył, że ma wrażenie, iż knuje ona coś niewyraźnego.
Kuzunow począł nerwowo poprawiać perłę w krawacie. Chwilami opadała z jego twarzy zimna maska, którą starał się nosić, niczym prawdziwy syn Albionu.
— Jak wyglądał ten młody człowiek?
— Twarzy nie mogliśmy dobrze rozróżnić. Ale, był wysoki, szczupły, elegancko ubrany. Coprawda, muszę zaznaczyć, że nie robiło to wrażenia miłosnego spotkania. Pani Tamara doręczywszy pieniądze, odjechała natychmiast nie podając mu nawet ręki.
Choć rysopis ten odpowiadał całkowicie wyglądowi Marlicza żadne podejrzenie nie zbudziło się w głowie dyrektora. Raczej ucieszyły go ostatnie słowa Lunda.
— Więc, nie miłosne spotkanie. To, co opowiada jakiś stary, pokątny szpicel jest dla mnie mało przekonywujące! Możliwe, że Tamara zwracała jakiś dług, lub pragnęła dopomóc znajomemu.
— O północy, na moście Poniatowskiego? Wszystko to wygląda bardzo podejrzanie.
Kuzunow powstał z kanapy, jakby pragnął przerwać niemiłą rozmowę.
— Każdą rzecz można dowolnie tłumaczyć! — oświadczył. — Cenię twoją przyjaźń Alfredzie, wiem, że, powtarzając mi te niemiłe rzeczy, wyłącznie powodujesz się dobrem moim i dlatego również odpowiem ci szczerze. Mam blisko lat sześćdziesiąt, posiadam pewne doświadczenie życiowe i nie pędzę na oślep w przepaść, jak to wy, moi przyjaciele przypuszczacie, skoro wciąż przychodzicie mnie ostrzegać. Więcej nie powiem. Na skutek tych właśnie ostrzeżeń, postanowiłem sprawdzić niektóre momenty z życia Tamary — nie nadmienił, że mąż jej, Drangiel, sam zaofiarował się z dostarczeniem kompromitujących dokumentów — i jeśli będą odpowiadały prawdzie to zerwę z nią... — Jeśli zaś okażą się plotkami, sami przekonacie się, jaką wyrządziliście krzywdę z gruntu przyzwoitej kobiecie, znosząc mi te kalumnie....
— Szczerze cieszę się. — Lund również powstał z miejsca, — że zdecydujesz się sprawdzić wersje krążące o pani Tamarze. Jeszcze więcej będę rad, gdy przejrzysz ostatecznie.
Kuzunow z trudem stłumił odruch gniewu.
— Pozwól, że o tym sam zadecyduję!
Kiedy Lund opuścił jego gabinet, niecierpliwie przeszedł się parokrotnie po pokoju.
Zdenerwowały go już nie tyle słowa Lunda, bo przywykł do tych ostrzeżeń, wywołanych rzekomą życzliwością dla niego, a które w gruncie poczytywał za zwykłą złośliwość ludzką, co brak wiadomości od Marlicza. Spodziewał się, że dzisiaj rano powróci, a jego jeszcze nie było. Toć odebranie papierów od Drangla i wypłacenie za to odpowiedniej sumy nie przedstawiało skomplikowanej sprawy. Ale, cóż zawierają te papiery o których treści Drangiel wspominał tylko ogólnikowo. Kuzunow pragnął je mieć jaknajprędzej, a jednocześnie obawiał się tej chwili, gdy ostatecznie znajdą się w jego rękach. Lecz, czemuż Marlicz nie wraca?
Raptem rozległo się pukanie do drzwi.
— A, pan... — mało nie zawołał radośnie, ujrzawszy przed sobą Marlicza.
— Panie dyrektorze — ten począł tłumaczyć, znalazłszy się w gabinecie — zaszły takie okoliczności, że nie mogłem wyjechać rannym pociągiem (okolicznością tą była wizyta w numerze Tamary) i powróciłem dopiero przed chwilą. Szukałem nawet pana dyrektora w domu, ale powiedziano mi, że znajduje się w banku.
— Papiery pan ma?
— Niestety...
Niezadowolenie zarysowało się na twarzy Kuzunowa.
— Proszę mówić prędzej. Co zaszło?
— Ten pan Drangiel — począł recytować, ułożoną z Tamarą relację swych przygód w Wilnie — wogóle nie posiadał papierów i chciał tylko wyłudzić pieniądze... — Kiedy przekonałem się o tym, nie dałem mu pieniędzy!..
Wyciągnął paczkę banknotów z kieszeni i położył ją na biurku dyrektora.
Twarz Kuzunowa, zazwyczaj pochmurna, rozjaśniła się raptem w uśmiechu pełnym zadowolenia.
— Więc nie miał papierów — zawołał ucieszony, że dowody mające skompromitować Tamarę, okazały się fikcją. — Kłamał najzwyczajniej... Cóż to za człowiek, wogóle, ten Drangiel?..
— Był to nieszczęśliwy wykolejeniec, który z pijaństwa ostatecznie stoczył się na dno, od którego odsunęli się wszyscy i który za kieliszek wódki gotów był uczynić, co kto chciał... Mówię był, gdyż nie żyje....
Kuzunow otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
— Nie żyje?!
— Tak — pobiegła dalej kłamliwa relacja i Marlicz, nie czerwieniąc się nawet, począł opowiadać o szczegółach, w jakich rzekomo odbyło się samobójstwo. — Zastrzelił się w kilka minut, po mojej wizycie... — Zapewne w napadzie białej gorączki, gdyż w czasie rozmowy ze mną już był nieprzytomny. Może ze złości, że przyłapałem go na chęci oszukania pana dyrektora i nie dałem pieniędzy. Dość, że nie żyje. Oto, dlaczego dłużej zabawiłem w Wilnie. Chciałem się przekonać, czy mimo wszystko nie pozostawił jakiegoś listu...
— I cóż?
— Absolutnie, nic..
Marlicz obserwował ukradkiem twarz dyrektora i stwierdził w duchu, że gdyby przyniósł mu wiadomość, że zarobił na giełdzie parę milionów złotych, nie uczyniłby mu większej przyjemności. Twarz Kuzunowa prawie promieniała. Nic dziwnego. Nie tylko Tamara wychodziła całkowicie czysta z tej sprawy, ale ostatnie trudności rozwodowe, dzięki niespodziewanej śmierci Drangla, zostały usunięte.
— Panie Marlicz — mocno potrząsnął ręką swego urzędnika — wyświadczył mi pan znaczną przysługę, której panu nie zapomnę. Domyślił się pan, zapewne, że to o daleko poważniejsze rzeczy chodziło, niż o zwykłe przywiezienie papierów i poznał pan niektóre bardzo poufne sprawy z mego życia. A ponieważ, ze swej misji wywiązał się pan bez zarzutu, zaczynam go traktować od dziś, jako bliskiego mi człowieka. Sądzę, że pani Tamara Dranglowa, moja narzeczona, z którą obecnie w najbliższej przyszłości, mogę się ożenić, również będzie panu wdzięczna. Chcę pana nawet przedstawić jej, żeby to wyraziła panu osobiście. Zechce więc pan przybyć o dziewiątej wieczór do restauracji „Europa“, gdzie będziemy na kolacji. Sądzę, że to zaproszenie nie czyni panu przykrości?
— Och, panie dyrektorze! — zawołał i po raz pierwszy poczuł, że ogarnia go piekący wstyd i poczyna się brzydzić samym sobą. — Naprawdę...
— O dziewiątej! — powtórzył Kuzunow i raz jeszcze uścisnął rękę.
Kiedy Marlicz znikł, szybko pochwycił słuchawkę telefoniczną i począł nakręcać na tarczy pożądany numer.
— Byle tylko wyzdrowiała! — pomyślał — jeszcze będę musiał odwołać zaproszenie!
Istotnie, od wczoraj Tamara była dla dyrektora niewidzialna. Nic dziwnego, gdyż znajdowała się w Wilnie. Oficjalnie jednak, nazywało się, że cierpi na niezwykle silną migrenę, przedłużającą się bez końca i taką odpowiedź otrzymywał od jej pokojówki, gdy wciąż telefonicznie zapytywał o zdrowie ukochanej. Przypuszczał tylko, że ta migrena jest wywołana niepokojem, jaka nadejdzie odpowiedź od Drangla, gdyż chociaż ukrył przed nią, że Drangiel ofiarowywał mu jakieś papiery, zawierające rewelacje, wiedziała ona, że z jego ramienia udał się urzędnik do Wilna po zezwolenie na rozwód, co też otrzymać było niełatwo.
Tym razem jednak, migrena Tamary minęła w cudowny sposób i gdy tylko nakręcił pożądane numery, posłyszał jej głos na drugim końcu telefonicznego drutu. Co prawda, mocno przyciszony, jak przystało na kobietę, która po męczącym cierpieniu, z trudem przychodzi do siebie...
— Słucham! Ach, to ty, Janie...
— Tak, ja! — Jak się czujesz, Maro?
— Dziękuję, znacznie lepiej...
— Mam wrażenie, że wyzdrowiejesz niedługo ostatecznie. Powrócił mój urzędnik z Wilna..
— I cóż? — udała zaniepokojenie...
— Drangiel nie żyje! — począł powtarzać, znane jej świetnie szczegóły, zatajając tylko historię o papierach. — Nic nie stoi na przeszkodzie naszego ślubu...
— Nie żyje, biedak! — udała, że wiadomość ta wywarła na niej wrażenie. — Wiele uczynił mi krzywdy, w każdym razie...
— Możemy tedy — przerwał Kuzunow te czułe wywody — od dziś występować jako narzeczeni... Za nasz rychły związek wypijemy buteleczkę szampana w „Europejskim“. Chyba, czujesz się na tyle dobrze, że mi nie odmówisz...
— Właściwie, czuję się jeszcze fatalnie... I ta wiadomość o Dranglu. — Ale, czego nie zrobiłabym dla ciebie, Janie...
— Przed dziewiątą przyjadę do ciebie samochodem... Ale, zapomniałem powiedzieć...
— Co takiego?
— Taki byłem ucieszony, kiedy powrócił mój urzędnik, z tą wiadomością, że i jego zaprosiłem. Chyba nie zrobi ci to przykrości...
— Pewnie jakaś nudna figura? — wzgardliwie zabrzmiał głos Tamary.
— Przeciwnie! Młody, przystojny, bardzo dobrze ułożony. Nazywa się Marlicz.
— Ach, niech będzie... ten Paslicz — czy jak tam się nazywa...
Marlicz, punktualnie o dziewiątej znalazł się w restauracji „Europejskiej“. Kuzunowa jeszcze nie było. Wnet jednak zbliżył się do niego zarządzający, a dowiedziawszy się na kogo czeka, oznajmił, że pan dyrektor zamówił stolik telefonicznie i prosił, aby panu Marliczowi powiedzieć, że wraz z panią przybędzie lada chwila.
Wobec tego oświadczenia, zajął miejsce przy wskazanym stoliku i zapalił papierosa. Czuł się trochę zdenerwowany. Czy potrafi zachować należyte pozory obojętności, gdy Tamara się zjawi.
Gdy tak siedział zamyślony, zaciągając się dymem, raptem czyjaś dłoń z tyłu opadła poufale na jego ramię.
Obejrzał się. Za nim stał „Kotusik“, który zgodnie ze swoją zapowiedzią również powrócił do Warszawy i widocznie mieszkał w „Europie“.
— A... pan? — wymówił bez zbytniego zapału, chcąc się jaknajprędzej pozbyć nudziarza.
— Cóż się tak dziwisz? — Mongajłło potrząsał jego rękę niedźwiedzią łapą i cieszył się, niczym najserdeczniejszym przyjacielem. — Toć mówił Kotusik, że tu jadę, tylkoś ty na mnie nie chciał zaczekać. Taki byłeś rozamorowany z twoją narzeczoną...
— Jaką narzeczoną? — nie rozumiał w pierwszej chwili, zapomniawszy, że w ten sposób mu przedstawił Tamarę.
— No, ta, coś od niej, Kotusik, z numeru wychodził! Takeś mi powiedział... że, niby wasz ślub niedługo...
— Tak, tak...
— Widzisz, Kotusik! Co ty już nie pamiętasz, jaką masz narzeczoną? Aj, baba, śliczna baba... Kotusik, można tu się do ciebie?..
— Niestety! — wyrzekł sztywno, chcąc się odczepić ostatecznie od Mongajłły. — Oczekuję, właśnie ją... Bardzo mi przykro, ale dziś nie mogę służyć towarzystwem, może innym razem.
Kresowiec nie obraził się o tę chłodną odprawę.
— Oczekujesz? A... to nie będę przeszkadzał... Wiesz, co? Pójdę z „Europy“... Nikogo ze znajomych tu nie ma, a samemu pić, nudno... W innej knajpie może spotkam kompana.
Uścisnął rękę Marlicza, że aż zatrzeszczały kości i znikł. Ten, odetchnął z ulgą. Odejście Mongajłły z restauracji było mu wysoce na rękę i zadowolony był, że go nie zobaczy w towarzystwie Kuzunowa i Tamary. A nuż znał dyrektora? Jakiś dziwny niepokój ścisnął sercem Marlicza.
— W każdym razie — pomyślał — dobrze się stało, że diabli stąd wynieśli tego starego byka! Też licho nadało, żem go musiał spotkać na korytarzu w hotelu i ratując honor Tamary, powiedziałem mu, że to moja narzeczona. Jeszcze wynikną z tego przykrości. Et, chyba żadne... Teraz, na szczęście wyszedł, a jutro pewnie wróci do Wilna...
Dalsze rozmyślania przerwało ukazanie się Tamary i Kuzunowa w drzwiach sali restauracyjnej. Marlicz zerwał się ze swego miejsca i pośpieszył na ich spotkanie.
Tamara, w czarnej, lśniącej, głęboko wyciętej wieczorowej sukni wyglądała jeszcze ponętniej, niż zazwyczaj. Tylko lekkie cienie pod oczami świadczyły o tragicznych przeżyciach i bezsennie spędzonej nocy.
— Pan Jerzy Marlicz! — przedstawił go dyrektor.
— Bardzo mi miło! — wymówiła, nie patrząc na niego i podając obojętnie rękę do pocałunku.
Lecz, jeśli piękna kobieta zachowywała się istotnie tak, jakgdyby po raz pierwszy widziała go w życiu, Marlicz nie mógł powstrzymać mimowolnego drżenia i czerwień raptowną falą zalała jego policzki.
Na szczęście, Kuzunow tak był zaprzątnięty własnym szczęściem, że nie zwrócił uwagi na zmieszanie podwładnego. A może przypisał je wrażeniu, jakie wywarła na niego uroda narzeczonej i był z tego dumny.
— Siadajmy! — zawołał. — I tak pan Jerzy dość się naczekał, ale pani Tamara była cierpiąca i ledwo udało mi się ją nakłonić do odwiedzenia restauracji!
Zajęli miejsca przy stoliku i wnet pani kelnerów wraz z maitre d‘hotel‘em zaczęli na nim ustawiać butelki i zakąski. Dzięki temu Marlicz ochłonął całkowicie a nawet popatrzył na Tamarę. I ona rzuciła mu ukradkiem wiele znaczące spojrzenie, które mówiło:
— Bądźże mężczyzną! Przecież widzisz, wszystko idzie znakomicie!
Istotnie, wszystko szło znakomicie. Kuzunow był taki ożywiony i rozmowny, że Marlicz nie mógł wyjść z podziwu, pamiętając go stale, jako sztywnego i cedzącego słówka zwierzchnika. Sypał żartami, zamawiał najwyszukańsze potrawy, a gdy zgodnie z zapowiedzią złocisty szampan zaperlił się w kieliszkach, wymówił serdecznie do niego:
— Sam pan rozumie, że dzisiejsza kolacja jest naszą cichą ucztą zaręczynową!
— Wobec tego — zawołał Marlicz, którego opuściło całkowicie początkowe zażenowanie — pozwolę sobie wznieść zdrowie pana dyrektora i jego pięknej narzeczonej! — Tu uniósł się nieco z miejsca.
Kuzunow podziękował mu skinieniem głowy, a Tamara uśmiechem. Trącili się kieliszkami.
— Tak! — rzekł dyrektor po chwili. — Dzisiejszy wieczór będzie należał do najpiękniejszych w moim życiu i tych, którzy w nim wzięli udział będę stale poczytywał za moich przyjaciół!
Była to wyraźna aluzja do Marlicza.
— Sądziłam, że sprowadzisz jakiegoś nudziarza, — dodała Tamara, znakomicie grając komedię — tymczasem pan Marlicz jest bardzo miły!
Marlicz pochylił głowę, a pod wpływem drugiego kielicha szampana, znikały resztki skrupułów. Nie zastanawiał się już nad tym, że popełnia podłość. Przeciwnie, przed jego podnieconą wyobraźnią poczynały się rysować zawrotne horyzonty. Przy pomocy Tamary będzie awansował niezwykle szybko, stanie się prawą ręką, kto wie, może zastępcą Kuzunowa, finansowego potentata. Ileż korzystnych zmian zaszło w ciągu tych kilku dni od czasu, gdy on, mały urzędnik — defraudant pragnął sobie odebrać życie. A że to, co uczynił nie zgadzało się zbytnio z oficjalną moralnością, nie należało się tym przejmować.
— W podłożu każdej szybkiej kariery — starał się usprawiedliwić w duchu, przeczytanym gdzieś sofizmatem — leży stale wielkie świństwo.
Drgnął raptem, gdy tak rozmyślał. Spostrzegł ze zdziwieniem, że w drzwiach sali restauracyjnej ukazał się z powrotem Mongajłło który widocznie, nie znalazłszy kompana, raz jeszcze tu zajrzał, przed udaniem się na spoczynek.
— Znowu go tu diabeł przyniósł! — pomyślał. — A cóż to właściwie może mnie obchodzić?! — Jest gruboskórny, ale nie ośmieli się podejść do stolika, skoro zauważy, że siedzę w obcym towarzystwie — Zresztą, uprzedzałem go...
Ale znów wstrząsnął nim nieokreślony niepokój.
— Niedobrze, że mnie widzi powtórnie z Tamarą. Ależ, żeby już prędzej sobie poszedł...
Tymczasem towarzyski „kotusik“ nie myślał o odejściu. Uważnie rozglądał się po sali i wreszcie zatrzymał swój wzrok na ich stoliku. Popatrzył i zaczął się uśmiechać... Ale choć początkowo można było sądzić, że cieszy się, widząc razem „narzeczeńską parę“ — Marlicza z Tamarą — ten uśmiech skierowany był nie do nich. I wtedy stało się to najstraszniejsze.
Mongajłło powoli, niczym niedźwiedź począł się toczyć do ich stolika, a zatrzymawszy się przed nimi o kilka kroków, uśmiechnął się jeszcze serdeczniej i otwierając szeroko ramiona, jakby kogoś pragnął porwać w objęcia, huknął swym tubalnym głosem.
— Janek! Kotusik! Kogo ja widzę?! Stary druchu, jaki jestem rad, żeśmy się spotkali!
— Ach, to ty, Onufry?! — równie radośnie zawołał Kuzunow, spostrzegłszy Mongajłłę i, podniósłszy się ze swego miejsca, zbliżył się do niego.
Podczas, gdy przyjaciele poczęli się ściskać i całować, zimne ciarki przebiegały wzdłuż pleców Marlicza. Stało się to, czego się obawiał najbardziej. Mongajłło znał widocznie doskonale Kuzunowa i nieszczęście chciało, że spotkali się tu wszyscy w restauracji „Europejskiej“. Zaraz bomba pęknie.
— Ten bencwał widział nas w Wilnie! Mieszkał w „Bristolu“! — szepnął, zdławionym głosem, nachylając się do Tamary. — Jest głupi. Obawiam się, że wszystko wypaple!
— Niemożliwe! — zabrzmiała jej cicha, przestraszona odpowiedź i widział, że zbladła.
Tymczasem Kuzunow, wypuszczony z niedźwiedzich objęć kresowca, zaprosił go serdecznie do stolika.
— Chodź, Onufry! Będzie nam bardzo miło! Nie będziesz nam wcale przeszkadzał...
— Z przyjemnością, kotusik!
Marlicz najchętniej zapadłby się teraz pod ziemię.
— Jak tu dać do zrozumienia temu idiocie — myślał niespokojnie — żeby trzymał język za zębami?
Niestety, było już zapóźno.
Dyrektor, podprowadziwszy go bliżej, począł przedstawiać:
— Pan Mongajłło, mój stary przyjaciel... Moja narzeczona... Pan Marlicz, urzędnik mego banku...
Mongajłło, wprawdzie ucałował wyciągniętą rączkę Tamary, uśmiechając się z przymusem, nawet klepnął Marlicza po ramieniu, ale wnet na jego obliczu odbiło się zdziwienie.
— Czyja narzeczona, kotusik?
— Moja! — z uśmiechem powtórzył Kuzunow, sądząc, że kresowiec jest już po kilku dobrych kieliszkach i dla tego orientuje się z trudem.
— Twoja? Nie pana Marlicza?
— Cóż to znaczy? — dyrektor spoważniał raptem. — Znasz pana Marlicza?
— Jak go mam nie znać? — walił dalej gruboskórny „kotusik“. — Toż, my się spotkali w Wilnie... I pani tam była, mieszkała w „Bristolu“. Sam mi powiedział że to jego narzeczona.
— Co takiego?
Tamara podniosła się z miejsca.
— Ten pan jest naprawdę pijany! — starała się uratować sytuację. — Sam nie wie co plecie! Ja miałam być w Wilnie? A... — zaśmiała się nerwowym śmiechem. — Chyba mój sobowtór! Chodź, Janie, jestem zmęczona, pojedziemy do domu!
— Głupstwa pan gada! — zawołał Marlicz czerwony, jak burak. — Nigdy panu nic podobnego nie mówiłem! Źle pan mnie zrozumiał!
Ale słowa te dolały tylko oliwy do ognia i rozdraźniły ostatecznie ambitnego kresowca.
— Ja mam głupstwa gadać, kotusik? To wy tu robicie jakieś szacher macherki, z których nic nie rozumiem! Mieszkała pani wczoraj jeszcze w Wilnie, pod nazwiskiem Malskiej, a ten pan — wskazał na Marlicza — wychodził od pani w nocy z numeru... To skąd ja mogłem wiedzieć, że o tym mówić nie wolno? A teraz dowiaduję się, że pani jest narzeczoną Kuzunowa! Wy przed nim, kotusik, macie jakieś tajemnice! Rozumiem, dlaczego pan Marlicz przed tym nie chciał, żebym podchodził do waszego stolika! Ot, co jest, kotusik!
Kuzunow był blady, jak płótno. Pojął, że Mongajłło nie kłamie. I to spotkanie w Wilnie i panieńskie nazwisko Tamary dało mu wiele do myślenia. Więc, był najbezczelniej oszukiwany i rację mieli ci, którzy go ostrzegali. Podobna przewrotność! Tamara zdołała już usidłać Marlicza, ten wychodził od niej w nocy z numeru, napewno razem zniszczyli papiery i nie wiadomo, jak naprawdę przedstawiała się sprawa samobójstwa Drangla — a on jeszcze dziękował temu łajdakowi.
Zbyt jednak był opanowany na to, aby wywoływać awantury na sali, tym bardziej, że poczynano się już odwracać od sąsiednich stolików, dzięki tej podnieconej rozmowie.
— Chodźmy Tamaro! — wyrzekł, na pozór spokojnie, choć drżało w nim wszystko. — To istotnie jakieś przykre nieporozumienie i Onufry musiał się pomylić. Bardzo cię przepraszam — zwrócił się do niego — że nadal ci nie będziemy służyli towarzystwem. Zajdź jutro, do mnie do banku, to o wszystkim pogadamy obszernie.
W ślad za Tamarą przeszedł przez salę, jakgdyby nic nie zaszło, a za nim podążył Marlicz, raczej umarły ze strachu, niż żywy. Tylko „kotusik“ pozostał sam przy stoliku.
Dopiero, gdy znaleźli się na ulicy, przed wejściem do hotelu „Europejskiego“, gdzie oczekiwał samochód Kuzunowa, ten otworzył drzwiczki, ale nie zapraszając Tamary do środka, wyrzekł drwiąco:
— Daruj, moja droga, że cię nie odwożę. Będzie to należało do obowiązku twego nowego narzeczonego!
— Janie! — zawołała. — Pozwól się wytłumaczyć! Ten dureń upił się naprawdę!
— Nie ma tłumaczenia! — wyrzekł ostro i zagrał w nim długo tłumiony gniew. — Jesteście parą łajdaków, z którą nie chcę mieć nic wspólnego! Wszystko pomiędzy nami skończone, pani baronowo Drangiel!
— Janie! Potworny zbieg okoliczności... Sobowtór!.. Niecna intryga — nerwowo wyrzucała z siebie, jeszcze usiłując go zatrzymać.
Lekko odsunął jej rękę.
— Naprawdę szkoda pani ładnych słówek... i nie moja to wina, że tak pięknie uknuta intryga spaliła na panewce, do której wciągnęła pani nawet mego urzędnika. Wstyd! Co znów pana się tyczy — zwrócił się do Marlicza, który z nisko opuszczoną głową, nie śmiąc spojrzeć w oczy dyrektorowi, stał na chodniku — to sądzę, że nie posunie pan swej bezczelności do tego stopnia, aby jutro zjawić się w banku. Mogłoby tam pana spotkać niemiłe przyjęcie. A teraz — dowidzenia... Wiele szczęścia życzę zakochanej parze!
Kuzunow znikł w samochodzie, który natychmiast ruszył z miejsca.
Chwilę popatrzyli na siebie w milczeniu.
— To wszystko przez ciebie — raptem Tamara skupiła cały swój gniew na Jerzym. — Coś ty za głupstwa naplótł temu staremu idiocie? Jeszcze, nie rozumiem! Pocoś mu mówił, że jestem twoją narzeczoną?
— Nieszczęście chciało, — począł tłumaczyć — że natknąłem się na niego, wychodząc z numeru. Nie mogłem postąpić inaczej...
— Co teraz pocznę? — błysk rozpaczy przemknął w jej oczach. — Tyle zachodów straconych napróżno! — może myślała o śmierci Drangla. — Z czego będę żyła? Powtarzam, wszystko przez twoją głupotę...
— Toć i ja zostałem na bruku! — odparł, myśląc, że gdyby nie napotkał Tamary, nie zaplątałby się w tę całą historię.
Ale, Tamara nie lubiła nigdy żałować długo tego, co się stało, lub daremnie rozpaczać. Skoro Kuzunow był stracony bezpowrotnie, należało wymyślić coś innego.
— Ha, trudno! — zwykła energia zabrzmiała w jej głosie. — Powiadasz, zostałeś przeze mnie na bruku? Gdyby nie ja, leżałbyś pewnie na ziemi z kulą w głowie! Wszystko zepsuło się przez twoją nieostrożność, bo gdybyś nie zawierał znajomości z tym idiotą, nie nastąpiłoby to, co się stało. Nie będę ci teraz również robiła wymówek. Widocznie, los tak chciał... Ale, los ten również nas zbliżył i jesteśmy teraz złączeni minionymi wypadkami i obecnym nieszczęściem. Czy chcesz iść dalej ze mną przez życie?..
Raptem, Marlicz, pod wpływem jej wzroku zapomniał o tym, co zaszło.
— Z tobą? — zawołał. — Na koniec świata!
— Tak daleko nie pojedziemy! Wsiądziemy do taksówki i udamy się do mego mieszkania! Tam naradzimy się, co dalej czynić. Mam pewien plan...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.