Kobieta trzydziestoletnia (tłum. Boy-Żeleński)/VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta trzydziestoletnia |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | La Femme de trente ans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pierwszych dniach czerwca roku 1844, dama lat około pięćdziesięciu, ale na oko jeszcze starsza niż była w istocie, przechadzała się w słońcu, o południu, w ogrodowej aleji wielkiego pałacu przy ulicy Plumet w Paryżu. Przeszedłszy się kilka razy po krętej ścieżce, której się trzymała aby nie tracić z oczu okien przykuwających całą jej uwagę, usiadła na drewnianym fotelu. Z tego miejsca, sięgając wzrokiem poza sztachety, dama mogła widzieć i bulwary, przy których stoi cudowny gmach Inwalidów, wznoszący swą złotą kopułę, wśród tysiąca wiązów, i skromniejszą perspektywę swego ogrodu, zakończoną fasadą jednego z piękniejszych pałaców Saint-Germain. Wszystko tam tonęło w ciszy, i sąsiednie ogrody i bulwary i Inwalidzi, bo w tej dostojnej dzielnicy dzień zaczyna się dopiero w południe. Z wyjątkiem jakiegoś kaprysu, o ile młoda pani nie zechce się przejechać konno lub stary dyplomata nie musi sporządzić jakiegoś protokółu, wszystko, państwo i służba, o tej godzinie śpi albo się budzi.
Dama wstająca tak wcześnie, była to margrabina d’Aiglemont, matka pani de Saint-Héreen, do której należał ten piękny pałac. Margrabina wyzuła się zeń dla córki, której oddała cały majątek, zachowując jedynie dożywocie. Hrabina Moina de Saint-Héreen była ostatniem dzieckiem pani d, Aiglemont. Aby ją wydać za potomka jednego z najznakomitszych domów Francji, margrabina poświęciła wszystko. Nic naturalniejszego: straciła kolejno dwóch synów: jeden, Gustaw, margrabia d, Aiglemont, umarł na cholerę, drugi, Abel, padł pod Konstantyną. Gustaw zostawił dzieci i wdowę. Ale dość wątłe przywiązanie, jakie pani d’Aiglemont miała do synów, zwątlało jeszcze przenosząc się na wnuków. Była grzeczna dla młodej pani d’Aiglemont, ale ograniczała się do zdawkowego uczucia, jakie dobry smak i formy nakazują żywić dla naszych bliźnich. Ponieważ stosunki majątkowe wnuków były doskonale uregulowane, zachowała dla ukochanej Moiny własne oszczędności i majątek.
Moina, piękna i czarująca od dzieciństwa, była dla pani d’Aiglemont przedmiotem owej wrodzonej lub mimowolnej czułości, jaka zdarza się u matek; nieszczęsne sympatje, które wydają się niewytłumaczone, lub które obserwatorzy umieją zbyt dobrze tłumaczyć. Cudna twarzyczka Moiny, luby głos tej ukochanej córki, jej ruchy, chód, gra fizjognomji, wszystko to budziło w margrabinie najgłębsze wzruszenia, jakie mogą ożywiać, mącić luli czarować serce matki. Nerw jej życia obecnego, jutrzejszego, przeszłego, znajdował się w sercu młodej kobiety, w której matka pomieściła wszystkie swoje skarby. Moina przeżyła szczęśliwie czworo starszych. Pani d’Aiglemont straciła w istocie — wedle kroniki światowej — w najopłakańszy sposób uroczą córkę, której losy były prawie zupełnie nieznane, oraz pięcioletniego chłopca wydartego straszną katastrofą. Margrabina widziała zapewne wolę nieba w tem, że los tak oszczędził córkę najmilszą jej sercu; słabe jedynie wspomnienie poświęcała dzieciom, które jej wydarła śmierć. Wspomnienia te były w jej duszy niby groby na polu bitwy, ledwie widoczne pod polnem kwieciem. Świat mógłby wprawdzie zażądać od margrabiny rachunku z tej obojętności i z tej nierówności uczuć; ale świat paryski płynie takim strumieniem wypadków, mód, idej i zdarzeń, że życie pani d’Aiglemont było tak jak zapomniane. Nikt nie myślał jej czynić zbrodni z chłodu i niepamęci, które nie obchodziły nikogo, gdy czułość jej dla Moiny obchodziła wiele osób. Zresztą, margrabina mało bywała w świecie, a w oczach większości osób które ją znały wydawała się dobra, łagodna, pobożna, pobłażliwa. Czyż nie trzeba bardzo szczególnego interesu, aby sięgać poza tę maskę która wystarcza społeczeństwu? Czegóż zresztą nie wybacza się starcom, skoro się stają jak cienie i pragną być już tylko wspomnieniem? Słowem, pani d’Aiglemont była wzorem, chętnie wskazywanym przez dzieci rodzicom i świekrom przez zięciów. Oddała wszak za życia cały majątek Moinie, szczęśliwa szczęściem młodej pani, żyjąc tylko nią i dla niej. Jeżeli jakiś przezorny starzec, jakiś zgryźliwy wujaszek ganił ten postępek, mówiąc: „Pani d’Aiglemont pożałuje może kiedyś, że się wyzuła z majątku dla córki; gdyby nawet dobrze znała serce pani de Saint-Héreen, czy może być równie pewna swego zięcia?“ — prorok taki spotykał się z powszechnem oburzeniem; ze wszystkich stron sypały się pochwały dla Moiny.
— Trzeba oddać sprawiedliwość pani de Saint-Héreen, mówiła jakaś młoda kobieta, że w życiu matki nic się nie zmieniło. Ma cudny apartament, powóz na swoje rozkazy, może bywać wszędzie jak dawniej...
— Z wyjątkiem w operze, odparł zcicha pieczeniarz, jeden z ludzi którzy się czują w prawie obmawiać przyjaciół pod pozorem niezależności. Stara margrabina, poza swojem dzieckiem, kocha jedynie muzykę. Była tak wspaniałą śpiewaczką swego czasu! Ale, ponieważ loża hrabiny jest zawsze pełna galopantów, matka krępowałaby młodą osóbkę, o której mówią już jak o skończonej kokietce. Dlatego pani d’Aiglemont nigdy nie bywa w operze.
— Pani de Saint-Héreen, mówiła panienka na wydaniu, urządza dla matki rozkoszne wieczory, ma salon gdzie bywa cały Paryż.
— Salon, gdzie nikt nie zwraca na matkę uwagi, odpowiadał pieczeniarz.
— Bądź co bądź, pani d’Aiglemont nigdy nie jest sama, mówił jakiś laluś trzymający stronę młodych kobiet.
— Rano, odparł zcicha stary bywalec, rano droga Moina śpi. O czwartej, droga Moina jest w Lasku. Wieczorem, droga Moina idzie ma bal albo do teatru... Ale to prawda, że pani d’Aiglemont ma szczęście oglądać córkę kiedy się ubiera, lub przy obiedzie, o ile przypadkowo droga Moina je obiad ze swą drogą matką. Niema jeszcze tygodnia, drogi panie, rzekł pieczeniarz, biorąc pod rękę nieśmiałego guwernera od niedawna bawiącego w domu, jak zastałem tę biedną matkę smutną i samą przy kominku. „Co pani?“ spytałem. Spojrzała na mnie z uśmiechem, ale widziałem że płakała: „Myślałam, odparła, że to dziwne być tak samą, kiedy się miało pięcioro dzieci; ale to jest nasz los! A przytem ja jestem taka szczęśliwa, kiedy Moina się bawi!“ Mogła się zwierzyć mnie, wszak niegdyś znałem nieboszczyka jej męża. To było wielkie zero, miał szczęście że znalazł taką żonę; to pewna, że jej zawdzięczał parostwo i stanowisko na Dworze.
Ale w rozmowy światowe wkrada się tyle omyłek, czyni się w nich z lekkiem sercem tyle złego, że historyk musi dobrze ważyć zdania obojętnie rzucane przez tylu obojętnych. Może wogóle, między matką a dzieckiem, nie powinno się roztrząsać kto ma słuszność? Między temi dworna sercami jest tylko jeden możliwy sędzia: tym sędzią — Bóg! Bóg, który często spuszcza na rodziny swą pomstę i który wiekuiście używa dzieci przeciw matkom, ojców przeciw synom, ludów przeciw królom, władców przeciw narodom, wszystkich przeciw wszystkim; zastępując uczucia uczuciami, jak młode liście zastępują stare na wiosnę; działając w celach niezmiennego porządku, celach jemu tylko znanych. Bezwątpienia każda rzecz idzie — lub lepiej rzekłszy — wraca do niego.
Te zbożne myśli, tak naturalne u starców, kłębiły się w duszy pani d’Aiglemont; czasem jasne, to znów mętne, to rozwijające się pełno niby kwiaty na wodzie w czasie burzy. Siedziała, zmęczona długiem rozmyślaniem, zadumą w której życie całe wstaje i rozsnuwa się przed oczami tych co przeczuwają śmierć.
Ta kobieta, zestarzała przed czasem, przedstawiałaby dla jakiegoś poety przechodzącego bulwarem ciekawy obraz. Patrząc na nią jak siedzi w nikłym cieniu akacyj — cień akacji o południu! — wyczytalibyście tysiąc myśli na tej twarzy bladej i zimnej, nawet w pełnem słońcu. Ta wymowna twarz wyrażała coś poważniejszego jeszcze niż schyłek życia, cos głębszego niż dusza zmęczona doświadczeniem. Był to jeden z owych typów, które, wśród tysiąca fizjognomij obojętnych i bez charakteru, zatrzymują nas na chwilę i pobudzają do myślenia; tak jak, wśród tysiąca obrazów w muzeum, uderzy cię bądź cudna głowa, w której Murillo oddał boleść matki, bądź twarz Beatrix Cenci, na której Gwido umiał odmalować wzruszającą niewinność w najokropniejszej zbrodni, bądź posępna twarz Filipa II, w której Velasquez na wieki zaklął majestat i grozę królewskości. Niektóre twarze są niby narzucające się despotycznie obrazy, które mówią, pytają, odpowiadają tajemnym myślom, tworzą całe poematy. Zlodowaciała twarz pani d’Aiglemont była jednym z tych straszliwych poematów, jedną z owych fizjognomij rozsypanych tysiącami w Boskiej Komedji Dantego.
Przez ten krótki czas kiedy kobieta jest w rozkwicie, uroda jej doskonale nadaje się do kłamstwa, na jakie ją skazują przyrodzona słabość i nasze prawa. Pod świeżym rumieńcem policzków, pod ogniem spojrzenia, pod delikatną siecią rysów, subtelnych linij, wzruszenia jej mogą pozostać ukryte. Rumieniec, który barwi kolory już z natury tak żywe, nie zdradza nic; wnętrzne ognie zlewają się tak dobrze z blaskiem oczu tryskających życiem, że przelotny płomień cierpienia staje się tylko jednym wdziękiem więcej. Toteż nic dyskretniejszego niż młoda twarz, tem że jest tak nieruchoma. Twarz młodej kobiety ma spokój, gładkość, chłód tafli jeziora. Fizjognomja kobiet zaczyna się dopiero w trzydziestym roku. Do tego wieku, malarz znajduje ma ich twarzy jedynie kolor biały i różany, uśmiechy i wyrazy powtarzające tę samą myśl, myśl młodości i miłości, myśl jednostajną i pozbawioną głębi. Ale ma starość wszystko u kobiety przyszło do głosu; namiętności wrosły w jej twarz; była kochanką, żoną, matką; najgwałtowniejsze wyrazy szczęścia i bólu urobiły i pomięły jej rysy, odcisnęły się w nich tysiącem zmarszczek, z których każda ma swą wymowę. Wówczas, głowa kobiety staje się wspaniała grozą, piękna melancholją, lub wzniosła spokojem. Jeśli wolno ciągnąc to śmiałe porównanie, możnaby rzec, że jezioro, wyschłe wówczas, pozwala nam oglądać ślady wszystkich strumieni które je stworzyły. Głowa starej kobiety nie należy ani do świata, który, bezmyślny z natury, z przerażeniem widzi zniweczenie wszystkich pojęć o smaku do jakich przywykł; ani do pospolitych artystów, którzy nie odkryją w niej nic; ale do prawdziwych poetów, do tych co mają poczucie piękna, niezależnego od konwencyj, na których wspiera się tyle przesądów w sferze sztuki i piękna.
Mimo iż pana d’Aiglemant miała na głowie modną kapotkę, łatwo było dojrzeć, że włosy jej, niegdyś czarne, pobielały od okrutnych wzruszeń; ale sposób, w jaki zaczesywała je w dwa pasma, świadczył o dobrym smaku, zdradzał nawyki wykwintnej kobiety, doskonale rysując jej zwiędłe i pomarszczone czoło, w którego linjach widniały ślady dawnego blasku. Owal twarzy, regularne rysy, dawały niejakie pojęcie o piękności z której musiała niegdyś być dumna, ale ślady te podkreślały jeszcze cierpienia, które musiały być bardzo bolesne, aby tak wyżłobić tę twarz, wysuszyć skronie, wciągnąć policzki, a zwiędłe powieki ogołocić z tego co jest wdziękiem spojrzenia, — z rzęs. Wszystko było w tej kobiecie milczące; jej chód i ruchy miały ową skupioną i majestatyczną powagę, która nakazuje szacunek. Skromność jej zmieniła się w nieśmiałość widocznie pod wpływem przyzwyczajenia, jakiego nabrała od kilku lat, aby się chować w cień wobec córki. Słowa jej były rzadkie i łagodne, jak u osób zmuszonych zastanawiać się, skupiać, żyć w sobie. To zachowanie się i to jej wzięcie budziły dziwne uczucie, które nie było ani obawą ani litością, ale w którem stapiały się tajemniczo wszystkie odcienie tych wrażeń. Wreszcie rodzaj jej zmarszczek, sposób w jaki twarz była pomięta, bladość bolesnego spojrzenia, wszystko świadczyło wymownie o łzach, które, łykane przez serce, nie spadały nigdy na ziemię. Nieszczęśliwi przywykli patrzeć w niebo aby mu się skarżyć na niedole życia, łatwo poznaliby w oczach tej matki bolesny nawyk modlitwy ponawianej o każdej porze dnia, oraz ślady tajemnych ran, które niweczą w końcu kwiaty duszy a nawet uczucie macierzyństwa. Malarze mają farby dla tych portretów, ale myśli i słowa są bezsilne aby je oddać; istnieją w karnacji, w wyrazie twarzy zjawiska niewytłumaczone, które dusza chwyta wzrokiem, ale dla poety jedynym sposobem wyrażenia ich jest opowiedzieć wypadki będące przyczyną tak straszliwych zmian. Ta twarz mówiła o spokojnej i zimnej burzy, o tajemnej walce między heroizmem matczynego bólu a ułomnością naszych uczuć, które są ograniczone jak my sami i w których niema nic nieskończonego. Te cierpienia dławione bez przerwy wytworzyły wkońcu w tej kobiecie coś chorobliwego.
Z pewnością jakieś zbyt gwałtowne wzruszenia zraniły fizycznie to matczyne serce; jakaś choroba, może anewryzm, groziła zwolna i bez jej wiedzy tej kobiecie. Prawdziwe zgryzoty są napozór tak spokojne w głębokiem łożysku jakie sobie żłobią: wydaje się że śpią, ale wciąż zjadają duszę jak ów straszliwy kwas, który przeżera kryształ! W tej chwili, dwie łzy spływały po licach margrabiny; wstała, jakgdyby ją zraniła nagle jakaś boleśniejsza od innych refleksja. Ujrzała zapewne przyszłość Moiny. I, przewidując cierpienia, jakie czekają córkę, uczuła na sercu brzemię własnego życia.
Położenie tej matki stanie się zrozumiałe, skoro opiszemy położenie córki.
Hrabia de Saint-Héreen wyjechał blisko od pół roku w misji politycznej. W jego nieobecności, Moina, która z próżnostkami modnej lali łączyła zachcianki dziecka, zaczęła, bądź przez pustotę, bądź dla dogodzenia kaprysom zalotności, może aby wypróbować swą władzę, — zaczęła igrać z uczuciami człowieka zręcznego ale bez serca. Powiadał, że szaleje z miłości, owej miłości, z którą splatają się wszystkie ambicyjki i próżnostki fircyka. Pani d’Aiglemont, którą długie doświadczenie nauczyło znać życie, śledziła postępy tej miłostki i przeczuwała zgubę córki, widząc że się dostała w ręce człowieka, dla którego niema nic świętego. Czyż nie było dla niej czemś okropnem odgadywać zjadacza serc w człowieku, którego Moina słuchała z rozkoszą? Jej ukochane dziecko było nad przepaścią. Miała straszliwą pewność tego, i nie śmiała jej powstrzymać, bo drżała przed córką. Wiedziała, że Moina nie usłucha przestrogi; nie miała władzy nad tą duszą, z żelaza dla niej a przedziwnie miękką dla innych. Umiałaby współczuć z nieszczęściami miłości usprawiedliwionej szlachetnemi przymiotami uwodziciela, ale córka szła jedynie za kaprysem, margrabina zaś pogardzała hrabią Alfredem de Vandenesse, wiedząc, że zdolny jest uważać walkę z Moiną za partję szachów. Mimo iż Alfred de Vendenesse budził wstręt w tej nieszczęśliwej matce, musiała ukrywać w najgłębszym zaułku serca istotne przyczyny tego wstrętu. Łączyły ją serdeczne węzły z margrabią de Vandenesse, ojcem Alfreda, a ta przyjaźń, szanowna w oczach świata, uprawniała młodego człowieka do poufałego przesiadywania u pani de Saint-Héreen, dla której udawał miłość datującą jeszcze z dzieciństwa. Zresztą, napróżno pani d’Aiglemont zdobyłaby się na to, aby rzucić między córkę a Alfreda straszliwe słowo zdolne ich rozdzielić; była pewna, że nie zdałoby się to na nic, mimo potęgi tego słowa, któreby ją shańbiło w oczach córki.
Alfred był nadto zepsuty, Moina zbyt sprytna, aby uwierzyć temu odkryciu; młoda hrabina byłaby z pewnością przeszła nad niem do porządku, traktując je jak podstęp matczyny. Pani d’Aiglemont własnemi rękami zbudowała swoje więzienie; zamurowała się w niem sama, aby w niem umrzeć, patrząc jak się marnuje piękne życie Moiny, owo życie które stało się jej chlubą, szczęściem i pociechą, istnienie droższe jej tysiąc raiy niż własne. Straszliwe cierpienia, niewiarygodne, bez nazwy! przepaść bez dna!
Czekała niecierpliwie obudzenia się córki, a zarazem bała się go, podobna skazańcowi, który chciałby już skończyć z życiem, a drży na myśl o szafocie... Margrabina postanowiła zdobyć się na ostatni wysiłek, ale obawiała się nietyle niepowodzenia, ile tego, że może znowu doznać jednej z owych ran, tak bolesnych dla jej serca, że wyczerpały one wszystkie jej siły. Miłość tej matki doszła do tego: kochać córkę, bać się jej, lękać się ciosu sztyletu i iść naprzeciw niemu. Macierzyństwo jest tak potężne w kochających sercach, że, nim dojdzie do obojętności, matka musi umrzeć albo wesprzeć się na jakiejś wielkiej potędze, religji lub miłości. Od chwili przebudzili a, nieszczęsna pamięć margrabiny odtworzyła jej liczne fakty, drobne napozór ale nabierające w życiu wewnętrznem ogromnej wagi. W istocie, czasami jeden, gest zamyka cały dramat; jeden akcent, jedno słowo rozdziera całe życie; jedno obojętne spojrzenie zabija najszczęśliwsze przywiązanie. Margrabina d’Aiglemont widziała niestety za wiele tych gestów, słyszała zbyt wiele tych słów, przejęła za wiele spojrzeń tak strasznych dla duszy, aby wspomnienia mogły ją natchnąć nadzieją. Wszystko jej dowodziło, że Alfred zgubił ją w sercu córki, gdzie ona, matka, była już nie przyjemnością ale obowiązkiem. Tysiąc rzeczy, drobiazgów nawet, świadczyło, jak szpetnie córka z nią postępuje; a w oczach margrabiny niewdzięczność ta była może karą. Szukała usprawiedliwienia dla córki w wyrokach Opatrzności, aby móc jeszcze ubóstwiać rękę, która ją biła. W ten ranek przypomniała sobie wszystko, i wszystko żgnęło ją na nowo w serce tak dotkliwie, że czara cierpień musiała się przelać, gdyby przyczynić jeszcze najlżejszy ból. Jedno zimne spojrzenie mogło zabić margrabinę. Trudno odmalować te drobne zdarzenia, ale jedno da może pojęcie o wszystkich. Tak więc, margrabina, która była już nieco głucha, nigdy nie mogła uzyskać aby Moina mówiła do niej głośniej, a kiedy raz, z naiwnością cierpiącej istoty, poprosiła córkę aby powtórzyła nie dość wyraźne zdanie, Moina usłuchała, ale tak niechętnie, że nigdy pani d’Aiglemont nie ponowiła swojej skromnej prośby. Od tego czasu, kiedy Moina coś opowiadała lub mówiła, margrabina przysuwała się do niej, ale często hrabina zbyt wyraźnie była znudzona kalectwem, które nieopatrznie wymawiała matce. Ten przykład, jeden z tysiąca, mógł uderzyć jedynie serce matki.
Wszystkie te rzeczy uszłyby może uwagi obserwatora, to były odcienie niedostrzegalne, oprócz dla oczu kobiety. Tak naprzykład, kiedy jednego dnia pani d’Aiglemont powiedziała córce, że była u niej księżna de Cadignan, Moina wykrzyknęła tylko:
— Jakto! ona była tu dla mamy!
Ton, jakim wyrzekła te słowa, miał lekki akcent nieopisanego zdziwienia, wytwornej wzgardy. W porównaniu z tym tonem, sercom zawsze młodym i tkliwym wydałby się miłosierdziem obyczaj dzikich, którzy zabijają starców, niezdolnych się już utrzymać na gałęzi, gdy się nią silnie potrząsa. Pani d’Aiglemont wstała, uśmiechnęła się i poszła się wypłakać w milczeniu. Ludzie dobrze wychowani, kobiety zwłaszcza, nie zdradzają swych uczuć inaczej niż zapomocą niedostrzegalnych odcieni, ale ci, którzy przeszli w życiu podobne chwile, zrozumieją co przechodziła ta nieszczęsna matka. Zmiażdżona wspomnieniami, pani d’Aiglemont uprzytomniła sobie któryś z owych mikroskopijnych faktów, tak dotkliwych, tak okrutnych; nigdy tak dobrze jak w tej chwili nie widziała bezlitosnej wzgardy skrytej pod uśmiechem. Ale łzy jej obeschły, kiedy usłyszała że otwierają się żaluzje w pokoju córki. Pobiegła ku oknu ścieżką wzdłuż sztachet, przy których przed chwilą siedziała. Idąc, zauważyła staranność, z jaką ogrodnik wygracował piasek na ścieżce, dość licho utrzymanej od pewnego czasu. Skoro pani d’Aiglemont podeszła pod okno, żaluzje zatrzasnęły się nagle.
— Moino! zawołała.
Żadnej odpowiedzi.
— Pani hrabina jest w saloniku, rzekła pokojówka, skoro margrabina, wszedłszy, spytała czy córka już wstała.
Pani d’Aiglemont miała w tej chwili serce zbyt wezbrane i głowę zbyt pełną myśli, aby się zastanawiać nad podobnemi drobiazgami. Weszła żywo do saloniku, gdzie zastała hrabinę w peniuarze, w czepeczku włożonym niedbale na zburzone włosy, w pantofelkach. Klucz od sypialni miała za paskiem, a twarz odzwierciedlała burzliwe myśli. Była bardzo czerwona. Siedziała na sofie, jakby zastanawiając się.
— Poco łazicie tutaj? rzekła twardo. A, to ty, mamo, dodała niedbale, spostrzegłszy matkę.
— Tak, dziecko, to twoja matka...
Akcent, jakim pani d’Aiglemomt wyrzekła te słowa, świadczył o wezbraniu serca i o wzruszeniu, które trudno byłoby wyrazić inaczej niż słowem świętość. W istocie, w tej chwili miała w sobie tyle świętej godności matki, że uderzyło to Moinę. Obróciła się ku matce ruchem, który wyrażał szacunek, niepokój i wyrzuty. Margrabina zamknęła drzwi od saloniku, gdzie nikt nie mógł wejść, nie czyniąc hałasu w sąsiednich pokojach. Oddalenie to zabezpieczało od wszelkiej niedyskrecji.
— Moje dziecko, rzekła margrabina, obowiązkiem moim jest oświecić cię w jednym z najkrytyczniejszych momentów życia kobiety, który przebywasz może bez swej wiedzy. Chcę mówić z tobą nietyle jako matka, ile jako przyjaciółka. Wyszedłszy za mąż, stałaś się wolna; winna jesteś ze swych postępków rachunek jedynie mężowi. Ale tak mało — może to źle z mej strony — dałam ci uczuć powagę macierzyńską, że czuję się w prawie żądać, byś mnie wysłuchała raz jeden przynajmniej, w poważnej sytuacji, w której możesz potrzebować rady. Pomyśl, Moino, żem cię wydała za człowieka niepospolitych zdolności, z którego możesz być dumna, że...
— Mamo, wykrzyknęła Moina, przerywając z dąsem, wiem co chcesz powiedzieć... Chcesz mi wypalić kazanie z powodu Alfreda.
— Nie zgadłabyś tak dobrze, odparła poważnie margrabina siląc się powstrzymać łzy, gdybyś nie czuła...
— Czego? rzekła córka niemal wyniośle. Ależ, mamo, doprawdy...
— Moino, wykrzyknęła pani d’Aiglemont z wysiłkiem, trzeba byś wysłuchała uważnie tego co ci powiem...
— Słucham, orzekła hrabina zakładając ręce na piersiach z drwiącą uległością. Pozwoli tylko mama, rzekła ze zdumiewającą zimną krwią, że zadzwonię na Paulinę, aby ją wysłać...
Zadzwoniła.
— Drogie dziecko, Paulina nie może słyszeć...
— Mamo, odparła hrabina z powagą która powinna była uderzyć matkę, muszę...
Urwała, gdyż zjawiła się panna służąca.
— Paulino, pójdziesz sama do Baudrana dowiedzieć się, czemu nie przysyła mi dotąd kapelusza.
Usiadła i spojrzała bacznie na matkę. Margrabina, której serce było wezbrane, oczy suche, doznawała w tej chwili wzruszenia, którego ból zdolne są zrozumieć jedynie matki. Zaczęła mówić, przestrzegając Moinę przed niebezpieczeństwem jakie jej zagraża. Ale, czy że hrabinę dotknęły podejrzenia matczyne, czy też była w tej chwili pastwą owego niepojętego szału, którego tajemnica tkwi w niedoświadczeniu młodości, skorzystała z chwili przerwy, aby powiedzieć z wymuszonym śmiechem:
— Mamo, myślałam, że jesteś zazdrosna tylko o ojca...
Na te słowa, pani d’Aiglemont zamknęła oczy, spuściła głowę i wydała leciuchne westchnienie. Spojrzała w górę, jakby pod wpływem niezwyciężonego uczucia, które każe nam wezwać Boga w chwilach ciężkiej próby; następnie zwróciła na córkę oczy pełne straszliwego majestatu, zarazem nabrzmiałe bólem.
— Moje dziecko, rzekła poważnym i zmienionym głosem, byłaś dla matki bardziej niemiłosierna niż człowiek którego skrzywdziła, niż może będzie sam Bóg.
Pani d’Aiglemont wstała, ale doszedłszy do drzwi obróciła się; ujrzała jedynie zdziwienie w oczach córki, wyszła i zdołała dojść ledwo do ogrodu, gdzie ją siły opuściły. Czując w sercu gwałtowny ból, osunęła się na ławkę. Oczy jej, błądząc po piasku, ujrzały świeży ślad kroków mężczyzny, którego buty zostawiły odcisk łatwy do poznania. Z pewnością córka była zgubiona; matka zrozumiała istotną treść zlecenia danego Paulinie. Z tą okrutną myślą łączyło się inne odkrycie, ohydniejsze niż wszystko. Pomyślała, że to syn margrabiego de Vandenesse zniszczył w sercu Moiny szacunek, jaki córka winna jest matce. Cierpienie jej wzmogło się, omdlała i trwała w tem omdleniu.
Młoda hrabina uważała, że matka pozwoliła sobie na reprymendę zbyt ostrą, ale pomyślała zarazem że wieczorem jakaś pieszczota i trochę serdeczności wystarczą aby ją ułagodzić. Słysząc w ogrodzie krzyk, wychyliła się niedbale z okna w chwili gdy Paulina, która jeszcze nie wyszła, wołała o pomoc i trzymała margrabinę w ramionach.
— Nie przestraszcie córki! — to było ostatnie słowo wyrzeczone przez tę matkę.
Moina ujrzała jak niosą matkę, bladą, wpół martwą, oddychającą z trudem, ale poruszającą rękami jakgdyby chciała walczyć lub mówić. Przerażana tym widokiem, Moina udała się za matką, pomogła w milczeniu położyć ją na łóżku i rozebrać ją. Gnębiły ją wyrzuty. W tej ostatecznej chwili poznała matkę i nie mogła już nic naprawić! Dała znak, że chce z nią zostać sama; kiedy już nie było nikogo w pokoju, kiedy uczuła chłód tej ręki dla niej zawsze tak pieszczotliwej, zalała się łzami. Zbudzona tym płaczem, margrabina mogła jeszcze spojrzeć na swą drogą Moinę, poczem, dysząc łkanie które rozdzierało tę delikatną i wzburzoną pierś, spojrzała na córkę z uśmiechem. Ten uśmiech dowiódł młodej matkobójczyni, że serce matki, to otchłań, na której dnie zawsze się znajdzie przebaczenie.
Skoro sobie zdano sprawę ze etanu margrabiny, wysłano konnych posłańców po doktora, po chirurga i po wnuków pani d’Aiglemont. Synowa i jej dzieci przybyli równocześnie z lekarzami, tworząc grupę dość liczną, milczącą, niespokojną, do której przyłączyła się służba. Młoda margrabina, nie dysząc szmeru, zapukała lekko do drzwi chorej. Na ten odgłos, Moina, zbudzona zapewne z boleści, otwarła gwałtownie drzwi ma oścież, powiodła błędnym wzrokiem i po zebranych. Wzburzenie jej mówiło więcej niż wszelkie słowa. Na widok tęgo żywego wyrzutu, wszyscy oniemieli. Łatwo było dojrzeć nogi margrabiny sztywne i wyciągnięte konwulsyjnie na śmiertelnem łożu. Moina, opierając się o drzwi, spojrzała na krewnych i rzekła głucho:
— Straciłam matkę!