Kochanek Alicyi/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kochanek Alicyi |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Śliwińska |
Tytuł orygin. | L’Amant d’Alice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan do Nancey był potomkiem tych silnych ras, którym myśl o blizkiej śmierci nie zakłóca spokoju, — jakkolwiek wyrodził się już, i czynami spodlił, że tak powiemy, to przecież w żyłach pozostały mu resztki tej szlachetnej krwi.
W chwilach najopłakańszych błędów nawet, odwaga szlachcica nie zawiodła go nigdy.
Skoro tylko postanowił, odebraniem sobie życia, przeciąć gordyjski węzeł swego położenia, odzyskać natychmiast zimną krew, i siłę panowania nad sobą, z niemi zaś swobodę umysłu; pomimo to jednak niepodobna mu było zatrzeć wyrazu smutku, a przynajmniej melancholii, jaki wyrył się na jego twarzy.
Przyjął z poddaniem tę pewność, że żyć przestanie przed końcem następnej nocy; lecz na myśl, że nie ujrzy już więcej Alicyi, że opuścić ją musi na zawsze wtedy gdy miał już nadzieję posiadania jej na wieki, serce jego ściskał żal na kształt torturowych kleszczy.
Kamerdyner pana Laféne oznajmił, że waza na stole.
Paweł jak zwykle podał rękę młodej dziewczynie, którą każdy uważał jako jego narzeczonę, a myśl że śliczna ręka drogiej Alicyi nie wesprze się już więcej na tem ramieniu, podwoiła jeszcze boleść jego nie do opisania.
Przy stole jak łatwo domyśleć się można, mówiono tylko o ślubie, który miał się odbyć nazajutrz.
Ślubna suknia nadesłaną została przed godziną przez najlepszą francuzką modniarkę z Frankfurtu. Alicya miała ją przymierzyć dnia następnego, i ukazać się zarumieniona Pawłowi pod tą dziewiczą ozdobą.
Zajmowano się właśnie tą suknią, a podczas gdy usta hrabiego siliły się do uśmiechu, mówił sobie po cichu:
— Nie będę jej widział! pistoletowa kula zastąpi mi pierwszy pocałunek dziewicy która mnie kocha, a za małżeństwo będę miał cztery deski trumny...
Po skończonym obiedzie pan Lafene zaproponował do ogrodu.
Noc już zapadła, gwiaździsta jak pod włoskiem niebem, a ciepło jak w lecie.
Pan domu i żona jego kochali się kiedyś prawdziwą miłością.
Przypomniawszy sobie dawne chwile, zrozumieli, że młodzi, ludzie, w przeddzień zawarcia związków na całe życie, musieli uczuwać potrzebę znalezienia się sam na sam, by módz zamienić z sobą kilka słów słodkich, które kochankowie po wszystkie czasy, i we wszystkich krajach powtarzali sobie temi samemi wyrazami od początku świata, i pokoniec jego powtarzać je sobie będą.
Puścili się więc naprzód, pozostawiając Alicyę i Pawła w tyle.
Młoda dziewczyna wzięła hrabiego pod rękę jak to była uczyniła idąc do stołu, nie domyślając się nawet ile bolesnem było dla niego to zetknięciem, a wsparłszy się z niewinną swobodą na tym, który miał zostać podporą jej życia, postępowała lekko obok niego.
Jesienne kwiaty nasycały powietrze słabą a miłą swą wonią. — Ostatnie nocne motylki fruwały dokoła róż zwiędłych już prawie. Tu i ówdzie padały zeschnięte listki, a nieznaczny szelest wywołany padaniem ich na piasek wyraźnie słyszeć się dawał, tak głęboka panowała cisza w naturze.
Alicya i Paweł milczeli. — Ona miała serce przepełnione nadzieją i szczęściem pierwszej miłości. Jego zaś serce trawione było niewysławioną goryczą, rozpaczą i złamanem szczęściem.
— A jednak powinienem pożegnać ją, — myślał pan de Nancey, — pożegnania tego nie zrozumie ona dzisiaj, lecz wspomni o niem jutro... jutro, gdy mnie już na tym świecie nie będzie.
Nagle zadrżał! — powtórzył sobie po cichu. Dlaczego? Czyż niespodziewany cios jaki spadł dziś na mnie do tyla sparaliżował moją inteligencyę? Czyż to moim jest zwyczajem tohórzyć w chwili niebczpieczeństwa?... Zkądże mi przyszło chcieć szukać schronienia w grobie wówczas, kiedy życie uśmiecha się jeszcze do mnie? Niema nic straconego jeżeli sam zechcę, a tak nawet lepiej będzie, w ten sposób nie ryzykuję nic; a przynajmniej nie dostanę się na galery.
W chwili gdy pan de Nancey zadrżał, drgnęła też bezwiednie Alicya.
— Pawle, — zapytała, — co tobie?... Coś się zmieniłeś dzisiejszego wieczoru... Nie probuj przeczyć... Jestem tego pewna! dobrze widziałam... — Obserwowałam cię ściśle przy obiedzie... — Byłeś smutny... —Co się stało? — Co cię zasmuca i niepokoi? — Nie mamże prawa wiedzieć o wszystkiem? a jeżeli masz troskę czyż nie przysługuje mi to prawo pocieszać cię?
Hrabia zatrzymał się.
Wziął w dłonie swoje obie ręce dziewczęcia, a dotknąwszy je ustami przycisnął do serca, czemu ona nie stawiała oporu.
— Pawle, nie odpowiadasz mi, — szepnęło łagodnie dziecię.
— Alicyo, rzekł młody człowiek drżącym głosem, stawiał bowiem całą swą przyszłość na kartę, ztąd siła jego wzruszenia była wielką, — Alicyo czy ty mnie kochasz?
— Dlaczego pytasz się o to? — Wiesz dobrze, że kocham cię tak jak tylko kochać można, więcej niż wszystko w świecie...
— Czy ufasz mi?
— Jak samemu Bogu! — Wierzyć w ciebie, jest moim obowiązkiem... Jakżebym mogła zostać żoną twoją za dwa dni, gdybym ci nie wierzyła, Pawle.
— Alicyo, a gdybym zażądał od ciebie wymownego tego zaufania, wahałabyś się?
— Ani chwili.
— Gdyby dowód ten był nawet najgorszej natury?
— Zapewne. — Nie możesz żądać odemnie nic złego... a zresztą, obowiązkiem moim jest słuchać ciebie.
Alicyo, mam do wyznania przed tobą rzeczy, od których zawisło moje szczęście... moje życie...
— Przerażasz mnie! niebezpieczeństwo ci grozi?...
— Bądź spokojna. — Niebezpieczeństwo istnieje wprawdzie, lecz ty możesz je zażegnać... Moje szczęście moje życie w twoich są rękach...
— Jakto?
— Dowiesz się... Dowiesz się o wszystkiem...
— Mów, błagam cię, mów prędzej!
— W tej chwili, nie mogę. Twoi wujostwo są w ogrodzie, tuż za nami prawie... — Mogą zbliżyć się lada chwila, a oni wiedzieć nie powinni o niczem... — Alicyo, muszę zobaczyć się z tobą tej nocy...
— Tej nocy... szepnęła młoda dziewczyna, której drobne rączęta spoczywały ciągle w rękach Pawła, — to niepodobna...
— Dlaczego?
— Sam wiesz najlepiej... Jakimże sposobem mogłabym widzieć się z tobą w nocy?
— Zdaje mi się że nie ma nic łatwiejszego... Któż ci przeszkadza pozostawić otworem drzwi od twego pokoju?
— Ah! — rzekła Alicya wyrywając ręce z ruchem pełnym obrażonej wstydliwości.
— Zrobisz to, nie prawdaż, moja najdroższa? mówił dalej hrabia.
— Nie, nie zrobię tego... Byłoby to bardzo źle z mej strony.
— Źle przyjąć u siebie na chwilę tego, który w niespełna dwa dni ma zostać twoim mężem, i nie opuszczać cię już do końca życia? — Więc cóż się stało z ową bezgraniczną ufnością o której mówiłaś mi przed chwilą? Miałaś się nie wahać, wszak prawda? To też ty się nie wahasz, lecz odmawiasz stanowczo!
Pan de Nancey mówił bardzo cicho, lecz z goryczą.
Alicya zaś odrzekła błagalnym głosem:
— Pawle, błagam cię, nie żądaj tego odemnie!... Moje sumienie ostrzega mnie bym ci nie była posłuszną...
— A więc niech i tak będzie! odrzekł młody człowiek. — Idź za głosem twego sumienia... uważaj mnie za nieprzyjaciela, którego pomawia się o złe zamiary... nie chciej wysłuchać mnie, lecz pamiętaj, że sobie przypiszesz winę w razie nieszczęścia, które mogłoby cię oddalić odemnie... Nieszczęście to jest wstanie rozdzielić nas nawet...
Pan de Nancey chciał odejść.
Alicya zatrzymała go, drżąc z przerażenia.
— Boże, Boże!... wyszeptało dziewczę tracąc głowę. Czyż jest coś, coby nas mogło rozdzielić? Czyż to podobna?
— Kiedyż przed tobą skłamałem? — Alicyo, na honor zaklinam się, że mówię prawdę!... Odpowiedz mi prędko... Rodzice twoi przybrani zbliżają się... Będziesz czekała na mnie tej nocy?
— Pawle... drogi Pawle...
— Odpowiedz... będziesz na mnie czekała?
— Niech i tak będzie!...
Słowa te zostały wymówione tak cicho, że pan de Nancey domyślił się ich raczej niż słyszał.
— Lebel Givard miał mnie zgubić... rzekł do siebie — tymczasem ratuje mnie!
W tej chwili, państwo Laféne zbliżyli się do narzeczonych, którzy już przez resztę wieczoru ani na chwilę nie znaleźli się sam na sam.
∗ ∗
∗ |
Mieszkanie Alicyi położonem było na pierwszym piętrze przy końcu korytarza, tuż pod pokojem obitym dywanami, w którym rezydował hrabia de Nancey.
Mieszkanie to przylegało do pokoju zajmowanego przez panią Laféne, z którem łączyły je małe drzwiczki ukryte, składało się z przedpokoju, sypialni i gabinetu tualetowego.
O trzy kwandranse na dwunastą rozeszło się domowe kółko, Paweł udał się do pokoju dywanowego, a pani Laféne odprowadziła Alicyę do dziewiczego mieszkania, które zajmowała od dzieciństwa, a w którem jak zacna kobieta sądziła, miała już tylko dwie przebyć noce.
— Pieszczotko ty moja, — rzekła całując dziewczę z macierzyńską czułością, — za kilka minut będzie już jutro, a jutro to wilja ważnego dnia, szczęśliwego i smutnego zarazem, bo przestaniesz należeć już do mnie! — Będziesz miała męża... pana! Jeżeli zechce zabrać cię z sobą, musisz pójść za nim... a zechce niezawodnie, niestety!... Nie przypuszczałam nigdy abyśmy się tak prędko rozejść miały... Lecz ty dziecięciem mojem nieprzestaniesz być nigdy, nie prawdaż?
— Oh! tak zawsze! zawsze dzieckiem twojem będę! — odparła żywo Alicya.
A serce twoje podzielisz na dwie połowy? — jedną zachowasz dla mnie?... Będziesz mnie jeszcze kochała?
— Tak... po nim nadewszystko w świecie.
— Nie zapomnisz, że szczęśliwą tu byłaś... szczęśliwą i kochaną?... Alicyo dziecię moje kochane, nie zapominaj o tem, nie zapominaj nigdy!... Wiedz, że w przeciwnym razie zasmuciłabyś stare nasze lata bardzo, a bardzo...
Blada dziewczyna objęła obiema rękami panią Laféne, oparła łagodną twarz swoją na jej ramieniu, i płakała za całą odpowiedź.
Pan de Nancey wszedłszy do swego pokoju spojrzał na zegarek, i usiadł. Zawcześnie jeszcze na umówioną schadzkę i którą przed dwiema godzinami przemocą wymógł prawie na młodej dziewczynie.
Widok otaczających go dywanów wzbudził po raz pierwszy w umyśle jego dalekie wspomnienia. Przypominał sobie burzliwą noc w szwajcarskim domku w Ville d’Avray, i podobny zupełnie pokój z którego jak wiemy wykradał się po złodziejsku dla podejścia Blanki Lizely.
Podobieństwo dwóch tych sytuacyj zdawało mu się być uderzającem, i było niem istotnie.
— Z tą tylko róznicą, — mówił do siebie, że dziś rozwiązanie mogło być tragiczne! Jeżeli nie powiedzie mi się, jeżeli drzwi zostaną zamknięte, trzeba będzie wrócić do pierwszego zamiaru, i kulą strzaskać sobie głowę... Ileż romansów i dramatów nie osnuto na tym frazesie: miłość lub śmierć! — Ja zamienię to w rzeczywistość.
Pudełko z pistoletami zabrane z Paryża stało pod ręką Pawła.
Pan de Nancey wyjął jeden, przekonał się że jest nabity, i położył go na małym stoliczku przy którym siedział.
— Tak! — szepnął, jeżeli go zapotrzebuję, będzie już gotów. To wierny przyjaciel, dzięki któremu straszne przejście prowadzące do nieznanego, zostanie niebawem przebyte!
Pierwsza godzina po północy wybiła. Wszyscy w domu spać już musieli.
Paweł wyszedł z pokoju, zbiegł ze schodów bez światła, przebył korytarz po omacku, i z gwałtownem biciem serca zatrzymał się przed drzwiami pokoju Alicyi. Wyciągnąwszy rękę, szukał klamki. Drzwi były uchylone.
Popchnął je lekko by całkiem otworzyć, przestąpił próg i z cicha zamknął za sobą.