Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
W dzień ten uroczysty, mało kto ze znajdujących się w twierdzy nie był na nabożeństwie, mury nie ledwie porzucone, broniła opieka Boża; ani przyszło szwedom na myśl, w téj chwili przypaść na nie. Uważano, że dźwięk dzwonów, śpiewy i muzyka, od czasu jak między nich puszczono wieści o czarach, robiły dziwne na żołnierstwie wrażenie. Zdawało im się, jakby to wszystko oznajmywało jakieś przygotowanie do niewidzialnego na nich działania. I nie tyle może huk dział Jasno-Górskich, co dźwięk trąb, śpiewów a dzwonów, wystraszał. Niespokojném okiem poglądali na górę, szli ku niéj opornie, a gdy obok nich padali niektórzy od postrzałów, patrzali jakby niedowierzając, że od kul polegli, i szukając śladów innego rodzaju śmierci.
Pobożni i opieszali, wszyscy dnia tego zeszli się przed ołtarze; jeden może Krzysztoporski pozostał na murach, a gdy osierocony Lassota o kulach wlókł się do kościoła, pan Mikołaj z za węgła bastjonu, patrzał tylko na kaplicę jak w tęczę; rzekłbyś że się obawiał władzy, która tam mieszkała.
Ojciec Mielecki ciągnął go z sobą; odpowiedział mu:
— Ja się i tu pomodlę, źle wszystkim mury opuszczać.
Xiądz Ignacy głową pokiwał.
— Źle i to, — rzekł, — kiedy żołnierz Matki Boskiéj do swéj Pani w taki dzień się nie modli, ej! panie Mikołaju, porachuj się z sumieniem, cóś ci ono swędzi!
Rozśmiał się stary dumnie, krzywo, dziko:
— Dajcie mi plecho pokój, — rzekł, — co ci tam do mojego sumienia, gorzéj będzie jak wam grzbiet zaswędzi od szwedzkich razów.
Xiądz Mielecki odwrócił się, ruszył ramionami i poszedł, zostawując go samym.
A gdy się rozeszli żołnierze, przemknęła się pani Płazina mimo stanowiska, uśmiéchnęła się, pogroziła; Krzysztoporski namarszczył na nią groźnie i poszła.
Do kościoła!! W kościele nie modlitwa jéj była w głowie : policzyła wszystkich, obejrzała suknie, oceniła stroje, temu kiwnęła głową, drugiego zawabiła okiem, trzeciemu się uśmiéchnęła, a xiążkę wziąwszy na wywrót, udawała że czyta, choć oczyma i myślą biegała kto wié gdzie. Gdy wzrok jéj padł na starego Lassotę, obejrzała go też uważnie, jakby pragnęła go poznać, lub się go obawiała.
Konstancja klęcząc u drzwi, żadnego jéj obrótu nie straciła z oka; każde ruszenie zapisała w pamięci i czatowała na nią jak na pastwę; potém rzuciła się krzyżem na zimną posadzkę.
— Matko Boża, — modliła się po swojemu myślą i słowy cichemi — Matko Boża, ty jedna wiész boleści moje, jam na twoim ołtarzu złożyła pociechę, któréj nie jestem godna; powróć stratę starcowi, pociesz jego siwiznę, nie daj zwycięztwa tym, co ufają w siebie, a zeszlij politowanie na sługi swoje... Matko Boska, zmiłuj się nad nami!!...
I łzami zwilżyła kamień kościelny.
Długo tak, długo leżała na modlitwie, aż się całe skończyło nabożeństwo, i wszyscy rozchodzić poczęli, potém o kiju pociągnęła się ku pustéj izdebce Lassoty, ku murom. — Chciała się spotkać ze Stefankiem, ale ten był przy ojcu czy matce; chciała pomówić z Płaziną, ale ta dobrawszy sobie towarzyszek, poleciała zajrzeć w oczy kwarcianym i opatrywała... tatara.
Siadła więc stara u muru pod okienkiem, gdzie śliczne owe dziécię chléb jéj dawało, i tak pozostała do wieczora. Już się miało na zmierzch, gdy nagle powstała, pomyślała chwilę i jakby cóś postanowiwszy, poszła wprost tam, gdzie stał Krzysztoporski.
Był sam jeden, — xiądz Mielecki śpiewał nieszpor w kościele.
Na widok żebraczki, jakby go niepokój jakiś ogarnął, zbliżył się do wschodków wiodących na mur, i chciwe w niej zatopił oczy.
Ona podeszła śmiało ku niemu.
— Mikołaju, — zawołała znajomym mu głosem, na który się wzdrygnął... — nie omyliłeś się, cień to znajoméj tobie! cień zgryzot twojego sumienia... to ja!
Krzysztoporski drżał jak przykuty do miejsca.
— Widzisz, — mówiła stara, — co ze mną uczyniła pokuta: obłąkaną, szaloną żebraczkę, pośmiewisko ludzi... Ale w duszy dała mi spokój...
— To ona! to ona! — dziko oglądając się powtarzał ślachcic zdumiony.
— Tak, to ja, żona dwóch mężów, zła matka, zła żona, zła córka, grzesznica... Wielem ci winna, wiele! Tyś mi był tyranem, ale niewola u ciebie upamiętała szaloną. I gdy przyszła chwila oswobodzenia, znalazła mnie gotową do pokuty... widzisz pokutę... Szalona w życiu, postanowiłam szaleństwo okazywać do śmierci i być pośmiewiskiem ludzi, niepamiętna w dostatkach na nędzę, postanowiłam jéj skosztować i wypić ją do dna, roskosznisia zabiłam ciało zalotnicy głodem i włosiennicą! Niegodna żona wyrzekłam się świata, rodziny, aby siebie ukarać a Boga przebłagać: nie mam domu, schronienia, dachu, co dzień napraszam się śmierci... Widać pokuta nie skończona jeszcze.... Bóg do siebie wziąć mnie nie chce.
O! szaleliśmy panie Mikołaju... kiedyż to i tobie przyjdzie opamiętanie!
— Idź sobie! idź sobie precz! — zawołał Krzysztoporski stłumionym głosem... — czego mnie prześladujesz? To głos twój, a postać straszna inna... idź maro!
— Nie mara jestem! nie! żywa żona twoja, pokutnica u świętych progów! Mikołaju! wiecznież mścić się będziesz? wiecznie nienawidzieć! wiecznie potępienia szukać? Nie dość ci grzechów starych i twoich i tych, do których mnie wiodłeś, jeszcze chcesz głębszego piekła!
— Idź precz! idź precz! — coraz głośniéj ze wściekłością prawie wołał Krzysztoporski — idź, lub strzelę...
— Strzelaj! o! strzelaj! zginąć to mi niewielkie nieszczęście!... Coś zrobił z Hanną wnuczką moją.
— Ja? z Hanną? ja! kto ci to... — niedokończył, odszedł kilka kroków, i zawrócił znowu.
— Precz włóczęgo! precz mi maro!
— Nie pójdę! nie! będę cię prześladować, nękać, nie dam ci spokoju, musisz mi Hannę powrócić.... Nie mnie! nie mnie, bom się ja dzieci wyrzekła za grzechy moje ofiarując je Bogu, nie będąc godna ich piastować, i niemi się cieszyć; nie mnie, bo ona nigdy wiedzieć nie będzie, kto jéj jestem... ale jemu...
— Jemu! jeszcze ma litość nad nim! a nade mną — nikt.
— Nad tobą nikł — nie zlitują się Bóg ni ludzie, boś mściwy jak szatan... boś zgniły na duszy...
Krzysztoporski się rozśmiał.
— Dziś wszyscy się modlili, padali czołem, tyś stał i milczał i śmiał się...: Nikt ci nie da litości ziarnka, boś ty jéj nie dał nikomu... Oddaj mu Hannę...
— Jemu! Czego ty chcesz ode mnie! idź precz kobiéto!
— Chciałbyś? nie pójdę... nie dam ci dnia ani nocy... oddaj mi Hannę... zły starcze...
Krzysztoporski w ostatnim gniewie i rodzaju obłąkania, porwał za muszkiet, w głowie mu się zawracało.
— Stara! strzelę!
Konstancja rozśmiała się swoim obłąkanym głosem dawnym i uszła.
On pozostał cały się trzęsąc, zgrzytając zębami i miotając się jak w chorobie. Ojciec Mielecki, który w téj chwili nadszedł, znalazł go tak dziwnie poruszonym, że nie mógł pojąć co mu się stało. Na widok xiędza, rzucił muszkiet przecie, usiadł i zwiesił łysą głowę na ręce...
Ucichło, noc czarna trochę przyniosła spokoju. Xiądz Mielecki odszedł znowu do północnego chóru... Krzysztoporski pozostał, chodził rozogniony i niespokojny. Wśród szumu wichrów, ciągle mu brzmiały słowa: oddaj mu Hannę!... — oddaj mu Hannę!... Konstancja umieściwszy się w fossie pod murem, powtarzała te wyrazy drażniące go nieznośnie.
Jak tylko xiądz Mielecki powrócił, ślachcic zszedł do izby swojéj, któréj małe okienko w fossie było skryte. Ale i tu ledwie zabłysło światełko, w kraciastéj strzelnicy, ukazała się twarz pomarszczona Konstancji, która po cegłach wybitych wdrapała się na mury, zaśmiały jéj oczy zagasłe, otwarły usta zapadłe i głos począł powtarzać: oddaj mu Hannę!
Krzysztoporski jak gdyby go męczyli szatani, rozpłomieniony chwycił rusznicę z kąta, zmierzył i dał ognia... Ale łatwo jéj było się uchylić, i jeszcze się dym nie rozszedł po izbie, głos znowu odezwał się znany: — Oddaj mu Hannę! zbrodniarzu! oddaj mu Hannę!
Stary zagasił światło i wyrwał się na mur.
Tu znowu głos ten prześladował go do ranka.
Nazajutrz rano Krzysztoporski w gorączce i szale leżał na pościeli...