Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Działa grzmieć poczynały; szwedzi nie dając poznać, że wielkie dwudziestocztérofuntowe kartauny i kolubryny nadeszły im z Krakowa, powolnie strzelali do klasztoru, ustawując je tak, aby z Jasnéj-Góry widać ich nie było, chcąc potém nagle paszczami tych strasznych pomocników gwałtowny ogień rozpocząć. Wszystkie teraz nadzieje Millera były na tych działach i Wejhard podtrzymywał je znowu, kręcąc się koło generała, potakując jego marzeniom, ręcząc że za piérwszym wystrzałem poddadzą się zakonnicy. Miller milczał wzgardliwie, Napróżno usiłował go sobie znowu pozyskać niezwykłą gorliwością Wrzeszczewic; kręcił się, zabiegał, pracował; generał to obojętnie przyjmował, przypisując mu zawsze swoje strapienia i zawody.
Nie rychło wielkie owe śpiże ustawić potrafiono, wzięło to całe dwa dni czasu, choć dniem i nocą pracowano. Zasłaniając tymczasem robotę, z mniejszych puszczano kule ze sznurami i szmatami smolnemi dla zapalenia dachów, ale straż i woda stały na nich ciągle; ledwie się płomyk ukazał, wnet go zalano.
Przysposobiono co chyżéj baterje z koszów, a nawet z worków wełną nabitych, dla wielkich dział krakowskich. Cóż gdy i tu Millera wściekłość porywała, bo rachując na zasoby jego Wittemberg nie przysłał mu prochów, a działa wielkie tyle ich brały, że zapas generała nie na długo mógł wystarczyć. Cała nadzieja była w tém, że po jednym dniu szturmu, albo się oblężeni zdadzą, albo się wyłom zrobi. Wachler ukazywał, gdzie mury były najsłabsze.
Kordecki ze starszyzną Jasno-Górską, wiedział już o nadciągających kartaunach, ale nie miał potrzeby głosić o nich załodze, by ją niemi więcéj ustraszać; naradziwszy się więc po cichu, rozkazawszy co słabsze miejsca przygotować na wypadek wyłomu, aby natychmiast mógł być zarzucony; czekał spokojnie woli Bożéj.
Ale przez dwa dni milczeli owi zastraszający przybysze; ustawiano je, sposobiono im łoża, sypano baterje, zwożono prochy i kule, urządzano dylowanie, a że umarzłéj ziemi nie łatwo było ruszyć, szła robota opornie.
Tymczasem smolne wieńce, kagańce, kule ogniste leciały na klasztor, aby zakryć przed zakonnikami gotującą się na nich niespodzianą napaść, stokroć od wszystkich poprzednich niebezpieczniejszą.
W klasztorze spokój i pilność.
Tak czwartek i piątek minęły, w sobotę rano wszyscy byli na jutrzni, gdy potężnym głosem ryknęły kolubry ustawione już przeciw murom kościelnym.
Kordecki był w chórze, zadrgnęło mu serce słysząc ten huk straszliwy, ale nie z bojaźni — trwożył się o męztwo swoich towarzyszów, pewien będąc, że sam łaską Bożą wsparty, wytrzyma.
Czarniecki piérwszy, za nim Zamojski wypadli na mur. A tu już załoga przerażona stała zlękła, jakby ostatnię godzinę wybiły jéj działa. Po trzy kartauny nieustannie zionęły ogień i kule od strony północy i południa. Pan Piotr, któremu odgłos ten dodawał serca, Zamojski co się mógł podwajać czynnością, rozdzielili się przewodnicząc ludowi do zagrożonych ścian. Widok dwóch mężnych wodzów nie tracących odwagi, zawstydził, rozochocił; każdy chciał dowieść, że niebezpieczeństwem gardzi.
— Kto żyw na mury! kto żyw na mury! — rozlegało się wszędzie.
I dzieci, kobiety, niedołęgi, biegli niosąc kamienie, ziemię, belki na zabijanie wyłomów w kortynie; wyrostki zbierali upadłe szwedzkie pociski, i dziwiąc się ich ogromowi, odnosili puszkarzom.
Zamojski posłał po syna.
Matka go żegnała, tuląc a błogosławiąc jedyne dziecko; ale stary wojak zażądał mieć u swego boku, i młodzian przyszedł ochotnie.
— Nikt z nas od poświęcenia życia nie wolny, — rzekł mu ojciec, — dajemy przykład... stój Stefanie na murach i służ jak możesz.
Za dzieckiem i matka przybiegła, z podziwieniem ujrzeli wszyscy dostojną matronę, stojącą u boku męża i syna. Nie piérwszy to był przykład podobny, ale łzy z oczu wycisnął, gdy poważna matka, jęła w jedwabnéj swéj sukni razem z ludem nosić z podwórców kamienie i ziemię.
Obejrzał się Zamojski, łza zakręciła mu w oku, w sercu podwoił się zapał...
Dzwony biły, muzyka śpiewała... widok bohaterskiéj garści był cudowny.
Ten lud pobożném uniesiony uczuciem i zagrzany odwagą nieludzką, ci mężowie pomięszani z kmieciem w obronie wspólnéj świętości; a obok w kaplicy w przestankach gromów, rozlegający się donośnie śpiew nieustraszonych mnichów i modły bezsilnych...
Najbojaźliwsi nawet nabierali serca i palili się w tém ognisku, Czarniecki wołał: —
— Czemuż i ja nie mam tu syna, czemuż nie mam z sobą żony, i oniby dali taki przykład jak Zamojscy! ten człowiek we wszystkiém mnie prześciga!
Kordecki jeszcze się modlił, zdał swą władzę na dwóch dowódzców, leżał krzyżem... to także był bój, ściągał on pomoc z niebios..
Po Mszy, po Loretańskiéj Litanji, wystawiono przenajświętszy Sakrament, i Święty Boże, rozległo się szeroko jękiem błagalnym..
Przeor zbliżył się do ołtarza, ujął w ręce złocistą Zygmuntowską Monstrancję, i szedł za kościoł.
Dokąd? — On z panem panów, z Bogiem do koła twierdzy przechodzi, wojując chorami aniołów, które mu towarzyszyły. Z za dymów ujrzeli szwedzi krzyż złocisty i chorągwie, i xięży białym pasem idących za murami.
Kordecki ze łzą w oku, z Bogiem na sercu, jak męczennik idący na stracenie za wiarę, powolnie postępował wśród dział grzmotu.. Za nim nieliczni towarzysze, bo reszta była na murach i przy działach, szli równie podniesieni duchem jak on; niebezpieczeństwo ich upajało... Wszędzie po drodze processji, padali na twarz przed Bogiem obrońcy klasztoru... Kordecki błogosławił.
Kule wzlatywały nad jego opromienioną głową; a gdy się zbliżył ku ścianie południowéj, ogromne złomy murów, cegieł i gruzu, poczęły się sypać na processją. Nie zastanowił się Kordecki, czuł on, że idzie z Wszechmocnym i wśród rumowisk, wśród strzałów, przeciągnął spokojnie i cało..
Żadnego z ludzi ani padające do koła cegły, ani kule, ani murów obłamy, nie zadrasnęły nawet.
Obszedłszy do koła, przeor i jego towarzysze wrócili do kościoła, gdzie wystawiono przenajswiętszy Sakrament, aby Bóg nieustanną błagany modlitwą, zlitował się nad niemi.
Oprócz czuwających tu kilku starców, wszyscy zresztą wyszli do dział, do baszt, na kortyny.
Sam przeor chcąc rękoma służyć i być przykładem, począł znosić w połach habitu kamień i ziemię nakopaną.
— Ojcze przeorze, — zawołał ujrzawszy to Zamojski — do czego to czynicie? obejdziemy się bez was, lepsza nam wasza modlitwa...
— Modlitwa modlitwą, a praca pracą, — odpowiedział powolnie Kordecki, — niech i moje słabe ręce na cóś się przydadzą, znają się one z robotą od dzieciństwa, bo nie próżnowały.
I z cicha westchnął, musiał młodość wspomnieć.
Starszyzna niespokojnie oglądała się na strony; mury w wielu miejscach pękały, kule coraz lepiéj kierowane, tu i ówdzie więzły w ścianach, rozbijały długie okna, wyszczerbiały szczyty; każdy krzyk zwracał oczy, oznajmując jakąś stratę.
Między dwoma mocnemi basztami, kortyna, na którą całą swą siłę wywarli szwedzi, choć od wierzchu nadtłuczona, od spodu jednak wytrzymywała; łatano ją worami ziemi, drzewem, gruzem i co się znalazło pod ręką.
Trzech tylko ludzi stracili oblężeni, kilka koni w stajniach zabiły kule, a między niemi wierzchowca Krzysztoporskiego; dwa koła armatnie zdruzgotano od północy.
Po tym piérwszym wybuchu, który trwał do południa, trąbka zwykła parlamentarzy, zagrała u bram, Kordecki wystąpił na galerją.
— Chcecie się poddać? — zapytał trębacz szwedzki, — chcecie się poddać?
— Musiemy się namyślić do jutra, — odparł Przeor, — dajcie nam czas do rana.
Trębacz odjechał z odpowiedzią. Miller zwiedziony raz jeszcze, bo poddania pragnął, myślał, że mu się już upokorzą.
— A cóż? spytał swego posła.
— Proszą o czas do jutra.
— Chcą swojéj zguby! — zakrzyczał, — więc ognia! ognia!
Po wszystkich baterjach znowu rozlegał się ten rozkaz zniszczenia i śmierci, stanęli u dział puszkarze, poczęły lecieć kule.
Przeor stał z Zamojskim w miejscu, gdzie się najbardziéj obawiano wyłomu, od północnéj strony; kierowali wytrwale działami twierdzy, odpowiadającemi powolnie na wysilony ogień Millera.
U dział tych był puszkarz niemiec, druh Wachlera, niejaki Halmer Niemczynem zwany, który tylko że obowiązek swój pełnił; los przyjaciela ustraszył go nieco, wziął się był raźniéj do dzieła, ale już znowu ostygał. Zamojski kilka razy go upominał, nadaremnie; kule powierzonych mu armat, padały zdaje się umyślnie skierowane tak, żeby szkody szwedom nie czyniły. Na częste strofowania, odpowiadał ponuro.
— Alboż wszystkie trafiać mogą? szwedzi lepsi od nas strzelce, a widzicie jak chybiają.
Zamojski znowu dnia tego zagrzewał go jak mógł, niemiec pomrukiwał, a swoje robił, aż uprosił Miecznik Kordeckiego, żeby do niemca przyszedł.
Przeor popatrzał na niego, a widząc jawną opieszałość i niechęć, uderzył po ramieniu Halmer’a.
— Bracie? czy ci co szwedzi obiecali za to, żebyś ich oszczędzał?
— Mnie? mnie? — spytał niemiec, — trochę przelękły.
— Tak tobie! — powiedz mi, — może i my na podobną zdobędziemy się nagrodę....
— Co odemnie chcecie.... opamiętywając się — rzekł po chwili niemczyk — Pan Bóg kule nosi.
— Jeśli się nie poprawisz, gniew też Boży dotknąć cię może.
Ruszył ramionami puszkarz, stanął w milczeniu, a przeor zostawując go myślom własnym, odstąpił z Zamojskim.
Lecz zaledwie odeszli kilka kroków, gdy krzyk dał się słyszeć, kula padła niedaleko Niemczyna, rozpękła się i obłam jéj silnie w nogę uderzył przekupionego puszkarza, który powalił się chwytając za miejsce zranione.
Wszyscy go natychmiast otoczyli, jęto się opatrywać ranę, bo skwierczał strasznie, ale okazała się tylko silna kontuzja.
Kordecki sam przykląkł, rozwinął szmaty, przyłożył plaster z rozmarynu i wina. A tu i braciszek Jacenty aptekarz, już z szarpią i słoikami biegł do niego. Troskliwe staranie wszystkich, pokora, z jaką sam przełożony piérwszy pośpieszył na posługę cierpiącemu, łzy mu wycisnęły z oczów... odważył się spójrzéć na nogę swoją, przekonał się, że znak tylko siny na niéj pozostał od uderzenia, sprobował stąpić i począł gorąco prosić, żeby mu dozwolono na nogi powstać. Rozżarzony gniew malował się na jego twarzy, posunął się ku działom, w milczeniu spójrzał na dylowanie pod niemi, kazał je podnieść wyżéj, kwadrans przyłożył, ważkę obejrzał; dał ognia...
Piérwsza wypuszczona kula zabiła puszkarza na baterji nieprzyjacielskiéj, — pan Zamojski w ręce klasnął; drugą wysadzono wóz z procbem... szwedzi stanęli stropieni.., właśnie prochu im brakło! Miecznik nie posiadając się z radości, dobył sakwy i odliczywszy na dłoni kilka sztuk złota wsunął je w ręce niemczynowi, ale ten dziękując za nie, zlekka odsunął datek.
— Za to nie godzi się brać zapłaty, że się spełnia powinność — choć późno! dodał po cichu.
Zagrzany zemstą i gniewem, nie dał się odnieść, nie spoczął, dopóki wszystkich dział łoża nie poprawił i nierozpatrzył ich kierunku.
Dzień się ku zachodowi nachylał z wielką oblężonych pociechą, bo ciężki był dla nich i długi; był to piérwszy prawdziwie srogiéj napaści, i widocznie grożącego niebezpieczeństwa. Szwedzi jawnie gotowali się do szturmu, co, po drabinach, po kozłach przyrządzonych i innych przyborach poznać było łatwo, zawiodły ich jednak nadzieje. Jakkolwiek szkody zrządzone w klasztorze i znużenie było wielkie, choć trzysta kilkadziesiąt kul narachowano wypuszczonych na klasztor, ranne nabożeństwo, dobry przykład starszych, gorliwość przeora, dodawały serca.
Już szwed układał się na spoczynek po tém wysileniu, a w klasztorze spokoju nie było; tu trzeba było szczerby w murach załatać, na jutro się sposobić i czuwać.
Pan Piotr Czarniecki nad wszystkich był rozegrzany i wesół: chodził, kręcił się, żartował, wydawał rozkazy z uśmiechem, uczył się działa mierzyć, ludem kierował, ściskał, zachęcał, słodził trud dobrém słowem i podziałem pracy. Ile razy kula klasztorna szarpnęła szeregu szwedów, tyle razy plasnął w ręce, podskoczył i cieszył się jak dziecię, przemawiając dobitnie, jakby go nieprzyjaciel mógł słyszeć.
Już zmierzchało, gdy niemczyn Halmer przyszedł do niego o kiju: wiemy, że pan Czarniecki niemców zgoła nie lubił; i zobaczywszy go kulającego, miał już ochotę powiedzieć:
— A dobrze ci tak szołdro...
Ale mu puszkarz przerwał te wyrazy na ustach.
— Wiem, — rzekł tajemniczo, — tylko tego nikomu nie mówcie, od kogo macie — że jutro od zachodu będą bić; Wachler im rozgadał, że tam mur najsłabszy da się ująć, zasposobcie się z tamtéj strony.
— Pan Jezus przy dziecięciu! zkądże ta gorliwość! — zawołał Czarniecki, — ale mi bałamucisz niemczuniu, kochanku...
— Jutro zobaczycie i przekonacie się...
Pan Piotr głową pokręcił, niemiec się zbliżył i palcem na obozowisko wskazał.
— Widzicie, — dodał, — jak się szwedzi u namiotów grzeją, ognie sobie porozpalali wygodnie... albo to nie można z dział do ognia uderzyć i trochę ich przepłoszyć?
— Otoż to mi człowiek choć niemiec! — zawołał pan Piotr, — w to mi graj! zaraz im tu zaśpiewam na dobranoc; dobry jesteś do rady.
I z młodzieńczą ochotą posunął się do dział żywo, poczęli je zaraz z niemcem razem nastawiać, i gdy najmniéj spodziewali się szwedzi, strzał z twierdzy rozpędził ich od ogni i zmięszał spoczynek.
Kordecki na piérwszy odgłos, przybiegł na mury. Co to jest panie Czarniecki?
— Nic, mości xięże przeorze, igraszka, szwedzi z nas kpią, musieliśmy im pokazać, że z nami po dziecinnemu wojować nie można. — Gdzież to: kto widział, żeby nieprzyjaciel pod działami twierdzy ognia sobie rozniecał; grzeją się jakby w domu, musieliśmy ich trochę mores nauczyć. Niech marzną, kiedy na Matkę Boską nastają.
— Ale panie Pietrze, toć noc, i namby wytchnąć nie wadziło.
— A waszmosć to odpoczywasz? — spytał Czarniecki, — prawda, że nie? — Otoż i my za jego przykładem, dziś przynajmniéj spać nie będziemy. Mamy dosyć roboty.
— Cóż takiego?
— Co? ot to poczciwe niemczysko.
— Co? poczciwy niemiec? — rzekł śmiejąc się przeor.
— Pokazuje się, że są excepcje... długo naszém powietrzem oddychał, poszło mu to na zdrowie, wypoczciwiał... Otoż Halmer mi mówi, że z Wachlera namowy, jutro od zachodu uderzą, trzeba zachód umocnić.
— No! to potrzebujecie rąk, a więc i mnie z sobą weźcie, ochotnie odezwał się Kordecki, bylem północnego choru nie chybił, służę do czego mnie użyjecie.
— Wasza rzecz kierować a modlić się, nasza, spełniać rozkazy, — odparł pan Piotr, — bądźcie spokojni, tylko mi dacie ludzi.
— Niezawadzi, — rzekł Kordecki, — gdyż i ja z wami będę; słowem was rozgrzeję, zaśpiewamy sobie razem piosenkę jaką pobożną.
— A! uchowaj Boże! szwedzi by naszą krzątaninę wyszpiegowali, a tego nam wcale nie trzeba... cicho! sza, i swoje zrobić.
— No! to pomodlim się po cichu!
— Tak, godzinki do Opatrzności...
Gawędzili tak, a działa kilka razy po całéj linji ścian zagrzmiały, dopóki pomarzli szwedzi nie wygasili ogniów przy namiotach roznieconych i nie usunęli się trochę w dolinę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.