Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KORDECKI.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

I świątości Twoje podeptane są, i splugawione są, i Kapłani Twoi stali się na płacz i na poniżenie.
A oto poganie zebrali się na nas, aby nas wygładzili, Ty wiesz co myślą przeciwko nam.
Jakoż się będziem mogli ostać przed obliczem ich, jeśli Ty Boże nas nie ratujesz?

Macchab. Xię. I. R. 3. w 51. 53.

TOM DRUGI.

WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1852.

Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby exemplarzy. Wilno, 17 Października 1851 roku.

Cenzor P. Kukolnik.

I.

Wachler pracował silnie około knującéj się zdrady, zmawiając się z Nathanem, który nocą podchodził pod basztę z poselstwy Wejhardowemi; siał strach między łatwowiernym ludem, i włócząc się od kortyny do kortyny, od baszty do baszty, w czasie gdy nikogo z główniejszych wodzów nie było, jednych zyskiwał sobie obietnicami, drugich postrachem. Niemal połowa załogi ujętą już była i przystała na poddanie się szwedowi, upatrując zbawienia swego w Wachlerze. Niemiec widząc że mu się nad nadzieję wiedzie, aż zhardział, i już tylko wyglądał sposobnéj chwili, żeby fórtę oblegającym otworzyć: coraz mniéj słuchał starszych, coraz opieszaléj chodził około dział swoich, wcześnie się szwedom wysługując. Oni tymczasem nie doczekawszy się dział z Krakowa, bo te złemi drogi szły bardzo powolnie, szturmowali jakiemi mogli, nie tylko dniem, ale już i nocą nie dając spokoju Jasnéj-Górze. Bezsenność, znużenie, nieustanna praca na dachach i murach, ciągła walka z tak przemagającą siłą, do reszty wyzuła z odwagi lud najemny i większą część ślachty.
Już sieć zdrady zasnuta potajemnie, od załogi poczynała rozszerzać się między schronionych w twierdzy. Kilku ludzi szepnęło cóś o tém bojaźliwszéj ślachcie, tchórze podali ręce. Znać też było ze zwolnionéj obrony, z twarzy bladych i ostygłych, że początkowy zapał wygasał. Kordecki piérwszy to postrzegł, a raczéj przeczuł.
Zamojski w podwładnych także doznawał tego oporu bezwładnéj massy, która sobą kierować niedawała; potrzeba było powtarzać rozkazy, i większa ich część zostawała nie spełnioną, lub na wpół tylko i niechętnie dokonaną. Najlepsze chęci dowódzców rozbijały się o obojętność coraz widoczniejszą ludu. Czarniecki gniewał się i rzucał niecierpliwie, a czekan podnosząc nieraz już chciał karcić, ale go Kordecki wstrzymywał jeszcze, wmawiając, że gwałt zraża raczéj niż jedna serca. Dla wszystkich wytrwałych, widoczniejszém co chwila stawała się uknuta zdrada i niechęć załogi, ale nici do odkrycia spisku pochwycić nie było można.
Nazajutrz po bytności Kalińskiego, który wrażenie jakie uczynił potrafił odmalować i przedstawić w obozie, potężném; oblężeni ukazali się na murach bezsilni, potrwożeni, jakby już czekali rychło ich szwedzi zagarną.
Rano wcisnęła się do klasztoru Konstancja, i z niezwykłym pośpiechem krocząc, naprzód poszła do kaplicy na primarją, potem pod Hanny okienko. Tu próżno wyjścia dziewczęcia czekała: Lassota był chory, Hanna wybiedz nie mogła. Jakby sobie cóś nagle przypomniała, ucałowawszy mur, zerwała się staruszka i popędziła w dziedziniec. Widocznie szukała tu kogoś; wtém znany głos przeora i biała jego suknia zwróciła ją ku niemu, pośpieszyła naprzeciw Kordeckiego, ze smutną twarzą idącego od kościoła na mury.
— Ojcze, zawołała zadyszana, całując habit jego, czy pozwolicie biédnéj grzesznicy powiedzieć sobie słowo?
— Mów, dziécko moje, cóż ci to potrzeba?
— Mnie, nic, ale mam cóś ważnego do powiedzenia waszéj przewielebności, — odpowiedziała Konstancja, — tylko nie tu... nie trzeba żeby nas słyszano.
— Wszak nikt nas nie słucha.
— O! mury uszy mają, gdy idzie o życie i losy ludzkie.
Przeor wyszedł z nią na środek dziedzińca, gdzie nikt rozmowy posłyszeć nie mógł, a stara poczęła ostróżnie i cicho:
— O tém miałam xiędzu przeorowi powiedzieć, że się w twierdzy knuje zdrada.
— Jakże ty o tém wiesz? zapytał niewzruszony Kordecki.
— Ja nocuję w fórcie za murami, a w nocy słyszę jak się któś podkrada i rozmawia tu, tylko z kim dójść nie mogłam.
— Jak ci się zdaje, któż to być może...?
— Zdaje mi się, że szwargoczą po niemiecku — ale trudno ich było zrozumieć i podchwycić — To pewna, że znoszą się szwedzi z załogą, jak Bóg Bogiem prawda, niech xiądz przeor ratuje i radzi.
— Nie wieleżeś mnie nauczyła, rzekł Kordecki, i ja sam czegoś się domniemywałem; ale gdzież te rozmowy? w którém miejscu?
— Różnie, najczęściéj od wschodnio-południowéj strony, mój ojcze...
— A! a! Wachler! szepnął przeor do siebie, dawno mi ten niemiec podejrzany. — Bóg ci zapłać stara, poczciwa sługo Matki Boskiéj, — idź, a nie mów nikomu... Pan Bóg ci nagrodzi twoją pracę.
To mówiąc, przeor żywiéj pośpieszył na mury, wszedł na nie i prosto dążył do Czarnieckiego, który z obuszkiem latał i ludzi opieszałych do dział spędzał i do strzelnic; a już mu się i ofukiwali niektórzy i niesłuchało wielu, jakby rozkazów nie rozumieli. Czarniecki był w gniewie i furji, biegał od jednego do drugiego, posyłał ślachtę, a leniwszym się nawet po uszach dostawało. Kordecki odwołał go na stronę.
— Panie Pietrze, rzekł, chodźcie-no z Zamojskim na radę do mnie, chwili niéma do stracenia, zdrada się knuje, potrzeba o sobie myśleć.
Czarniecki aż się za głowę pochwycił, ale pomiarkował, że ten ruch zdradzić go może, i udał że czapki poprawia, ramionami rzucił, a choć stary, biegiem pośpieszył po pana Miecznika; słowo mu tylko szepnął w ucho i razem żywo zwrócili się do klasztoru. Po drodze ściągniono tych, którym więcéj wierzono, i już wchodzili w korytarze, gdy trąbka ozwała się u wrót piérwszych, zwiastując jakiegoś posłańca. Brat Paweł nadbiegł zdyszany i ucałował rękę przeora.
— A kto tam?
— Wczorajszy starosta, rzekł braciszek, co z nim robić? chce pomówić.
— Zobaczyć jak wczorajsze nasienie zeszło! rzekł Kordecki, no, przyjmiemy go w bramie, wpuszczaj bracie, i wstrzymaj w swojéj izbie.
To mówiąc puściwszy przodem fórtjana, poszli sami do bramy także, i zastali już w ciasnéj celce brata Pawła, Kalińskiego uśmiéchnionego, pełnego nadziei i zdającego wybierać z niemi do wnętrza klasztoru.
— Daruj panie, że cię tu tylko przyjmiemy, rzekł Kordecki, czas nasz, godziny policzone, obrona i nabożeństwo zabierają, nie możemy korzystać z miłéj jego prezencji. Co rozkażecie panie starosto?
— Nic, chciałem się tylko dowiedzieć póki pora jeszcze, czy nie mogę wam na co być przydatnym, ofiaruję się chętnie do pośredniczenia z Millerem.
— My jeszcze dzięki Bogu o tém nie myślemy, odpowiedział przeor.
— A! to bardzo winszuję, odparł starosta, — ale jeszcze raz pozwólcie sobie powiedzieć, źle radzicie, źle czynicie...
— Zostawcie nam z łaski swéj pieczę o sobie, — kwaśno a dumnie, rzekł Zamojski.
Stat pro ratione voluntas, podchwycił Kaliński odprawiony z kwitkiem, jeśli tak gardzicie moją dobrą chęcią, nie będę więcéj natrętnym.
I zniechęcony odwrócił się szybko, myśląc, że go wstrzymają, gdy ich tak zastraszy, ale nikt o tém nie myślał, i Kaliński wyszedł tak żywo z bramy, że jeszcze brat Paweł nie pośpiał zaryglować za nim, a już mu odryglowywać było potrzeba.
— A teraz do klasztoru, — zawołał przeor, — kto ma Boga i wiarę w sercu, radźcie i pomożcie.
W milczeniu przeszli dziedziniec i zgromadzili się wszyscy w celi przeora; tu już niespokojni otoczyli go kołem. Postawiono u drzwi Rudnickiego professa, aby pilnował i nikogo nie wpuszczał bez oznajmienia, a przeor tak począł:
Periculum in mora, zdradę mamy w klasztorze dojrzewającą; choć nie wiém spełna kto, co i jak, ale Bóg dopomoże i dowiemy się z Jego łaski reszty. Nieprzyjaciel ma związki z naszemi, nocne schadzki i zmowy pod murami, — trzeba to przerwać, ukarać.... Powiedźcie naprzód, nie podejrzewacie kogo?
— Wszystkich, — rzekł gorączka Czarniecki, — a zwłaszcza niemców szołdrów. — Już ja to widzę jasno, że jakieś licho się plecie, bo ani posłuszeństwa, ani ochoty, jak uciął od dni kilku.
— I ja postrzegam toż samo, — rzekł Zamojski, — lecz nikogo mianować nie mogę i nieumiem, niemal wszyscy z załogi muszą być w spisku, od kilku dni nie wymodlić, nie wybić, nie wyłajać posłuszeństwa. Jak z kamienia idzie, — ruszają się niechętnie, servum pecus, serca gdzieindziéj, strzelają miękko, a ledwie z oka spuściwszy, już w podwórcu rady, szepty i jakieś konszachty.
— Jawno tedy że zdrada jest, — rzekł przeor, — i wola Boża, może niesprawiedliwy jestem, ale mi cóś mówi, że Wachler puszkarz jéj sprawcą i głową.
Na te słowa wszyscy jakby nagle światłem olśnieni, zawołali:
— Niechybnie on.
— Widziałem go jak omamiał ludzi.
— Po nocach się włóczy i szepcze.
— Zewsząd do niego chodzą...
— Pozostaje nam sprawdzić to, i zapobiedz złemu, — kończył przeor.
— Zawołać go tu, — rzekł Zamojski, — zlęknie się.
— Taka była i myśl moja piérwsza, — odparł Kordecki, — zasiądźcie wszyscy... pójdą po niego.
I wnet Rudnicki wysłał braciszka po niemca, którego pozorem odebrania płacy, zwabić miano.
Niespokój tymczasem wielki opanował przytomnych, twarze były zmienione, przestrach każdemu czuć się dawał, bo niebezpieczeństwo tajemniczością swą olbrzymiało w ich oczach; krzyki na murach zdawały się oznajmywać nieprzyjaciela, huk kul, wyrwanie miną wyłomu; Przeor tylko zatopiony w myślach siedział milczący.
W tém drzwi się otworzyły szeroko i wpuszczono Wachlera. Na widok siedzącéj dokoła stołu starszyzny i przeora, którzy jakby go sądzić mieli, wszyscy surowemi twarzami zaraz się obrócili do niego, niemiec zbladł jak chusta, zabełkotał niezrozumiale i chciał się nazad cofnąć za drzwi, jakby mu przyszła myśl ucieczki. Pomiarkował jednak, że wydałby się tém jedném, i nadrabiając odwagą postąpił krok, ale wejrzenie Kordeckiego, który z niego oka nie spuszczał i wzrok badający w nim topił, zmięszało go znowu, głowę pochylił, chciał się zawrócić, sam nie wiedział co robił.
Głuche milczenie panowało w celi, wszyscy za przeorem wzrokiem go ścigali; pod wejrzeniami temi jak pod strzałami, coraz bardziéj tracąc przytomność, zdrajca gwałtownie do drzwi się rzucił, złorzecząc.
— Wachler! — zawołał łagodnie przeor, — odpowiadaj na zapytanie.
— Co — na co? — na co ja mam odpowiadać? bełkotał niezrozumiale puszkarz.
— Z kim, kiedy i jak ułożyłeś się o zdradę i poddanie Częstochowéj?
Na te słowa, rzekłbyś że piorun uderzył w niemca, wryty, osłupiały, zdrętwiał. Pan Czarniecki przyskoczył ku niemu.
— Tak jest, szołdro jakiś! wszystko wiadomo! nie myśl mi się zapierać, a chcesz-li życie unieść całe, mów mi tu zaraz prawdę; nie, to zaraz na gotową szubienicę!
Wachler padł na kolana i ręce złożył drżący, nim usta otworzył, już uznał się winnym. Pozostało go wybadać...
Przeor za ten cud dzięki Bogu składał.
Krzysztoporski posunął się ku niemu groźny, surowy, spełniając urząd indagatora, wziął kartę ze stołu i udawał że z niéj czyta.
— Mów, rzekł, jacy są spólnicy twojéj zbrodni?
— Ja... darujcie.... ja nic nie wiém.... ja... Nathan...
I jąkając się, przerywając co chwila łzami, składając ręce, w obawie śmierci, którą uważał za niechybną, Wachler opowiedział, jak go skusił Nathan, jakie z sobą mieli zmowy, i że już stanął układ o otworzenie fórty i wpuszczenie nocą szwedów.
Wszyscy zadrżeli.
Spisek jak zaraza niewidocznie się rozchodząca i szerząca dotknieniem, oddechem, spójrzeniem niemal, jak posłaniec strachu, przez czas krótki rozpostarł się ogromnie. Cała niemal załoga cudzoziemska, wszyscy najemnicy, kilku nawet ślachty należeli do niego. Wejhard uwiadomiony o liczbie, umawiał się, rachował na nich.
Niewysłowionym strachem, to cudowne odkrycie, mającéj już wybuchnąć zmowy, przejęło wszystkich, jeden Kordecki pozostał niewzruszony, odnosząc to, jak wszystko, do Boga. Wyprowadzono Wachlera pod strażą i osadzono tymczasowo w celi pustéj, na jego miejscu innego do dział wyznaczywszy.
Zamojski, Czarniecki, Krzysztoporski, kilku innych świeckich i xięży, pozostali radzić, co czynić pozostawało.
Czarniecki przebaczyć nie chciał.
— Niemca, ojcze przeorze dobrodzieju, rzekł żwawo, na minach koło baszty powiesić, niech dynda ad salutarem exemplum, od tego nie odstępuję, potrzebne to dla postrachu...
Wszyscy poszli za jego zdaniem, oprócz Kordeckiego.
— Dość będzie go wygnać z fortecy, rzekł, a z nim i głównych spólników jego...
— I samym się pozostać? spytał Zamojski, — to być nie może.
— Gdy tylko przewódzcę ukarzemy, reszta, — pochwycił Czarniecki, — kajać się musi, aby tylko niemca powiesić, rogo et obsecro. Reszty tych trutniów z oka nie spuścim i pilnować będziemy.
— Niechętnym zresztą, — rzekł Krzysztoporski, — podwoić płacę, zachęcić ich nagrodą, a strzedz ciągle, my i xięża nieodstępnie będziemy przy działach i na murach, dniem i nocą. Wszystkie stanowiska obsadzone być mogą przez pół ślachtą i xiężmi co młodszemi i silniejszemi; na nikogo się nie spuszczać i nikomu nie ufać... oto moja rada.
— I na nowo wziąć przysięgę z załogi, że do ostatniéj kropli krwi bronić się będą, — zawołał Zamojski.
— Ale co z niemcem zrobić?
— Puścić go i wypędzić, — rzekł przeor.
— Jak to? żeby o stanie fortecy, murów, o duchu załogi i o wszystkich okolicznościach, tyczących się nas, dał nieprzyjacielowi wiadomość? to być nie może!
— Puścić! powtórzył Kordecki, wiedzą oni i bez niego jak się mamy; wieszać go nie pozwolę, dość i tak ludu ginie, zostawmy go zgryzotom sumienia i oddajmy szwedowi, którego pokochał...
Magnanimitas piękna ale zbyteczna, — odezwał się Czarniecki — gdyby tak na mnie, dyndałby szołdra na murach, spólników bym przećwiczył co dziesiątego i takby służyli aż miło.
— Ale pamiętaj panie Pietrze, żeśmy nie żołnierze a xięża, karać nie nasza rzecz; niech truteń idzie precz z ula, dość dla niego kary. Co się tycze załogi, dobra była rada P. Zamojskiego; przebaczyć musim i pilnować będziem. Każcie proszę zwołać wszystkich w podwórze, trzeba się z niemi rozmówić.
Już po twierdzy, gdy postrzeżono długą nieobecność Wachlera, wezwanego do klasztoru, trwoga szerzyć się zaczynała; spiskowi domyślali się o odkryciu występku i obawiali kary. Przeczuwając coś, biegali przerażeni, niepewni co z sobą czynić mieli, ale ich z oka nie spuszczano. Gdy posłyszano rozkaz żeby się wszystek lud zgromadził w podwórzu, pobladły twarze winnych i zabiły serca. Kilku chcieli uciekać fórtką, dwóch poczęli się już spuszczać z murów; reszta objęta, posłuszną być musiała i szła jak na ścięcie.
W towarzystwie kilku xięży i dowódzców przeor z krzyżem w ręku, wyszedł do zgromadzonych, spójrzał po twarzach zlękłych żołdaków i tak się odezwał:
— Uknuto zdradę, ale Bóg ją odkrył, wiémy kto do spisku należał, bo przewódzca jego schwytany, jest w ręku naszym. Niech Bóg ukarze lub przebaczy tym, którzy przeciwko niemu, przeciw przysiędze swojéj i sumieniu postąpili, my obłąkanych sumieniu własnemu zostawujemy. Słuchajcie i korzcie się dzieci moje! Głowa téj niepoczciwéj zdrady przeciwko miejscu świętemu odepchniętą zostanie i wyłączoną z pomiędzy nas; wy macie czas upamiętać się i nagrodzić gorliwością złe, któreście uczynić zamierzali. Nieszczęsna bojaźń oślepiła was; myślicież że wpuszczając tu szweda, bylibyście osłonili się od mordu, współbraci tylko na rzeź i okup swój wydając? Nie — padlibyście razem z niemi. Ale Bóg nie chciał zguby wszystkich, bo opieka Jego wyraźna czuwa nad nami.
Czarniecki nie mogąc wytrwać, przerwał:
— Słowem xiądz przeor przebacza na ten raz niepoczciwość waszą, ale na znak najmniejszéj złéj woli, na najlżejsze podejrzenie, żołnierskiém i szlacheckiém słowem upewniam, że zdrajcom przepuszczono nie będzie, i powieszać ich każem. A zatém posłuszeństwo na dal.
— Rozporządźcie według myśli waszéj, — odezwał się Kordecki do Zamojskiego i p. Piotra, — potrzeba podejrzanych oddać pod dozór najmocniejszy.
— Przeliczyć piechotę, — rzekł Zamojski żywo, — rozdzielemy ją na oddziały, do każdego stanowiska dziesięciu ślachty i dziesięciu zakonników dodamy dla pilności...
— Płacę waszą, — dodał Kordecki, — powiększam we dwójnasób i dziś ją z góry wypłacić polecę; ale mi złożycie przysięgę, że do ostatniéj kropli krwi bronić będziecie tego przytułku Matki Bożéj, gdzie się schronił ostatek wiary przed napaścią heretyków. Idźcie Boga prosić o przebaczenie, za mną, do kościoła!
To mówiąc zwrócił się ku murom wiodąc tłum za sobą milczący, na którego twarzach różne i dziwne malowały się uczucia. Przebaczenie to, gorzéj kary zgromiło i upokorzyło; wstyd i gniew na tych co przywiedli do zdrady, przejęły obłąkanych; jęli się żywo tłumaczyć i uniewinniać, jedni na drugich składając winę, wszyscy na Wachlera, otoczyli przeora i gwarnie poprzysięgali wierność i posłuszeństwo.
— Myśmy niewinni! ojcze! to niemiec! wciągnęli nas, zdurzyli!
— Ja nie należałem, mówił inny.
— Jam do końca ich gromił...
— Ja chciałem nawet donieść, ojcze przełożony...
— Co było, stało się, opłakiwać potrzeba, że i tu w téj gromadce musiała być zdrada. Do kościoła, twarzą przed ołtarzem Matki Boskiéj padnijcie, ją o przebaczenie proście, boście ją obrazili, módlcie się, żałujcie i poprawcie.
To mówiąc prowadził ich przed ołtarz, i wszystek ten tłum wylękły i niespokojny ukląkł pokornie, nową zagrzany gorliwością, pragnąc co rychléj zmazać występek swój męztwem i pracą.
Dwóch xięży wyznaczono do odebrania nowéj przysięgi po nabożeństwie. Kordecki tymczasem kazał dzwonić do definitorium i wszystkim tu zebrać się zakonnikom.
— Ojcowie, rzekł do zgromadzonych, w wielkich razach, wielkich należy użyć środków; nie dosyć pracowaliśmy jeszcze; Matka Boża chce z nas mieć stróżów pilniejszych i prawdziwych żołnierzy. Zdrada uknuta groziła nam przed godziną, wydaniem w ręce nieprzyjaciela na rzeź i rabunek; Opatrzność ją wskazała i wyrwała jéj żądło, umiejmy się na przyszłość od niebezpieczeństw podobnych obwarować. Czterdziestu z nas silniejszych i młodszych na cztéry stanowiska rozdzielić się musi, by z oka już nie spuszczać puszkarzy i załogi. Starsi tylko odtąd, których wiek uwalnia, zostaną obowiązani do chóru północnego, młódsi miewając się, na dzienne i nocne modlitwy, wedle reguły naszéj pilnować ich będą... Nie wzdragajmy się pracy na chwałę Bożą, nie skarżmy się i nie frasujmy. W téj chwili oczy kraju całego zwrócone są na Jasną-Górę, myśmy od Boga wyznaczonym przykładem, myśmy szkopułem o który się rozbije moc szweda...
Wszyscy skłonili głowy, nikt od rozporządzeń nie śmiał się wymawiać.
— Działa i zapasy powierzam w dozór ojcu Piotrowi (Lassocie). Nie chciałeś wojny, ale ją znosisz mężném sercem, pracując gorliwie; oddaję ci co mamy w téj chwili najdroższego, bo narzędzie naszéj obrony.... Wy starsi, ojcowie Ignacy i Kazimierzu, do gaszenia ogniów z ludźmi przeznaczeni jesteście, bo wam ciężkoby było do boju, a i tu pilność konieczna, a saméj czeladzi zaufać już nie można. O. Marcelli (Dobrosz) z ojcem Małachowskim wezmą na się ogólny dozór murów i stanowisk, inspekcją całéj twierdzy. Dotąd zbytecznie ufaliśmy szczęściu i opiece Matki Bożéj, któréj nowy dowód dziś mamy, ale przy ufności należy też z nas każdemu, siebie nie szczędząc, pracować z ludem.
— Ojcowie, bracia! zawołał w ostatku Kordecki — na macierzyński żywot Najświętszéj Maryi Panny, który nosił Zbawiciela świata, na mękę Syna Bożego i cierniową Jego koronę, na zbawienie wasze, na życie przyszłe, zaklinam was, proszę, błagam, nie upadajcie na duchu. Wielki i potężny Pan Zastępów, ufajmy Mu! myśmy wśród téj nieszczęśliwéj krainy przykładem, otuchą dla tych co jeszcze w zginienie ostatnie nie wierzą i zmartwychwstania oczekują! Kto wié, czy w téj garści mnichów bezsilnych, nie spoczywają losy Rzeczypospolitéj, czy my nie jesteśmy punktem od którego zmieni się szczęście nieprzyjaciół naszych... Nie opuszczajmy sprawy, którą przysięgliśmy bronić; ze strachu, z braku wiary, dla mizernego spokoju doczesnego... a wielkie będzie dzieło wasze... Kto się nie czuje na siłach, bracia mili, niech powié, niech się usunie; pożałuję go jako obłąkanego brata, ale mu przebaczę; nam potrzeba mężnych i wytrwałych...
Na to wezwanie nikt nie odpowiedział, owszem wszyscy niemal wołali —
— Co każesz spełnim ochotnie, życie nasze w ręku Boga.
— Praca nie oderwie nas od modlitwy, bo dusza zakonnika zawsze się modlić powinna i może. — Za mną więc, kto siły w sobie czuje, za mną bracia...
I wyszli processjonalnie po dwóch, a Kordecki powiódł ich wprost na mury, ochoczy, rozjaśniony, promieniejący nową odwagą, którą wszystkich natchnąć umiał.
Zastali całą ślachtę zgromadzoną w podwórcu i oczekującą na nowe rozporządzenia, słuch o zdradzie już się był rozszedł wszędzie i wzbudził przerażenie największe: kobiéty, starcy, dzieci, kto tylko schronił się do Częstochowéj, wysypali się wszyscy w dziedzińce i ze łzami otoczyli przeora, jak tylko go postrzegli.
— Ojcze! nie opuszczaj nas, nie oddawaj w ręce nieprzyjaciół, zdrada! nieszczęście!
— Co się stało? wołali inni, gdzie zdrada, wskażcie nam winnych!
— Nic, nic, dzieci moje, bądźcie spokojni, i wracajcie do swoich zatrudnień; kto dźwignie broń, kto użytecznym być może, na mury z nami, reszta módlcie się i siedźcie — waszym orężem modlitwa. Nie obawiajcie się, Bóg łaskaw!
— A! zmiłujcie się, — zawołała jedna z niewiast całując rękę przeora, — nie pozwalajcie oddawać nas szwedowi...
— Nie! nie! będziemy się bronić do upadłego, odparł Kordecki, nic wam nie grozi, rozchodźcie się i nie trwóżcie, a kto pomódz może, niech rąk nie żałuje... Wy panowie bracia, obrócił się do ślachty, wraz z nami na stanowiska; złożyliście w murach twierdzy coście mieli najdroższego, żony i dzieci wasze; brońcież ich z nami razem.
Tu jął wyznaczać dowódzców, a każda kupka ślachty i zakonników, poszła strzedz swéj dzielnicy na kortynie. Pan Zygmunt Moszyński z ojcem Hilarym Sławoszewskim stać mieli od wschodo-północy u téj baszty, któréj Wachler pilnował wprzódy; od zachodu polecono straż Mikołajowi Krzysztoporskiemu i ojcu Ignacemu Mieleckiemu, mnichowi-żołnierzowi, który jeszcze dawnego nie zabył rzemiosła; od wschodo-południa był pan Piotr Czarniecki i xiadz Adam Stypulski, od zachodo-południa Jan Skórzewski i ojciec Daniel Rychtalski.
Pobłogosławieni przez przeora rozeszli się wszyscy z nową gorliwością do pracy. X. Piotr Lassota mający prochy i działa w dozorze, był także nowym stróżem ogniów na murach i wieży. Panu miecznikowi Zamojskiemu z ojcem Ludwikiem Czarnieckim bratem pana Piotra, milczącym, ale zimno-wytrwałego charakteru mężem, zwierzchnia władza oddana została, nad którą kierunek przeorowi powierzali chętnie wszyscy, czując jego wyższość nad sobą.
Mury nowy całkiem przedstawiały widok, jak gdyby załoga świeża, lud krzepki i nieznużony jeszcze wszedł na nie, bo duch nowy ożywiał każdego, i wodzowie poczuli jednocząc się z nim, że znowu serca biły zgodnie i silnie; że załoga wróciła do spójnéj, potężnéj całości z niemi. Zwątpienie już na żadnéj nie ukazywało się twarzy; każdy patrzał skinienia, biegł, garnął się, leciał, starał pociągnąć za sobą drugich i okazać, że nic dla niego trudném nie będzie. Białe habity Paulinów poraz piérwszy, gęsto powiewały na murach i przy działach, i mężowie zakonni z różańcem w ręku, z krzyżami w dłoni, oparli się o oręż, czoło pobożne podnosząc przeciwko nieprzyjacielowi z zimną pogardą śmierci. To rozporządzenie przeora wielki zaraz i widoczny sprawiło skutek; bo dozór xięży i ślachty nieustanny, ogarnął duchem ufności i męztwa lud, który sam sobie zostawiony wątpił i trwożył się bez przyczyny.
Pod pilną pieczą starszych, pod okiem kapłanów, każdy dreszcz potajemny, każde słowo bojaźliwe, wnet uleczone być mogły i zdawało się, że nic nie potrafi pożyć, chrztem przebaczenia umocnionych żołnierzy. Ale słabe! słabe są serca ludzkie.





II.

Pozostało rozrządzić losem Wachlera, a spór był wielki między ślachtą i zakonnikami o niego. Przeor chciał go koniecznie wygnać, dowodząc szwedom, że jeden zdrajca nic dla nich nie znaczy, że gardzą podobnemi spiskami, i nie obawiają się nawet tego co o stanie twierdzy powiedzieć im może; Zamojski życzył go zatrzymać w więzieniu do końca oblężenia, a Czarniecki uparcie dopraszał się o powieszenie. Martwy ze strachu, gotował się na śmierć zdrajca i ochłonąwszy nieco z piérwszego odrętwienia, wpadał w złość, miotając się bezsilnym gniewem, rzucając do drzwi i okien, grożąc murom szwedami i pomstą Wejharda. Około południa otworzyły się drzwi i Wachler myślał, że go już powiodą na stracenie... upatrywał tylko kata! Ukazał mu się brat Paweł fórtjan, a za nim dwóch pachołków...
— Chodź! — zawołali na niemca.
Przelękły chwycił się za kraty okna i wrzeszczeć począł wzywając ratunku, tak że go oderwać musiano gwałtem i gwałtem pociągniono do bramy. Bronił się jeszcze w dziedzińcu, aż gdy ujrzał że go do wrót prowadzą, nieco ochłonął. Niepewien jednak jeszcze co z nim zrobią, aż do otwarcia fórty, ujrzawszy się swobodnym, bo go tylko pogardliwie wypchnięto za mury; wśród świstu kul, odzyskał przytomność i szybko uciekać zaczął ku obozowi szwedzkiemu.
Wejhard właśnie rozmawiał z Nathanem i budowali sobie łatwe zamki na lodzie, że jutro Częstochowę zdradą owładną, i hrabia już w myśli tryumfował nad Millerem, który go dotąd obwiniał o zwodne łudzenie fałszami i karmienie urojoną nadzieją, gdy niespodzianie ukazał się u drzwi namiotu wylękły, blady, odarty, zdyszany Wachler.
Nathan osłupiał z podziwienia.
— Co to się stało? — zawołał.
Wachler padł na ziemię znużony.
— Co to za człowiek? — spytał Wejhard.
— A! to nasz puszkarz z Jasnéj-Góry!
— Coż tu robi po dniu?
— Nierozumiem, dopytać się go potrzeba.
Ale długo słowa z niego dobyć nie było można; aż wreście bolejąc naprzód nad stratą manatków w twierdzy pozostałych, nad swojém nieszczęściem, klnąc Nathana i podmowę jego, począł gadać: ale mówił jakby sam do siebie nie zważając na Wejharda, a rozżalając się nad położeniem własném. Był to rodzaj obłąkania, ostatek strachu i obudzona żałość nad stratami, wyrażające się z całą siłą niepohamowanego egoizmu.
Wejhard porozumiawszy łatwo że zamiary jego na niczem spełzły, zasępił się, rzucił ramionami z gniewu i wszedł do głębi namiotu, zostawując Nathana ze zbiegiem. Ale wprędce powrócił nazad:
— Wstrzymać go tu, — rzekł do swoich ludzi — dać mu przytułek, człowiek ten zdać się nam może. —
Stał już koń osiodłany, skoczył nań hrabia i pośpieszył do Millera.
Miller był przy górnikach co minę kopali, potém ruszył objeżdżać Jasnę-Górę, po raz może dziesiąty, upatrując na murach gdzieby się łatwiéj wyłom dał zrobić, i w ten punkt chcąc wszystkie działa swoje skierować.
W piérwszéj chwili, przybywszy, lekce sobie ważył twierdzą i jéj obrońców, gniew też nim miotał gdy tyle czasu tracił na dobycie tego, jak go nazywał, kurnika; dziś już widząc że z ludem mężnym, z żołnierzem wprawnym i z mocnym dosyć zamkiem ma do czynienia, uważniéj działać poczynał. Wycieczka z Częstochowéj, nauczyła go, że nie z samemi mnichami prowadzi wojnę.
Zobaczywszy Wejharda podjeżdżającego, który mu zawsze krew psuł, odwrócił się z widoczną niechęcią. Hrabia miał dobrą minę, choć w sercu był zły i smutny, postanowił inaczéj rzecz malować niż była, i z Wachlera uczynić Millerowi rzecz wielką, a sobie zasługę.
Panując doskonale nad wyrazem twarzy, rozjaśnił ją i pozdrowił generała bardzo wesoło.
— A co? poddają się? — rzekł Miller szydząc.
— Poddadzą, — odparł Wejhard z uśmiechem tajemniczym.
— Jakoż są i znaki przepowiednie! strzelają!
— Są znaki i bardzo widoczne.
— Nie moglibyście wytłómaczyć mi jakie?
— Zdaje mi się że kiedy im najlepsi puszkarze uciekają z twierdzy... to coś znaczy.
— Gdzież? jacy? — odwrócił się szwed.
— Jednego już mamy.
— Gdzież jest?
— U mnie; zwabiłem go nadzieją dobréj zapłaty i mnisi już na téj baszcie (wskazał palcem) nie mają kogo przy działach postawić. Mniéj jednym umiejętnym człowiekiem i to wiele; a co lepiéj przynosi nam szczegółowe wiadomości o stanie ducha i murów: załoga niechętna, buntują się ludzie, mnisi tylko i ślachta za łeb ich trzymają; co chwila można się spodziewać że nam bramy otworzą.
Z niedowierzaniem słuchał generał opowiadania i głową kiwał.
— A jednak, — rzekł — od téj baszty opuszczonéj, dobrego ognia na nas dają!
— A! oczewiście, — odparł Wejhard — muszą się maskować i to już pewnie postawili co mieli najlepszego; ale zawsze odebraliśmy im prawą rękę, jest to cudzoziemiec. Polacy z szablą w ręku a w polu zuchy, ale u dział a w kąt zaparci na długo, nie wytrzymają, pośpią się zaraz lub pokłócą.
— No, i gdzież ten niemiec tak ważny? — spytał wódz.
— U mnie w namiocie.
— Na cożeście go sobie przywłaszczyli? — rzekł posępnie Miller — dawajcie nam go tutaj.
— Każę go odstawić do waszéj kwatery, panie Generale, teraz jeszcze nie przyszedł do siebie, bo uciekającego gonili podobno wystrzałami, i ledwie z życiem uszedł.
— Jakto? uciekł tak w biały dzień?
I pokiwał głową Miller z niedowierzaniem.
Wtém dwa białe habity zakonne ukazały się zdaleka od twierdzy, Wejhard piérwszy je spostrzegł, i korzystając z tego, odwróciwszy się zaraz jakby ich nie widział, mówił:
— To pewna że ta ucieczka dobrze nam wróży i niechybnie dziś parlamentarzy od nich mieć będziemy; twierdza się podda.
To rzekłszy wskoczył na bok w stronę przeciwną, a Miller nierychło potém postrzegł sam zbliżających się xięży.
— A! a! zgadł ten lis, jeśli ich nie widział — rzekł zacierając ręce; przecież może skończy się ten wstyd; rozrachujemy z papistami! Twarz mu się rozśmiała z radości.
— Boć wstyd, — szeptał sam do siebie, — tak długo tysiącom z kupką mnichów się targać.
I rozkazał Wejharda nazad przywołać, bo mnisi się zbliżali, chciał go mieć do pomocy; zsiadł sam z konia, rzucił się na podesłany dywdyk i czekał. Posłańcy już byli o kilka kroków. Ich postawy pokorne, twarze frasobliwe i blade, zdawały się dowodzić, że przyszli w istocie prosić a błagać przebaczenia.
Byli to xiądz Dobrosz i Stawiski.
Już samo ich ukazanie się usposabiało Millera do dobrego humoru, czas był piękny, a dotąd trwały mgły i słoty; generał zjadł smaczno śniadanie i jakoś mu się twarz śmiała. Ujrzawszy Paulinów powitał ich grzecznie łaciną, któréj trochę umiał.
— A co? dokuczyło wam, nie wasza rzecz — rzekł przeciwko zwyczajowi uprzejmie się kłaniając, — pomiarkowaliście się.
Mnisi pokornie powitanie mu oddali.
— Panie Generale, — rzekł xiądz Dobrosz — istotnie wojna nie nasze rzemiosło, radzibyśmy jéj co najprędzéj poprzestać, ale coż robić z musu.
— Poddajcież się! — zawołał Miller — nie ma na to innéj rady. Częstochowę mieć musiemy.
— Ale warunki? — spytał x. Dobrosz.
— No spiszcie mi swoje, a pogadamy, — dodał szwed — ja tymczasem moje przygotować każę. I nie obawiajcie się mnie jak wilka, bom ci to i ja człowiek, a niektórzy nawet mówią, że niezgorszy. —
To mówiąc skinął na pacholę swoje, żeby podał wina i prosił nawet ojców wypić za swoje zdrowie. Tak niezwykłe przyjęcie przejmowało ich zdziwieniem; nie wiedzieli że Miller mógł być tak uprzejmym i miłym.
Tymczasem zbliżył się i Wejhard nie bez wahania, i całkiem w innéj postaci, niżeli przed chwilą z Millerem rozmawiał; rzucił wejrzenie ostre i groźne na mnichów, ani ich pozdrawiając, ani się do nich odezwawszy. Ojciec Dobrosz skłonił mu się nizko, on pogardliwie odwrócił z pańską dumą.
— Prawdę mówiłeś, — rzekł Generał obracając się do niego — dobry z ciebie prorok hrabio, otoż i są. Wejhard milczał, wiedział on może lepiéj od Millera, że ci posłowie nowe zwłoki zwiastują, nowém są sidłem, obawiał się przytém by o Wachlerze całéj nie powiedzieli prawdy i dla tego starał się ich pozbyć co najprędzéj.
Miller jednak nie odstąpił od poczęstowania, usiłując okazać ludzkim, grzecznym, powolnym i skarbiąc, jak sądził, serca mnichów.
Odprawieni z tém aby punkta swoje przynieśli, wrócili niebawiąc do klasztoru. Przeor czekał na nich u fórty; sam bowiem wysłał ich, chcąc wygrać na czasie, postanowił zaś sił swych szczędząc, traktowaniem przeciągać o ile możności. Wejhard wiedział a raczéj domyślał się na czém to się skończy, ale mówić nie chciał uwodząc Millera rychłém poddaniem.
— A co? — spytał Kordecki powracających.
— Nowa całkiem rzeczy postać, — odparł śmiejąc się x. Dobrosz — jak my pokorni, tak on grzeczny; nie fukał, nie groził, nie bił, nie łajał, ale częstował, pił zdrowie nasze, kazał wychylać swoje, jakby chciał nas z sobą oswoić, ośmielić i zbliżyć do siebie. Ale na biedę téj słodyczy wierzyć trudno.
— No? a o Wachlerze?
— Cicho o nim, ani słowa.
— A Wejharda widzieliście?
— Posępny, groźny.
— Nie dziw, robota się, dzięki Bogu, nie udała. Coż wam powiedział Miller.
— Przynieście nam punkta swoje.
— Zapewne! — zaśmiał się Kordecki — a nużby się na nie zgodził, wpadlibyśmy w matnię. Nam tylko uciśnionym o godziny chodzi, które liczemy. Jutro więc posłać wypadnie znowu, prosząc by nam dał swoje warunki. Aby daléj, aby daléj, a Bóg na końcu okaże moc swoją.
To mówiąc weselszy poszedł z niemi do klasztoru. Ojciec Dobrosz nie znużony udał się zaraz na mury, towarzyszyć w dozorze panu Małachowskiemu, a xiądz Stawiski na wieczorne nabożeństwo do choru.





III.

W izdebce Lassoty cicho było i smutno; starzec wstrząśniony ucieczką z domu i doznanemi wrażeniami, codziennie przestraszany pogłoskami, które to poddanie się, to szturmy, to zdrady wróżyły, leżał niewstając z pościeli. Przy nim siedziała nieodstępnie Hanna, to go ciesząc, to z nim płacząc. Rzadko tylko biedne dziecko wybiegło z rana do kościoła, spiesząc z modlitwą by do dziada wrócić; a wieczorem, gdy czasem brat pana Jana, xiądz Piotr nadszedł na chwilę, wymykała się stanąć na progu sieni, odetchnąć świéżem powietrzem i podumać swobodniéj. Przy starcu i westchnąć się obawiała, aby go nie zastraszyć i nie przysporzyć mu boleści. Owszem zmyślała wesele, uśmiéchała się, poskakiwała, opowiadając mu baśni jak dziecięciu.
Wieczorem prawie codzień przychodziła też pod ścianę stara żebraczka, siadała i czekała na ukazanie się Hanny.
I dziewczę z nią, osamotnione oswoiło się prędko, a niemając nad nią nikogo, przywiązała do Kostuchy. Stara przynosiła jéj świeże wieści, które ubierała po swojemu, aby nie wystraszyć jéj zbytecznie i z dziennych wypadków pogadanki. Czasem rozpytywała Hannę o jéj życie, o dziada, o dom, a gdy dziewczę poczęło malować spokojne ubóstwo swoje, i dworek i ogródek i wiejskie życie jak wianek różany wonne, barwne i jak on z liścia, kwiata i ciernia złożone; to się starucha rozkwiliła nieraz i jakby ją to za serce chwytało, poczynała płakać i śmiać się na przemian, przysuwała nieznacznie do dziecka, czepiała się jéj sukienki, całowała po nogach; ów ułamek chleba od piérwszego wieczora z piersi jéj nie schodził, a jeszcze niczém za niego wywdzięczyć się nie mogła, i to ją bolało widać.
Ale czémże mogła wywdzięczyć się żebraczka. Chodziła, dumała — długo nadaremnie. Jednego dnia oddała dziecięciu medalik z Najświętszą Panną, po który aż do Częstochowéj, do miasteczka przez obóz szwedzki, wśród kul i żołnierstwa chodziła; teraz już niewiedziała co przynieść swéj Hannie. I wieczorem wkradła się biedna do szklarni klasztornéj, w któréj ojcowie hodowali trochę zieleni i kwiatów, dla przystrajania ołtarza na święta; narwała szybko w fartuch co jéj pod rękę wpadło, i z tą zdobyczą przybiegła żywo pod okienko.
Hanna była przy dziadzie, a niemając co, opowiadała mu o żebraczce, która tak dziwnie do niéj się przywiązała. Stary słuchał i zdawał się niespokojny; ta tak nagła, tak silna wdzięczność za chleba kawałek, zdawała mu się niezwyczajną; postanowił brata rozpytać o starą kobietę, którą wszyscy znali w Częstochowie, a Hanna poświadczała o tém, bo widziała jak ją każdy przechodzący witał.
Posłyszawszy szelest u okna, dziewczę wybiegło i w progu spotkało z kwiatami staruszkę.
— Naż ci moje dziecko drogie, — szybko odezwała się Konstancja, całując róg jéj sukienki, — schowaj, bo zdaje mi się, że xiądz Piotr idzie, a to kradzione...
Zawinęła się i wymknęła szybko, jakoż i xiądz Lassota wchodził na próg, zobaczył zaraz kwiatki u Hanny, i spytał ją, skąd ich dostała.
— A! to ta staruszka mi przyniosła, odpowiedziało zaskoczone dziecię.
I weszli razem do izdebki Jana.
— Właśnie o tę starą żebraczkę miałem się ciebie spytać bracie, — podnosząc się z łoża rzekł chory, — bo to cóś extraordynaryjnego, przywiązała się do Handzi, i codzień do niéj przychodzi; przyniosła jéj pozawczoraj medalik, dziś widzę kwiatki. Co to za kobiéta?
I stary mówiąc to, dźwigał się, a oczy mu jaśniały jakby ciekawością i przestrachem jakimś.
— Dawno ona tu w Częstochowie? dodał żywiéj.
— Doprawdy że niewiem, — odpowiedział xiądz Piotr — to tylko pewna że osobliwsze z nièj stworzenie, zdaje się że ma umysł cokolwiek pomięszany; jałmużny niebierze, lub rozdaje ją między ubogich, nocuje i teraz w fossie pod gołém niebem, a kule nam szwedzkie od murów odbite, zbiéra i przynosi codziennie. Czasem aż do zbytku wesoła, ale spokojne to pomięszanie, nikomu nieszkodzi; stara pobożna i stateczna, obawiać się jéj niema czego. Zowią ją tu sługą Matki Boskiéj, to i ona tak się najczęściéj tytułuje.
Lassota zamilkł i powoli upadł na łóżko; rozmowa w inny zeszła przedmiot: mówiono o oblężeniu, o zdradzie, o nowych przeora rozporządzeniach; a że to gorąco zajmowało wszystkich, zapomniano o staréj.
Izba, w któréj mieszkał Jan Lassota, szczególném trafu zrządzeniem wychodziła oknem i drzwiami ku téj części murów właśnie, na któréj Krzysztoporski z ojcem Mieleckim dozór mieli. Z blankowania łatwo było widzieć drzwi izdebki, kto do niéj wchodził lub wychodził, a Krzysztoporski często téż wpatrywał się w piękną Hannę, któréj twarzyczka zdawała się coraz to nowy budzić w nim niepokój, nową jakąś wywoływać zgryzotę. Patrzał na nię jakby mimowolnie, odwracał się, potęgą woli panując sobie, i znowu poglądał chciwie. Parę razy przemknęła mu się i stara Konstancja, na któréj z Handzią rozmowy i pieszczoty, ukrywszy się za węgieł bastjonu, z gniewem się wpatrywał. Wszyscy postrzegli po niejakim czasie odmianę w tym człowieku. Dumny, groźny, surowy i milczący zawsze, zdawał się teraz dwakroć jeszcze zajadlejszym do boju, szukał niebezpieczeństwa, narażał się na nie, a dniem i nocą pracując jakby się chciał złamać pracą, pokonać trudem, gdy inni spoczywali, chodził, sam pełniąc straże. I wśród głuchéj nocy, gdy po murach tylko wiatr jesienny szeleściał, gdy krzyki warty i chód jéj powolny uszu tylko dochodziły, stawał z założonemi rękoma naprzeciw okna Lassoty, w którem się zawsze przy chorym świeciło, zgrzytał zębami, nieraz pięść ścisnioną wyciągając ku niemu w ciemności.
Ojciec Mielecki wesół z natury i rubacha, wcale był nie rad towarzyszowi, z którym ani się rozmówić, ani pośmiać nie było można; ten ledwie słowo konieczne wybęknął, odwracał się zaraz i milczał. Ale cóż było robić? począł pracować nad udobruchaniem pana Krzysztoporskiego, choć mu szło jak z kamienia.
Żebraczka była przedmiotem szczególnéj baczności Krzysztoporskiego; poglądał na nią jak na niepokojącą zagadkę; spytał nawet parę razy xiędza Mieleckiego, który mu tyle powiedział co xiądz Lassota bratu; nic nie dowiedziawszy się z oka jéj jednak niespuszczał. Dziwił się, że ją tak puszczano samopas z klasztoru i do klasztoru swobodnie o każdéj godzinie, a gdy rozmawiała z Handzią nadstawiał i wytężał ucha, rzucając się niespokojnie. Szukał potém zręczności żeby się zbliżyć do téj tajemniczéj postaci, ale jak on jéj szukał, ona zdawała go unikać. Ledwie postrzegła zdaleka, wsuwała się to do kościoła, to do bramy, to do mieszkań spiesząc. Napróżno usiłował się z nią spotkać; zawsze mu się wyślizgiwała.
Nareście dnia tego, gdy rzuciwszy kwiatki odbiegła szybko uchodząc od xiędza Lassoty, Krzysztoporski zaparł jéj drogę i wpatrując się chmurném okiem w odartą żebraczkę, zawołał grzmiąco:
— Stój! dokąd?
— To ja! — drżącym głosem w początku odpowiedziała schwytana, lecz jakby przypomniała sobie zaraz swoją wesołość zwykłą, dodała raźniéj: — sługa Matki Boskiéj, stara żebraczka, czego pan odemnie chcesz? kule już pooddawałam...
— Dokądże się tak po złodziejsku wymykasz? spytał okiem ją mierząc Krzysztoporski, ona tym czasem wstrząsnieniem głowy, chustę sobie na oczy zarzuciła, żeby jéj w twarz niemógł spójrzeć.
— E! puść-że bo panie, niemam czasu — idę do kościoła!
Ślachcic ciągle się wpatrywał, ale gdy miał w oczy zajrzeć, wyrwała się od niego wołając:
— Cóż to? czy już w Częstochowie sługi Matki Boskiéj nie znają? czy co? Co to ja szwed przebrany! Nie kochanku — dodała z przymuszonym śmiechem, nie jestem szwedem, ani heretykiem.
Ojciec Mielecki, który z murów patrzał nato, zawołał w téj chwili.
— E! panie Krzysztoporski, co tam się darmo frasujecie! To nasza żebraczka, dajcie jéj pokój, to Konstancja!
Na to imie, Krzysztoporski szybko zdarł jéj chustę z twarzy, a stara wyszczerzając żółte zęby i nagle udając wesołość szaloną, krzyknęła ze śmiechem trupiéj głowy.
— A co? buziaczka mego chciałeś zobaczyć? piękny? nieprawda? cha! cha! wstydziłbyś się, stary szpaku, panienki po ulicach zaczepiać!
— To ona! to ona! odezwał się, gwałtownie odskakując z poruszeniem wstrętu i podziwienia, ślachcic.
— A ha! dopieroś poznał sługę Matki Boskiéj, dopieroś się przekonał. Cha! cha! prawda że ładna? kochanku — piękniejsze w trumnie gniją!
Zawróciła się i podrygując a skacząc odeszła.
— Cóżeście wy od niéj chcieli, zapytał ojciec Mielecki, to nasza dobrodziejka; kule nam nosi, szpieguje, szwedów tropi, a wczoraj Olkuskich górników tak nastraszyła, wyszedłszy nocą z klasztoru do nich z kazaniem, że rzuciwszy młoty, choć się szweda bali, jeszcze gorzéj zlękli się staréj i pouciekali przebojem.
Ale mnich-wojak niedopytał słowa od Krzysztoporskiego, ślachcic wszedł na mur milczący i zamyślony, sparł się na strzelnicy, okiem zbłąkanem rzucając na daleki kraj. Paulin widział, że cóś dziwnego działo się w duszy tego człowieka, i odstąpił. Chwila tak upłynęła, aż zbudzony Krzysztoporski chwycił stempel i począł sam działo czyścić; zrzucił z siebie zbroję, zrzucił suknię, zdjął hełm, odpasał miecz, rozdział się do koszuli, jakby mu wewnątrz ogień jaki dojmował i nużąc się do bezsilności, całą noc przetrwał w stanie jakiegoś obłąkania i szału, który nim konwulsyjnie miotał.
Niemogąc pojąć co mu się stało, xiądz Ignacy ruszył ramionami, i począł się modlić.
— Ani chybi, rzekł w sobie, obłąkanie być musi dla niektórych zaraźliwe, jeno nanią popatrzał, jakby go szatan opętał. Jeśli tak długo potrwa, żeby tylko nie potrzeba było exorcyzmu. Bo uważam że się i nie modli nigdy, i na zbroi ani krzyża, ani obrazka, ani różańca. Zła sprawa.... muszę na niego pilnie baczyć; żołnierz dobry, ale cóś mu jest. Czy go tam co tak gryzie wewnątrz, jakiś robak?... I milczy ani słowa z niego dobyć, ani się kiedy rozmarszczy.
To powiedziawszy xiądz Mielecki, głową pokiwał, sparł się na działo i różaniec rozpuściwszy, mówił pacierz na intencją towarzysza.





IV.

Noc była, a noc jesienna, nie uśmiechająca się ziemi słodkim spoczynkiem; nie kołysząca pieśnią roskoszną i wonią rozkwitłego świata, dzieci Bożych; nie gwiaździsta a oczów tysiącem czuwająca nad czarną ziemicą, ale chmurna, czarna, straszna, co to jak zajrzysz przepaściste ciemności; a na tle głuchego milczenia wrą wichry, jakby szatany w powietrzu pasowały się z sobą o jakieś nieszczęśliwe dusze... I słychać jakby jęki, jakby śmiechy, i stękanie i westchnienia, i kwilenie dzieci i groźne huki ze świata tajemnic...
Trzeba wielkiego hartu duszy i ciała, żeby na nas pora taka nie czyniła wrażenia; nawet w ciepłéj izbie, u jasnego komina, cóś tęsknego uciska serce; cóż dopiero pod gołém niebem, na powietrzu, gdzie każde wichru szarpnięcie, każdy głos burzy w piersi się odbija, gdy tajemnicze głosy stworzenia łapie ucho, a każdy jęk niebios w rozdrażnionéj odzywa się duszy.
Przy baszcie swéj siedział xiądz Mielecki, z żołnierza zakonnik, z zakonnika żołnierz znowu, Krzysztoporski się przechadzał; pierwszy powolnie spuszczał paciórkę po paciórce różańca, a z niemi modlitwy swoje do skarbnicy niebieskiéj, drugi biegał, rozdziawszy się w pół nagi z piersią odsłonioną, miotał po murach i stękał.
Przed niemi do koła czarno było, jakby kirem oblókł się świat cały, straże tylko porozpalały ognie, przy szwedzkim obozie daleko; a na wieży płonął jak zawsze, wyzywający napróżno odsieczy kaganiec, na murach gdzieniedzie gorzały wartując latarnie, a z kaplicy koło Janitorium blady połysk lampy gorejącéj wiecznie przy obrazie, przez okno mdłym się wybijał promykiem, mrugając, rozpalając się i przygasając, jakby chciał skonać, a niemógł. Te błyski wśród ciemności, zdawały się zawieszone w powietrzu, nierozeznawałeś ziemi od niebios i twierdza, rzekłbyś, wisiała z niemi w czarnych obłokach.
Straże ponuro, posępnie, smutne odzywały się z hasłem pobożném; jedne wołały:
— Ratuj Maryjo — drugie im odpowiadały pobożném: memento mori: pamiętaj na śmierć... I jakby klasztor był ogromnym katafalkiem, a wszyscy stali u łoża konającego, lub nad trumną zmarłego, tak było smutno i straszno.
Xiądz Mielecki modlił się, modlił, z pod oka coraz spójrzał na towarzysza, a Boga prosił żeby go uspokoił. Bo tam w téj nagiéj i niemającéj chłodu piersi, widocznie ogień jakiś gorzał namiętny, choć głowę już przypruszyła siwizna.
Ta namiętność tak gwałtowna, zagadką była dla xiędza Mieleckiego.
Skończywszy modlitwy, niewytrwał stary żołnierz, rozpoczął rozmowę westchnieniem naprzód, którego nieusłyszał Krzysztoporski. Zakaszlał zakonnik, i drugi raz westchnął głosniéj; i tego nieuważał ciągle przechadzką zajęty ślachcic; jaż nareszcie ojciec Ignacy powstał i kaptur zasuwając na głowę, okrytą czapeczką, odezwał się:
— Starość nie radość, panie Mikołaju, nieotulałby się człowiek tak za młodu, gdy za ś. p. Zygmunta III, szliśmy pod Smoleńsk.
— Byłeś ojcze pod Smoleńskiem?
— A jakże, byłem, i jeszcze noszę pamiątkę bojarzyna co mnie skubnął przez głowę, a com mu z nasypką oddał; — no! a ktoby to powiedział że się z szablą uwijało niezgorzéj! teraz tylko z różańcem. Ależ to wam nie zimno?
Uśmiechnął się Krzysztoporski.
— Myślicie? mnie gorąco.
— To chyba choroba, bo na dworze wiatr ostry; mam pod habitem kożuszynę, a czuję go dobrze.
— A ja wcale nic.
— Cóż to wam panie Mikołaju?
Krzysztoporski zwrócił oczy na światełko z izdebki Lassoty, wlepił je i westchnąwszy poszedł daléj, ale wróciwszy do miejsca, stanął.
— Wiecie, ojcze Ignacy, — rzekł, że mi w życiu dwa razy tylko było zimno.
— No, i kiedyż to? rad rozmowie spytał Mielecki.
— Tobie ojcze toby się to mówić niepowinno, — z gorzkim śmiechem, rzekł ślachcic.
— A dla czegoż?
— Tyś mnich, a ja dziś jeszcze, ot jak widzicie mnie starym...
Niedokończył.
— Mnich, zachciałeś waść; alboż to mnich na spowiedzi wszystkiego nie słucha.
— Ależ bo ja się nie myślę spowiadać! — odfuknął Krzysztoporski.
— I to źle, boby ci to niezaszkodziło, widzi mi się...
— Nie, nie, jeszcze na spowiedź moją nie czas.
— Tak! a potém być może już nie czas!
— Mniejsza o to, mruknął ślachcic — Bóg lepszy od ludzi.
Xiądz Mielecki zamilkł, a Krzysztoporski zaraz dodał jakby potrzebując wywnętrzenia.
— No, chcesz jegomość wiedzieć kiedy mi w życiu było zimno, to powiem.
— Jak się wam podoba.
— Otoż raz, kiedym się ożenił, — rzekł Krzysztoporski, a drugi raz gdy mi żonę odbierano.
— Jak to? odbierano? zapytał xiądz.
— A tak odbierano i odebrano! — odpowiedział stary... bo poszła odemnie w świat...
Xiądz znowu zmilczał, ale pan Mikołaj już miał gwałtowną chętkę do kończenia reszty i zawołał: — No, wywołałeś biedę xięże, to słuchajże i reszty.
— Byleście co nic potém mi nie gadali, bo to, jakem powiedział, słucha się, ale tylko na spowiedzi.
— E! jużciż pleść nie będę! choć to o kobiecie mowa, ależ nie już i słuchać wam nie można, że się kochało? a kochałem xiężuniu, kobietę stworzoną na męki ludzkie, na potępienie i desperacyę. Szatan to był i anioł w jedném ciele.
— Tylko, mój panie Mikołaju, — przerwał ojciec Ignacy, — ani szatanów, ani aniołów do tego nie kładźcie, non misceantur sacra profanis. — Co to kobiécie do anioła!
— No! a jednak to tak było, inaczéj powiedzieć nie można, — żywo dodał Krzysztoporski; — bo i zła i dobra, i twoja i nie twoja: dziś cię kocha, że życie zdaje się dałaby za ciebie, jutro, patrz, przysunął się nowy gaszek, uśmiecha się nowemu, oczyma go kole, aż z niego wysączy szał, pasją,.. Dziś twoja do łez, jutro z ciebie szydzi do śmiechu, i kat jéj mógł zrozumieć!
— No, to ją tam porzucić było, pókiś się nie ożenił!
— A tak! porzucić! gdybyż to można! dałby człek życia kawał żeby się odczepić! Ale cię wiązała jak łańcuchem, i płakał człowiek i wstydał się i powracał. Dziś już lat temu wiele dziesiątków ubiegło, wspomnę a jeszcze goreję, i gniew a zazdrość mnie pali.
— Przeżegnajcie się krzyżem świętym, — rzekł ojciec Mielecki, to wyraźnie opętanie.
— Dobrzeście powiedzieli, było to w istocie opętanie: człek się nieposiadał, moc jakaś władła nim i pętała go.
— Byłoż się modlić i odżegnać.
Bóg i modlitwie odmawiał skutku, o! i tegom w nieszczęściu probował.
— Trzeba było nieustawać, a modlić się.
— Kochałem ją dziewką, kochałem zamężną.
— A toż zbrodnia! — zawołał ojciec Ignacy.
— Wiem o tém ojcze, ale to było opętanie: człek się samego nieznał, odebrałem ją mężowi wreście, wyrobiłem rozwod i wziąłem za żonę.
Mnich się przeżegnał, patrząc z pod kaptura na Krzysztoporskiego okiem bojaźliwego zdziwienia.
— Ale — dodał pan Mikołaj, — szatan co mnie do tego prowadził, srogo chłostać począł. Gdym ją wydarł mężowi, poczęła mnie męczyć zalotnością swoją, jak męczyła pierwszego, i doprowadzała do wściekłości. Nikt, nikt, oprzeć się jéj nie mógł — kogo chciała uwiodła, oszaliła.
— No, musiała to być nic potém kobiéta! zła i zepsuta, ale...
— Ale to był szatan, — zawołał Krzysztoporski, — to był szatan, bo kto ją raz pokochał, tego potem pasja i miłość niespuszczały do śmierci. Doprowadziła mnie do tego, żem ją zamknąć musiał, bom był zazdrośny jak bisurman i szalałem, ażem się mścić począł nad tą okrutnicą.
— Straszneż to mi opowiadacie dzieje.
— Posłuchajcież do dna. Pierwszy mąż dowiedział się o jéj losie; niewytrzymał, napadł mnie nocką i uwolnił ją z więzienia. Uszła i jużem jéj więcéj nie widział. No! alem się nad nim pomścił.
— A cóżeś zyskał na zemście, oślepły człowieku? — spytał xiądz Mielecki.
— Prawda! zyskałem jeszcze większe pragnienie zemsty! — zaśmiał się ślachcic gorzko. — Alem musiał się mścić, bom głowy nie miał i dziś jéj niemam jeszcze. Jéj córka, córka z pierwszego małżeństwa umarła. Bóg wie, może i z mojéj przyczyny! wydarłem mu majątek, przyprowadziłem do ubustwa.
— A lepiéjże ci z tém? — powtórzył zakonnik.
— Lepiéj! któż wie! — a była chwilka tryumfu! alem i ja ujrzał nad sobą rękę Bożą; jedyny syn mój umarł; niezostało mi nic, krom mojéj złości; nieprzyjaciel całego mego życia ostał się przecie, żyje, i ma pociechę jeszcze... ma światełko co mu świeci.
Słów tych z gniewem, z zazdrością domówił Krzysztoporski; xiądz Mielecki obrócił się do niego łagodnie i rzekł:
— Widzicie, Bóg nigdy nie błogosławi zemście.
— Ojcze — gwałtownie przerwał stary ślachcic, — wyście przeżyli lata wasze w pokoju i świętości, wy tego zrozumieć nie możecie, ale są chwile w których potrzeba zemsty dochodzi do szału.
— Człek winien się bronić modlitwą.
— Modliłem się, modlę i modlitwy nie rozumiem, jak kamień od muru odpada od mojego serca.
— Kropla wody nieustanna, kamień w ostatku wyżłobi.
— A znajdźcież mi tę wody kroplę! zawołał z wykrzykiem Krzysztoporski. — Nie! nie! serce to twardsze od opoki, nic go nie weźmie! nic go nie przebije.
To rzekłszy ślachcic, stanął znowu, popatrzał w okno Lassoty, zżymnął się, zadrżał, zacisnął pięści, zagryzł usta z których kropla krwi wytrysła, i mówił do siebie, jakby się zagrzewał.
— Jam wszystko stracił! on ma pociechę — ja nic niemam, on ma nadzieję, otuchę, radość! tak być niemoże, czémże on lepszy odemnie; umrę, ale się zemszczę!
Ojciec Mielecki przestraszony wywołanemi zeznaniami i spomnieniami ślachcica, z gorączkowym niepokojem opowiedzianemi, usunął się nieco, niechcąc ich więcéj rozdrażniać i począł znowu się modlić, żeby zatrzeć w sobie wrażenie doznane; chciał się obmyć z błota, które na niego prysnęło.
Po chwili uderzyła godzina północnego chóru; dzwon się odezwał i xiądz Ignacy zszedł z murów śpiesząc do kościoła. Krzysztoporski jak tylko się go pozbył, obejrzał że go nikt nie śledzi; podszedł szybko pod izdebkę Lassoty. Oczy mu się iskrzyły, twarz pałała, nastawiał ucha, ale nic nie słyszał, a ujrzał tylko przy mdłém światełku kaganka dziéwczę siedzące u łoża starca, który spoczywał snem łagodnym i orzeźwiającym. Handzia, która się była zdrzémnęła także ze złożonémi na piersiach rękoma, jakby ją sen ujął wśród modlitwy, zdawała się zatopiona w jakiémś widzeniu niebieskiém, w rajskich marzeń zachwycie, usta jéj uśmiéchały się słodko, twarz tchnęła spokojem nie naszego świata.
Nigdy zjadliwszéj nienawiści okiem, nie spojrzał człowiek na człowieka, jak w téj chwili stary Krzysztoporski na starca i Hannę: byłby ich, zdaje się, pożarł wzrokiem gdyby mógł, byłby zabił; i czy to potęga wzroku nienawistnego, czy inny powód jaki, Hanna wśród snu spokojnego porwała się nagle z krzykiem boleści, — starzec obudził się przestraszony.
— Co ci to Handziu? co ci to dziécię moje?
Nic, nic dziaduniu... tak... wśród snu, wśród marzenia o naszéj chatynce, o matce mojéj, o ogródku, o wiosce naszéj, o nie wiém czém, coś mi się nagle przyśniło strasznego i obudziłam się z krzykiem... a! i przerwałam ci sen.
— To nic, to nic, ja nie spałem — rzekł stary.
— Jakto nie?
— Nie, nie, tylko oczy miałem zmrużone; kładnij się, proszę cię, dobry moment spokoju póki nie strzelają... zaśnij.
— Ja? ja spałam do woli w dzień, mnie się spać nie chce.
— Biédne dziécię! ty się zabijasz przy mnie!
— O! mój dziadziu! — i klękła całując wyschłą jego rękę.
Krzysztoporski odskoczył żywo i pobiegł na mury.





V.

Dość rano wyprawił przeor znowu, choć tęsknie i smutno, tych samych posłów co wczoraj. Zamojski utrzymywał go w téj myśli zwlekania traktowaniem, dla zyskania na czasie. Miano zawsze nadzieję w Janie Kazimiérzu i znanéj pobożności jego dla świętego miejsca: oczekiwano posiłków, odsieczy od kasztelana Kijowskiego może, polegając na staraniach Stanisława Warszyckiego, na naleganiach prowincjała Broniewskiego, na uczuciu ślachty polskiéj, która wieści o oblężeniu Jasnéj-Góry przyjąć nie mogła obojętnie; w ostatku zima nadchodząca powinna była Szwedów odpędzić. Czas więc zyskując, kupowano choć słabą nadzieję. Jeden pan Czarniecki nie był tak dalece za traktowaniem.
— Co tam! — mówił do przeora ze zwykłą rubasznością ślachecką, — wodę warzyć, woda będzie, nie chcemy się poddać, a filutujemy, to jakoś nie po polsku, coś z rakuska.
Pan Zamojski wcale był przeciwnego zdania, a Kordecki nic nie mówiąc poszedł za radą jego; jako zakonnik wstręt miał od podobnych wykrętów, jako wódz, widział ich potrzebę. Wypuszczając za bramę dla traktowania xiędza Dobrosza i Stawiskiego, przeor zażądał od Millera zakładników, i nie bez przyczyny, lękał się bowiem, aby w ostatku zwłokami zniecierpliwiony generał, nie mścił się za nie na posłach. Miller zgodził się na przysłanie dwóch starszych. Już wychodzili xięża, gdy od szwedzkiego obozu jeden tylko ukazał się zakładnik, ale z chodu i miny znać było, że podstawiono przebranego ciura.
— A widzicie, — rzekł pan Czarniecki — tu się jakieś licho kroi, czemu nikogo ze swéj starszyzny dać nam nie chce?
— Na cóż zakładnicy? — odparł sam xiądz Dobrosz, tyle razy posyłani byliśmy, a nic się nam przecie nie stało, i teraz cali powrócimy; wreście gdyby co i zamierzał złego, alboż to myślicie, że nie podołamy chociażby męczeństwu?
Te wyrazy wymówione z prostotą i uśmiechem, potwierdził cichém spójrzeniem xiądz Stawiski. Wyszli oba zakonnicy rześko i odważnie, a Przeor który zawsze zdawał się mieć prorocze widzenie przyszłości, przeżegnał ich smutnie, jakby z tego kroku do którego zmuszała go potrzeba, zmartwień i zawikłań się spodziewał; odwrócił się potém, przeszedł milczący na bok i rzekł do pana Zamojskiego.
— O! panie mieczniku, co dzień, co godzina powtarzam, nie nasza to rzecz wojna!
— Tém większa zasługa, że ją dla Boga prowadzicie.
— Wszystko to dobrze, — przerwał pan Czarniecki, ale traktować ze szwedami, nic potém, strzelać do nich, to ale...
Pan Zamojski z wysokości statysty i rycerza spojrzał na ślachcica z uśmiéchem, zaprawnym drobiną politowania.
Inter incudem et malleum positi, róż. robić mamy? — mówił daléj — omnibus modis bronić się musiemy, ense et capite. Ale do końca, nil desperandum.
Pan Czarniecki ruszył sobie ramionami, także z rodzajem litości.
— Bić i milczéć, — rzekł zcicha, — toby była moja rada. A kropić ich, a gęsto...
— Ależ i spocząć potrzeba! — rzekł przeor, jeśli nie nam, którym Bóg niezwykłych sił dla sprawy swéj użyczać raczy, to ludziom, którzy téj siły od Boga co WMość, panie Pietrze, nie mają; a tymczasem da Pan felicem eventum.
Działa milczały na murach i to właśnie pobudzało zły humor pana Czarnieckiego, pokiwał głową i odszedł niechętny.
Xięża wysłani z twierdzy, dążyli ku namiotom Millera, który na nich niecierpliwie oczekiwał, z całą wystawą zbroi, ludu, wodzów, siły, na jaką mógł się tu zdobyć, by im potęgę swoją i majestat ukazać. Uśmiech nadziei wypogadzał mu twarz, ale obok stojący Wejhard, chmurny był jak noc i milczący.
— No, cóż mi przynosicie? — spytał generał xięży.
— Przeor sam warunków zakréślać wam nie chce i nie może, — rzekł xiądz Dobrosz żywo, zdaje mu się, że stosowniéj byłoby, gdybyście mu je dali, oświadczając czego sobie życzycie.
— Tém lepiéj, — odparł Miller niedomyślając się bynajmniéj, że tu tylko o czas chodziło. — Półkowniku, — rzekł do Wejharda — każcie spisać — warunki, a wy ojcowie rozgośćcie się proszę tymczasem.
Paulini skłonili się i stali w milczeniu, gdy generał właśnie śniadanie podać rozkazywał i do stołu a kufla ich zaprosił; ale że to był piątek, a stół Millera cały z mięsem, zakonnicy postem się od bankietu wymówili.
— A prawda, że to u was post! — zawołał Miller z uśmiéchem, — jak dłużéj w Polsce pogościm, to lepiéj o tém pamiętać będziemy. Wy i ryby pewnie w klasztorze nie macie? U mnie tu jéj do zbytku, zaniesiecie więc przeorowi razem z warunkami, kilka pięknych szczupaków, niech przyjmie jedne i drugie.
Mnisi znowu w milczeniu pokłonili się tylko.
— Widzicie, — rzekł daléj generał, — że choć sam nie poszczę, post szanować umiem, a kiedy wam z tém lepiéj, cóż mi do tego, pośćcie sobie.
To mówiąc, rozśmiał się i wypił za zdrowie Paulinów, zmuszając ich aby choć po małym kieliszku za zdrowie jego wychylili. Ze wstrętem musiał to uczynić xiądz Dobrosz, a xiądz Stawiski który nigdy nic nie pił, przeprosił generała. Dzikiemi i podziwionemi oczyma patrzali wszyscy na Paulinów, którzy wśród tego obozu, wystawieni na nienawistne i złośliwe spojrzenia a szepty, byli jak w ukropie. Tylko Miller miły był dla nich a przystępny i wesoły, odwracając rozmowę od rzeczy przykrych i drażliwych, począł rozpytywać o obojętne, niechcąc ich widziéć opuszczonych a milczących. Tymczasem pod dyktowaniem Wejharda, pisarz notował punkta, które wkrótce generałowi przyniesiono; on spójrzał na nie i oddał zaraz xiędzu Dobroszowi, a przypomniawszy sobie obiecaną rybę, zawołał jeszcze żołnierza i sześć szczupaków ogromnych nieść kazał za Paulinami, którzy wkrótce pożegnawszy go, odeszli.
Zdziwił się wielce xiądz Kordecki, gdy ujrzał brzemię jakieś na ramionach niosącego żołdaka, postępującego za xiężmi; a za otwarciem bramy, poznawszy szczupaki, rozśmiał się wesoło.
— Trafił właśnie, że piątek adwentowy o grzankach odbywamy, — rzekł poglądając na rybę, — no, to i chwała Bogu; my i o suchym chlebie wytrwamy przywyklejsi, a panowie ślachta uraczą się szwedzkim darem, jeśli nie zatruty.
— A warunki? — dodał.
— Oto i one, — z westchnieniem wyjmując je z sukni, rzekł xiądz Dobrosz — Generał jak wczoraj, choć go do rany przyłożyć, ale czy to długo potrwa?
— Dobra i chwila, bracia kochani! spieszę do Definitorium, — rzekł przeor, — chodźcie za mną.
Ślachta ujrzawszy punkta w ręku przeora, pospieszyła za nim do sali, do któréj wtoczyli się i starsi zgromadzenia, i co było niezajętych nabożeństwem i pilnością około murów.
Xiądz Dobrosz czytać począł, były to prawie też same co wprzódy wymagania: wyrzec się Jana Kazimiérza, za co zapowiedziano w nagrodę bezpieczeństwo osób, własności, opiekę wiary i swobodne spełnianie obrzędów; zamek zdać szwedzkiéj załodze ze 150 ludzi, którą zakonnicy opłacać będą obowiązani: żołniérz miał sobie sam baraki sklecić przy murach, a oficerów do klasztoru przyjąć miano, ślachcie i żołnierzowi dozwalano swobodnie wynijsć za glejtami i powrócić do domów, toż panu Zamojskiemu z jego rodziną, ale wprzód powinien był odprzysiądz się Jana Kazimiérza.
Miecznik wąsa pokręcił i pokiwał głową tylko, słysząc ten warunek.
Malum supra omne malum, — rzekł cicho do siebie.
Xiądz Dobrosz czytał daléj: Przeor podpisze kapitulacją, bramy otworzą i wpuszczą naprzód generała ze świtą dla obejrzenia twierdzy; załoga wyjdzie nie przetrząsana.
— A! dojadło mu pod gołém niebem! — odezwał się Czarniecki, — że się piérwszy prosi pod dach.
— No, i cóż teraz robić? — spytał przeor.
Cunctando! — szybko podchwycił Zamojski — czas zyskiwać, a zatém nowych mu posłów, nowe targi i warunki, a summa summarum — nic.
— Ale wreszcie postrzegąż się, nie w ciemię ich bito, — mruknął Czarniecki, że to modulamina suspecta.
— No! to wówczas jak się postrzegą, — odparł miecznik, — radzić sobie będziemy, a tymczasem, aby daléj, aby daléj; dzień zyskać dla znużonego żołnierza, i to dobrze, a któż wié, może odsiecz jaka nadejdzie.
— Ba! odsieczy, — rzekł pan Piotr, — chyba od Pana Boga się spodziewać, z mieczem ognistym, bo od ludzi, wątpię. Ma każdy dziś o czém myśléć i komu się oganiać, a my sobie i sami, favente Deo rady damy, tylko mojém zdaniem bić a bić, i nie ustawać.
— Ale Waszmość nie wybijesz w półtorasta, dziesięciu tysięcy!
— Powoli? czemu nie! — odparł sobie pan Czarniecki, — ciupać, ciupać pomaleńku i Boga chwalić, ziarnko do ziarnka....
Ślicznie to mówicie, — odezwał się z kolei przeor, — ale nie od rzeczy i pana miecznika rada, bo krwi ludzkiéj oszczędza, a krew nam przelewać....
Necessitas frangit legem, — zacytował pan Piotr, płakać a bić szwedów...
— No! ale tym czasem i traktować pozwolicie, bo i to necessitas, tymczasem dziury w murze pozatykamy, a lud trochę odetchnie, to się żwawiéj potém weźmie do boju, — rzekł Kordecki.
— Otoż na to nie zgoda, — zawołał stary ślachcic, — bo dla żołnierza i dla konia, niéma jak praca ciągła, aby się zastał, to z nim źle. Człek w boju krzepi się i nabiéra siły, a skoro mu dać drzémać, patrz ano już i odrętwiał, i znów go musisz nanowo rozruchiwać.
— Uśmiéchnęli się niektórzy, zwłaszcza statysta nasz pan miecznik; Czarniecki swoim zwyczajem zżymając ramionami odszedł na stronę, widząc że niéma po sobie nikogo; a Zamojski korzystając z milczenia dodał.
— No! tak! stanęło, wysłać im nowych posłów i mitrężyć.
— Zgoda! zgoda! — rzekł przeor, ale xiądz Dobrosz i Stawiski pomęczeni, trzeba kogo na odmianę. Kto z ochotą?
Spojrzał przełożony po swoich braciach i oczyma wskazywał z brzegu xiędza Błeszyńskiego i Małachowskiego. Ci natychmiast ruszyli z miejsc swoich.
— Idźcie i traktujcie, — mówił do nich, — idźcie w Imię Boże, ale nie spuszczajcie z pamięci, że nic kończyć, do niczego nie zobowiązywać w imieniu naszém nie możecie. Znajdziecie w sercach waszych środki przeciw groźbie, jeśliby nią ustraszyć was chciano, przeciwko ułudnym namowom i sidłom nieprzyjaciela, a pomnijcie, że tu noga Szweda postać nie może. Jak tylko zbliżą się rzeczy ku końcowi, wymawiajcie się, że sami nic stanowić nie macie prawa.
Xięża słuchali w milczeniu: wybór obu ich był szczęśliwy, choć zdawał się trafem tylko; oba posłannicy byli mocnego i wytrawnego charakteru, woli silnéj i gotowi na poświęcenia wszelkie. Xiądz Błeszyński w sile wieku, zdrowia i rozumu, zdawał się jednym z tych ludzi co się niczego nie boją, bo czują w sobie potęgę do pokonania wszystkiego, jeśli nie dłonią, to duszą; krzepki ciałem, miał w niém męzkiego i chrześcijańskiego ducha; prawdziwy kapłan i miles christianus, z chciwością prawie przewidywał męczeństwo i wieńce cierniowe, pożądając ich nadewszystko. Xiądz Małachowski choć z pozoru słabowitszy, choć milczący, cały w sobie, skupił także wielką siłę i wytrwałość w znakomitém dla świata, sercu; religijny zapał nadawał mu ten hart bierny, który się pożyć nie daje, choć się dopiéro uderzeniem objawia; a którego często braknie najsilniejszym. Błeszyński dałby się umorzyć z uśmiechem i śpiewem, Małachowski w milczeniu, ze łzami; piérwszy byłby psalm nócił na stosie, drugi na nim zajętyby był duszą swoją i cichą modlitwą, zawsze wątpiąc o sobie, a im bliższy doskonałości, tém goręcéj jéj pragnący, tém bojaźliwszy, by jéj skaza jaka nie dotknęła....
Takimi byli wybrani losem, a raczéj okiem przeora, które w duszach i przyszłości czytało. Pobłogosławieni przez niego włożeniem rąk uroczystém, natychmiast przywdzieli płaszcze, i wyszli do obozu.
Miller już na nich czekał konno wyjechawszy przed namioty, i za sobą wwiódł ich do szałasu.
— No ! — rzekł — dość już tych ceregielów, przynieśliście mi punkta podpisane?
— Nie, — odparł xiądz Błeszyński, aleśmy przyszli o nie pomówić z waszą Excellencją.
— Jakto? jeszcze mówić! — zawołał generał marszcząc się — mogąż być dogodniejsze? czegoż stoicie? co wam w głowie?
Nieulękniony wybuchem gniewu hamującego się jeszcze ale już widocznego, xiądz Błeszyński odezwał się śmiało.
— Przeciwko punktom tym nie mamy nic, krom jednego tylko.
— No! a toż jaki? — żywo spytał Miller.
— Przysięga świętą jest dla nas, — mówił Błeszyński, — wyrzec się Jana Kazimiérza, złamać złożoną mu raz, nie możemy.
— On nie jest już waszym królem, wybuchnął Szwed stukając pięścią o stół — co to za mowa! co za myśli?
— Jeśli on nie jest, nie jest nim i kto inny, — cicho począł xiądz Małachowski, — mamy przecie prawa fundamentalne, na których stoi państwo, mamy prawo elekcij, bez zachowania tych form nikt królem u nas być nie może; jeśli Karol Gustaw wybrany zostanie i przez Prymasa obwołany, będziemy go słuchać święcie.
— Słyszysz mnichu! — zakrzyczał Miller uderzając po mieczu, — prawo nasze to siła, to szabla, waszych praw nieznamy, niewiémy, i żartujemy z nich sobie, zwyciężcy rządziémy siłą nie prawem! Nie przysięgaliśmy na prawa wasze!
— Ale dla nas siła jest tylko przemocą, a prawo prawem zawsze, — odparł stale xiądz Małachowski, wchodzić w polityczne zajścia i sprawy świata, nie nasza to rzecz; obowiązani jesteśmy panującym wiary dochować. Dla nas Jan Kazimiérz choć wygnaniec, panuje dotąd, póki inny obrany nie zostanie....
— Wszyscy jednak odstąpili waszego Jana, wszyscy się go wyrzekli.
— Nie dla nas to przykład, — rzekł Błeszyński — my zakonnicy święcie i Bogu i królowi dochować musimy przysięgi, choćby krew za nią przelać przyszło.
— Ha! — zawołał generał, — to taka odpowiedź wasza! — chcecie krew przelewać? dobrze! będziecie jéj mieli do pasa, pokażę ja wam siłę moją i Karola Gustawa, zmuszę jeżeli nie chcecie słuchać dobrego słowa.
I rozżarty coraz widoczniéj, chodził po namiocie, gniew nim miotał; sądził się u celu a znów odepchnięto go od niego.
— To są zwłoki, to są matactwa, to są szalbierstwa niegodne! Macie moc kończyć ze mną?
— Traktować, ale nie kończyć, — rzekł Błeszyński.
— Więc pocóżeście przyszli?
— Traktować! — powtórzył cierpliwie piérwszy.
— Cóż to? żarty sobie stroicie ze mnie? — krzyknął rozjadając się coraz Miller. Ale ojcowie stali w obec płomienistych wybuchów jego gniewu, zimni, poważni, wytrwali jak skała, o którą się morze rozbija.
— Raczcie się uspokoić i nie gniewać na nas — odezwał się po chwili Małachowski, — posłowie, niesiemy co nam nieść kazano.
— Posłowie! posłowie! — ze śmiechem szyderskim odparł wzgardliwie Miller — Dobrze! zostaniecie tu u mnie panowie posłowie! A wy i wasze życia, będziecie mi zakładem końca téj głupiéj sprawy. Żal mi żem dotąd wam pobłażał i zbyt był powolnym. Jeśli nie skończy się rychło to matactwo, głowy wasze padną...
Bynajmniéj nie zmięszani groźbą Paulini, spójrzeli tylko po sobie, a x. Błeszyński nieznacznie się uśmiechnął z dumą jakąś ochoczą; postrzegł to na nieszczęście Miller i wpadł w sroższe jeszcze gniewy, sądząc, że śmieją urągać z niego.
— Ty się śmiejesz, — zawołał przyskakując do Błeszyńskiego, śmiejesz się mnichu, wygolona pałko, myślisz żem obowiązany szanować kapłaństwo wasze, że się nie poważę! Co wy dla mnie! proch marny! za wasze życie włos mi z głowy nie spadnie; wyście buntownicy i spiskowi, każę was dziś jeszcze obwiesić.
Na to Paulini nie mogli już odpowiedzieć i zamilkli; przywołany zaraz oficer pieszego regimentu wziął ich pod straż i wyprowadził z namiotu w obóz, między żołdactwo; a trębacza wyprawiono zwiastować klasztorowi, aby przysyłano natychmiast umocowanych do traktowania ostatecznie, gdyż inaczéj spadną głowy posłów, których jakby na żarty i zwłokę wyznaczono tylko; w dodatku obwieścić kazał Miller, że jeśli się jedno działo odezwie z klasztoru, jeden wystrzał da słyszeć, xięży natychmiast powieszać każe.
Wśród téj passji i gniewu, który miotał szwedem, nadbiegł Wejhard, a zobaczywszy co się działo, pochwalił bardzo przedsięwzięte przez Generała środki; nadjechał i Sadowski, ale ten zapytany o zdanie, zmilczał znacząco i szybko się usunął z widocznym wstrętem.
Tymczasem xięża Błeszyński i Małachowski wiedzeni przez oficera do obozu, wystawieni zostali umyślnie na niesłychane obelgi i znęcania szui wojskowéj. Był to tylko początek ich męczeństwa. Urągowiska z nich samych, z ich sukni, z kapłańskiego charakteru, niczémby były, gdyby nie srogie bluźnierstwa, jakiemi ich karmiono, gdyby nie miotanie się na świętości, których świadkami pomimowolnemi, a bezsilnemi czynili ich heretycy. Otoczono ich zaraz kołem, i jak dzieci bawią się bezbronnym owadem, tak żołdacy poczęli się znęcać nad cierpliwemi kapłanami.
Jedni targali ich, bili; drudzy kładli na oczy hełmy i dawali w ręce berdysze jako wojakom; popychali, plwali, słowem nie było rodzaju szyderstwa i przykrości, poniżenia i sromoty, nie było uczynku i wyrazu, którychby na nich nie sprobowano. Ale cierpliwość ich święta, przemogła wszystko. Xiądz Błeszyński chciał się modlić, wyrwano mu różaniec i zdeptano go nogami, Małachowski zakrył się kapturem, i natychmiast zrzucono mu go z głowy. Ani przysiąść, ani spocząć, ani jeść nie dali im szwedzi; a wkońcu dla bezpieczeństwa, by nie uciekli, kazano ich powiązać sznurami i tak porzucono na wilgotnéj ziemi, wśród obozu.
O! niéma nic straszniejszego nad rozbestwionego żołdaka; jest to cóś okrutniejszego nad zwierzę, bo ono zabija, ale nie męczy wymyślnie; żołnierz katuje z dziką roskoszą. Tu jeszcze różnica wiary ostrzyła uczucie nienawiści, a pomsta za zabitych towarzyszów, do znęcania podbudzała. Szczęściem dla męczenników, nie rozdzielono ich, i pozostawiono razem, mogli się więc jeśli nie słowem, to wejrzeniem wzajemnie podbudzać do wytrwania, choć dotąd duch w nich nie osłabł.
Rzuceni na pastwę najpodlejszym ciurom, najemnikom Karola Gustawa, w jednéj godzinie, w pierwszéj po uwięzieniu swém chwili, doznali więcéj, niżeli w swych marzeniach męczeństwa, spodziewać się mogli — śmierci tylko brakło, a ta była najlżejsza do zniesienia.
Miller ze swoją starszyzną, pewien już będąc że twierdza odstrzeliwać się nie ośmieli, postąpili ku niéj, usiłując korzystać z groźby i trwogi.





VI.

Jak skoro doszła Kordeckiego wieść o uwięzieniu braci, łatwo się domyślił, co ich tam czekało w niewoli u szweda; ukląkł biedny i zapłakał, aż Miecznik musiał trzeźwić go słowy, wystawując że Miller jakkolwiek okrutny i samowładny, zbrodni się nad niemi nie dopuści, boby ta po całym polskim gruchnęła kraju i zaszkodziła sprawie Karola Gustawa.
— Zresztą, — dodał zaraz — macie mnie jeśli chcecie, w gotowości do traktowania, ja sam pójściem gotów, by ich uwolnić, niech tylko Miller da przyzwoitego zakładnika.
— Wy! — zawołał Przeor — prawa ręka i wódz Jasnéj-Góry! zlitujcie się! to być nie może!
— Pozwólcie mi tylko, pójdę chętnie, Bogiem się świadczę. Zyszczemy na czasie, zresztą ja może lepiéj, może inaczéj z Millerem od zakonników mówić potrafię. Byle tylko dał zakładnika gotów jestem téj chwili...
To mówiąc z rzeskością lat młodych, wyskoczył i posłał od siebie z wrót trębacza, wzywając, aby mu odpowiedniego znaczenia zakładnika dano, że sam do Millera przybyć zamyśla.
Ale to śpieszne postanowienie mężnego człowieka, stojącego na czele obrońców Częstochowéj, we wszystkich znalazło opór, Przeor biegł sam odwodzić od niego, też i pani Zamojska poważna matrona, któréj pośpieszono dać znać o tém, przybiegła z synem do męża.
Piękna to była postać, typ owéj polskiéj niewiasty lat starych, jakich twarze, dziś tylko już na popękanych widzimy płótnach: wysoka, poważna, silna i czerstwa, ale skromna i powolna, w oczach miała wyraz potęgi ducha, zarazem i tego pobożnego posłuszeństwa, które znamionowało kobiety nasze. Towarzyszka żywota i myśli męża, nie spieszyła mu odradzać poświęcenia, ale się raczéj dowiedzieć o nim i odwrócić niebezpieczeństwo, jeśliby było nieużyteczne, uwagą, łagodném przypomnieniem wszystkich obowiązków. Wiedziała że Miecznik rady jéj nie odrzuci.
Pan Stefan młodzieniec lat dwudziestu kilku, szedł wiodąc matkę z uszanowaniem dziecięcia, z posłuszeństwem syna; nie miałby prawa nic ojcu powiedzieć, miał prawo pokazując mu się, przypomnieć.
Właśnie pan Miecznik wydał rozkazy i wysłał trębacza, gdy powracając spotkał żonę.
— Co to Teklusiu, — rzekł trochę zafrasowany — jejmość już któś nastraszył?
— Nie, panie Stefanie, — odpowiedziała spokojnie, — nie takiżto ze mnie tchórz, choć w czepku chodzę, bym się lada czego ulękła. Ale cóż to tak nagle postanowiliście, nic mi o tém przecie nie wspominałeś.
— Bo to tak przyszło serce moje, jak z procy. Ot, wiesz, xiądz Błeszyński z Małachowskim uwięzieni przez szweda, chcą tam koniecznie kogoś z pełną mocą do traktowania; jużciż kiedy ci xięża cierpią i nam z założonemi rękoma, stać się nie godzi; — jak cię kocham moja duszko, dodał, to koniecznie potrzebne.
— Czyż koniecznie potrzebne? — spytała poglądając mu w oczy, — czy tylko tak pan Stefan gorąco wziął do serca?
— Ale wierzaj mi Teklusiu, tak jest.
— Już się nie przeciwię, uchowaj Boże, ani odradzam, co potrzeba i co sumienie lub poczciwość każe, rób, aleś ty i tu potrzebny. Na co się narażać? wiedząc żeś tu wodzem i głową, oni cię pewnie zatrzymają.
W tém i przeor nadszedł.
— Panie Mieczniku! — wołał — nic z tego nie będzie, ja cię nie puszczę.
— Ale pozwólcież i mnie trochę udziału w dobréj sprawie — rzekł Zamojski — wszystkobyście na siebie samych wzięli; a i mnież się chce listka z waszego wieńca!
— Wieńca, mój dobrodzieju, innego nad ten który mi brat Jacek wygolił na głowie, nie żądam — rzekł Kordecki, — Bóg widzi, odstąpię wam i całego — ale po co to narażanie się bez korzyści!
Pani Miecznikowa milczała, widać w niéj było walkę uczuć żony i matki, z uczuciem bohaterskiém poświęcenia i powinności.
— Kiedy tak xiądz przeor mówi, — dorzuciła po chwili — no to i ja śmieléj ci powiém, panie Stefanie, choć kobiécą głową, żebyś nie szedł. Na zakładnika was oszukają, a chybaby Wejharda lub Sadowskiego dali, inaczéj iść tam nie powinieneś; potrzebniejszyś ty tu wszystkim.
Aż nadbiegł i zdyszany pan Piotr Czarniecki.
— E! do kata, — wołał zdaleka — co to znowu się święci? Co waści panie Mieczniku w głowie? do obozu szwedzkiego się zechciało; a toć was te niegodjasze zamkną, ani chybi. To traktowanie całe, ja w to ciągle biję... nic potém, nic potém; po co traktować? chyba kulami. Fe! fe! albo to my niemcy? Rznąć do nich gęsto i po wszystkim. Proszę państwa, z pozwoleniem, że użyję trochę grubjańskiego porównania, gdy kłapouche wlézą do ogrodu, czy z niémi traktują?
Pomimo powagi téj sceny, wszyscy się rozśmieli. Czarniecki obrócił się do przeora.
— A co, ojcze, nie prawdaż? xięży zatrzymali, i teraz grożą im, i nam będą po nosie pstryczki dawać. Ot już jak wałem opasują nas te bestje, to nic — potém — te... a tu strzelić do nich wara! bo na xiężach mścić się będą; to tu wściec się przyjdzie.
Pan Miecznik któremu chodziło o uniewinienie się, bo posłów radził, oparł się.
— Czekajcież, — rzekł — nic niéma straconego jeszcze, zobaczycie, ja sam idę do nich ja xięży uwolnię, bezemnie też się obejdziecie łatwo, a juściż nie powieszą!
Miecznikowa milczała, przeor ruszył ramionami.
— Nie pójdziesz waść, panie Mieczniku, — rzekł stanowczo — ja tu wódz i hetman, nie pozwalam i kwita! xięży uwolniemy i bez tego, z Bożą pomocą, choć Bóg widzi jako mnie serce o nich boli, ale tak rychło rady na to nie damy — trocha cierpliwości.
Wtém i trębacz Jasnogórski powrócił, a zaraz i od Millera wysłany za nim zbliżył się zakładnik, dowodzący jak sobie lekce ważono pana Zamojskiego, bo to był opiły szwedzisko, co się ledwie na nogach trzymał, i że dla nałogu użyć go inaczéj nie podobna było, a radzi się go byli pozbyć, więc go do twierdzy słali. Jak tylko zobaczył go Kordecki, odprawił zaraz, nieumiejąc oznaki przelotnego gniewu utaić, a pan Czarniecki zbliżając się do fórty, jak to był gorączka, zawołał sam do szweda.
— A szołdro jakiś! (było to u niego najbrzydsze połajanie) zakładnikiem za pana Zamojskiego, nie może być jeno hrabia Wejhard lub Sadowski, a nie ty opoju, ciebie za pachołkabyśmy nie przyjęli! Idź do kroćset...
I niezważając czy szwed rozumie go czy nie, zamknął mu fórtę przed nosem.
Opiły przybysz posłuchał jak się słucha drzew szumu, dosłyszawszy nazwisk tylko, popatrzał obałwanionym wzrokiem, zawrócił się i powoli mrucząc kroczył nazad, zkąd przyszedł.
W klasztorze między zakonnikami, z powodu uwięzienia Błeszyńskiego i Małachowskiego, panował smutek i strapienie. Wszyscy ubolewali nad ich losem, choć go jeszcze nie znali, domyślając się tylko; groźba że ich zatrzymają, myśl że uprowadzić z sobą mogą, że narażono ich na niewolę i wygnanie, dręczyła wszystkich. Starsi przecie widząc konieczność tego kroku, ten wybuch żalu powszechnego, uwagami zdrowemi uśmierzali.
Krom wielkiego strapienia wszystkich, był i inny powód niepokoju powszechnego, z przyczyny pochwycenia zakonników. Szwedzi zapowiedziawszy, że za piérwszym wystrzałem twierdzy, powieszą mnichów, korzystali z tego fortelu wojennego. Wejhard był pomysłu twórcą. Skutkiem piérwszéj chwili popłochu, w któréj zaniemiały działa Jasno-Górskie, a lud na murach w obawie o życie xięży, stanął wryty; — szwedzi opasali górę i poczęli rwać się ku jéj wierzchołkowi, jakby na strasznego lwa, któremu zęby i pazury odjęto. Widać było ruch skwapliwy przy szańcach, które z podwojoną gorliwością sypano na strzał działowy od murów; Olkuszanie i wieśniacy spędzeni do miny, poczęli ją dobywać i rozszerzać z pośpiechem. Obóz cały widocznie się okazywał zajęty myślą korzystania z téj chwili bezbronności klasztoru: zataczano działa, namioty obwarowywano wałami, a piechota i rajtary podskakiwali pod same prawie kortyny; ze wszystkich stron je opasując.
Na nikim to takiego nie uczyniło wrażenia, jak na panu Czarnieckim. Zamojski patrzał poważnie i rachował; a pan Piotr uniesiony wpadł do celi przeora, cały w płomieniach i ręce podnosząc, zawołał: —
— Ojcze, dobrodzieju! łaskawco! jak nie każesz do nich dać ognia, to zwarjujemy i my i ludzie nasi; taż to sceny się dzieją pod nosem naszym bezkarnie: szwedzi podłażą pod same mury, latają, krzyczą, łają, najgrawają się; a tu nie można strzelić! Jeśli tak dłużéj potrwa — no, to ja o abszyt proszę.
— Ale mój kochany panie Pietrze, — odpowiedział Kordecki, — trzebaż choć pomyśleć co robić; nie godzi się pozbawiać zakonu dwóch godnych i gorliwych pracowników, nie namyśliwszy się dobrze.
— A ja głowę stracę, — wołał pan Piotr, — i o nic nie proszę xiędza przeora, tylko ze mną na mur: zobaczycie, posłyszycie i przekonacie się, że tu więcéj niż anielskiéj cierpliwości potrzeba, żeby tych psów nie powitać kulą i prochem. Święty by nie zcierpiał...
Przeor dogadzając woli pana Czarnieckiego, który był mocno poruszony, poszedł z nim na blankowanie, i w istocie widok, jaki mu się tu przedstawił w ostatnich dnia blaskach, był przykry i upokarzający. Twierdza milczała jak zamarła, ludzie stali u dział, ślachta i xięża wzdychali lub niecierpliwili się tylko, szwed podsuwał pod górę, otaczał ją i słychać było bębnów bicie, trąby i hasła; kopacze biegali z rydlami, z faszyną, z koszami na plecach, z kijmi i dylami, działa posuwały się na nowo obrane stanowiska; wodzowie przelatywali na koniach z jednéj strony na drugą, a ciury i szuja ze śmielszemi harcownikami, podbiegali pod sam prawie mur z głośnem wołaniem i krzykiem.
— Poddawajcie się klasztorni! lub mnichów waszych pobijemy, powieszamy. Oto już szubienicę stawią dla nich. Nie obroni was Matka Boska Częstochowska, krzyczeli drudzy po polsku. Inni ze śmiechem strzelali jak do wróbli, do ukazujących się na murach głów załogi.
— A co! xięże przeorze, a co? — zawołał, Czarniecki, — te psy poszalały, a ja, Bóg widzi, nie wytrzymam, każcie mnie zamknąć czy co...
— Panie Pietrze, — rzekł Kordecki, — niech szaleją, my wytrwajmy, przystoi żołnierzowi Matki Boskiéj umiarkowanie.
— Jużciż i ja xięże przeorze, kocham Matkę Boską, nie chwaląc się, ale chyba by mi Ona sama zakazała pod obedjencją, tobym nie strzelił, a tak stać, patrzeć, słuchać, i milczéć, to oszaleć przyjdzie...
— To idźcież, panie Pietrze, do siebie, i doprawdy zamknijcie się może, bo dziś dopóki się nie naradzim i nie westchniemy do Boga, nic nie poczniemy przeciwko nim. Trudno strzelić, kiedy to wystrzał w piersi brata.
— No to ja sobie pójdę, — rzekł pan Piotr, — czapkę na uszy nasunął i uszedł ruszając ramionami.
Gdy szwedzi tak harcują i krzyczą, nagle ujrzano ich, jak pierzchnęli trochę i oparę set kroków jakby pomiarkowawszy się cofnęli, stanęli. Z fossy wyszła przeciwko nim wysoka postać biała, o kiju, któréj płachtą białą, wiatr rozwiewał daleko i długo. Przesądni szwedzi wzięli żebraczkę za jakieś zjawisko; lecz po chwili widząc, że ta postać zbliża się ku nim i poznawszy starą żebraczkę, którą prawie codzień widywali, jęli się znów przysuwać.
Kostucha wzięła kij na ramię, ręką się w bok podparła i wyprzedzając ich ku fortecy, poczęła jak buławą hetmańską machać swoim koszturem.
— A nu! — wołała, — na mury panowie! na mury! najlepsza sprawa nie zwlekać! kiedy nie strzelają, bezpieczniuteńko i chwalebnie!
To mówiąc — rozśmiała się.
Kilku polaków co tam byli w téj kupie między hałastrą, dla gróźb wysłani, zawstydzili się, zafrasowali i stanęli.
— Na mury panowie, — wołała Konstancja, — a prędzéj — wszak to z mnichami doczynienia, nie bójcie się, ja wam hetmanię!
Czy to wstyd téj śmiałéj baby, czy inna myśl jaka odpędziła natychmiast polaków, którzy powoli odciągać jedni drugich poczęli; Konstancja obejrzawszy się dokoła, jęła się zbiérać kule po ziemi i po chwili ukryła w fossie znowu, a już też i zmierzch padać poczynał.





VII.

Przez cały ten dzień Krzysztoporski chodził niemy, na swoim wydziale murów, jakby myśl jaką w sercu powziętą dojrzewał; nie odzywał się do xiędza Mieleckiego, nie spójrzał co się w koło niego działo, nie dowiadywał jak inni, i jakby go już nic walka nie obchodziła, to w okno Lassoty, to za mury poglądał. Ku wieczorowi zszedł, pochodził w podworcu; okrążył linją murów, zajrzał do dwóch izb swoich i powrócił nazad... Mieszkanie, które sobie sam, wybrał pan Krzysztoporski, było sklepioną komnatą pod niemiecką basztą narożną; wykuty w szkarpie grubéj przytykał do niéj alkierzyk mały z jedną strzelnicą, pusty, wilgotny i oddawna niezamieszkany. Grube drzwi dębowe na potężnych zawiasach, dzieliły izbę od alkierzyka. Niewiedzieć po co, poszedł dnia tego po wschodkach do téj kryjówki, rzucił tam słomy trochę, obejrzał ją ze świecą i wychodząc probował czy drzwi się zamykają, usiłując klucz dobrać do zardzawiałego zamka. Po chwili rozmysłu, rzucił klucz i podjął go znowu, wahał się i szedł, wracał, odtrącił nareszcie żelaztwo, które był wyszukał, światło zagasił i na mur się wdrapał znowu. Napróżno ojciec Mielecki chciał go rozruszać, rozchmurzyć, usiłowania były nadaremne, chodził tak, aż dopóki go z innemi na radę nie wezwano.
Xiądz przeor, z zakonnikami i bracią ślachtą, już szumnie a głośno, jak to u nas zwykła, radzili w definitorium, a ściany sali rozlegały się huczną rozprawą, w któréj niemal wszyscy mówili, a nikt słuchać nie chciał. Zdania były wielce podzielone.
Jedni chcieli bronić się, poświęcając mnichów, w przekonaniu, że im się szwed nic uczynić nie odważy; drudzy radzili czekać jeszcze rachując na zimę, inni przebąkiwali o królu, o kasztelanie Kijowskim, inni rozpaczali i poddawać się chcieli. Pan Zamojski myślał, milczał, pan Czarniecki się niecierpliwił, aż mu wargi drżały.
— Co tu myśleć, co tu radzić, — wołał głośno, — co się stało to się stało, nam bić się i po wszystkiem.
— Nie, nie, panie Pietrze, — kochana gorączko, — przerwał Kordecki, — naprzód musiemy wszystkie środki ocalenia ich wyczerpać. Mówicie, że szwed nie odważy się na nich nastąpić, a czemużby to? alboż mało ślachty powieszał i postrzelał, alboż mało pościnał kapłanów i złupił kościołów? Nie świętość go wstrzyma pewnie. A drogie to nam życie i musiemy ich oszczędzać, aby niepotrzebnie nie padli ofiarą. Dzień i drugi zdaniem wszystkich, szwedzi podsuwając się nic nam bardzo złego uczynić nie mogą; działa nasze skoro się z konieczności odezwą, poprawią to, i odepchną ich znowu.. Tym czasem starajmy się ich ocalić.
Pan Czarniecki usunął się milczący, włożył ręce w kieszeń i odszedł na stronę. — Zamojski perorował, dowodząc potrzeby, żeby go puszczono dla traktowania, ale na to zgody nie było, i ślachta okrzyknęła.
— To być nie może panie Mieczniku, całość i bezpieczeństwo klasztoru nie pozwalają i my nie pozwalamy!
— Ani ja, — rzekł przeor powolnie, — z Bożą, pomocą damy sobie rady i bez tego; jutro wyślemy kogo dla rozmowy — upamięta się Miller. A z resztą w mocy to Chrystusowéj — co będzie to będzie, wyczerpiemy wprzód sposoby ratowania ich, a potém zrobim co powinność każe.
Ledwie tych słów kończył, wysforował się pan Płaza, jeden ze ślachty schronionéj w twierdzy, na którego twarzy malowało się dziwne wysilenie; widać było, że z czemś wystąpił na co mu nie łatwo przyszło się zdobyć; i z wielkiem pomięszaniem począł.
— Za pozwoleniem Waszéj przewielebności, to więc, widzę, że o zdaniu się niéma mowy?
— Jakto, o zdaniu? — spytał przeor. —
— Bo jest nas tu wielu, — kończył trochę ośmielony Płaza, — cośmy téj myśli, że inaczéj nie będzie tylko potrzeba zdać się szwedowi i łaski jego prosić. Co to już darmo bronić czego obronić niepodobna! Nieszczęście! król nas opuścił, uciekli wszyscy, Chan nawet rewokował traktaty, nie wojować nam z losem, lepiéj prosić o warunki dogodne i spełnię wolę Bożą...
Zapłomieniła się oburzeniem twarz Kordeckiego i powstał jak stary Rzymski senator z kurulskiego krzesła, jak kapłan prorok, aż do koła rozstąpił się przed nim lud wszystek, gdyby popchnięty niewidzialną siłą; — wzniósł ręce do nieba, oczy ku niebu i zawołał przejęty:
— I wy to synowie tych ojców co w boju zrodzili się, zrośli, pomarli, co nigdy nie wątpili o zwycięztwie, co nie ulękli się niczego, wy potomkowie niezwalczonych, których Tatarowie i Niemcy niepożyli; wy mówicie dziś o poddaniu i poniżeniu przed nieprzyjacielem, na chwilę zwycięzkim. — Takżeśmy to już upadli? — To zwątpienie, ten postrach nikczemny, który śmiecie wyrzec już głośno, gubił nas i gubi! I nie wstyd wam nie mieć odwagi na śmierć chrześcjańską, a kochać nędzne życie, nad ziemię swą, króla, swoją cześć i sławę! I nie wstyd wam drżeć jawnie i mówić o strachu!
Widzę! widzę! — kończył uniesiony, — ten postrach dzisiejszy jak zepsuta krwi kropla popłynie i w przyszłe pokolenia, zlękniemy się gdy odwagi tylko będzie potrzeba; niezgody i kłótnie miotać nami będą; będziemy się chlubić naddziadami nie mogąc sobą — i owszem pogardzeni w barłogu Łazarza. Małoż jeszcze mieliście cudów, że o cudach wątpicie? Nie obroniłaż was już Matka Boska, nie opieramyż się stokroć większemu, silniejszemu wrogowi, my garść starców bezsilnych? Trzebaż by mnichy dawali wam przykład wytrwania i wiary?
Płaza cofnął się i pobladł jak piorunem rażony, ale odzyskując fantazją i siłę szepnął.
— To proszęż nas wypuścić...
Ale go wnet zahukano tak, że słowo jego nie doszło nawet uszu Kordeckiego, a pan Czarniecki zaraz mu na kark wsiadł.
— Co to, waćpan oszalał? zakrzyczał, kto waćpanu dał prawo mówić, w czyjém to imieniu androny prawisz? I waćpan nie spalisz się, to mówiąc?
— Ale bo — ale bo — bekał Płaza, szwed tak silny.
— Wypuścim waści do szweda po oblężeniu, jeśli się podoba, — kończył Czarniecki, — smakuje ci szwed że silny, pokłońże się i djabłu, bo silniejszy jeszcze od niego!
Ciż sami co przed chwilą pana Płazę popychali i do odezwania się skłonili, teraz odstąpili go; obejrzał się, chciał by go kto poparł, nie było za nim nikogo; skonfundowany, wlazł w kątek. Przeor tak mówił daléj:
— Wiary, wiary! wołam i wołać nie przestaję — zgody i wiary daj nam Panie! To słowa wielkie, w nich oręż potężny. Módlmy się o nie, pracujmy na nie, uczmy dzieci w kolebce tych dwu słów tajemniczych, zgody i wiary, wiary i zgody! Nie opuści Bóg, jeno zwątpiałych i zwaśnionych! Bo rozpacz i swary są znakiem, że w nas duch Boży nie mieszka. Dopóty Bóg z nami, póki wiary, póki zgody.
A pan Zamojski dodał:
— Wszyscyśmy tu przyszli nie po co, tylko by życie położyć w ofierze dla czci Maryi i dać dowód, że nie cały jeszcze kraj zwątpił i ręce po więzy szwedzkie wyciąga. Więc ofiary téj raz uczynionéj nie cofajmy z ołtarza. Życie nasze, jeśli się Bogu podoba, niech idzie na pomnożenie chwały Jego, a zażąda-li kraj ode mnie wyrostka tego, jedynego mojego dziecięcia, oddam mu go, — rzekł wskazując na syna, — i idącego na śmierć poczciwą, pobłogosławię.
Pan Czarniecki rzucił się ku miecznikowi.
— Kochany panie Stefanie, krzyknął, mówisz złotem, każże walić z dział i zaraz na mury, w imię Matki Boskiéj!
— O tém dopiéro jutro pomówimy, zamknął przeor.
I burzliwa w początku narada skończyła się milczeniem; nikt już głosu nie podnosił, stanęło tylko na tém, by wysłać do Millera, starać się o wydanie xięży, a gdyby odmówiono, zdawszy na wolę Bożą, bronić do upadłego.
Z tém się wszyscy rozeszli i przeor zadumany do choru na modlitwę pośpieszył, Zamojski z innemi na mury, gdzie dziś z powodu podkradania się szwedów wielka pilność była potrzebną i podwójnemi ogniami oświecić je musiano dokoła, żeby nikt bliżéj podsunąć się nie mógł. I nikt krom starców a dzieci, nie usnął w klasztorze, bo lękliwsi co chwila oczekiwali szturmu, niespodzianego napadu i zdobycia; mężniejsi pełnili powinność. Jak cienie po murach przesuwali się zakonnicy i ślachta, witając hasłem i kilką słowy cichemi; gdzieniegdzie szczęknęła broń, odezwało się głębokie westchnienie, a zegar na wieży bił powolnie ciemnéj nocy godziny.
Jak na brzask, ujrzano wielkie zamięszanie w obozie szwedzkim, ale trudno było w początku zmiarkować co ono znaczyło; jedni w niém odsiecz widzieć chcieli, drudzy zdjęcie oblężenia, inni jakiś postrach paniczny, a najzdrowiéj sądzący, zamach na twierdzę. Niektórzy opowiadali, że dostrzegli od Krakowa drogą idący oddział, który szwedzi przyjęli okrzykami radości; że sam Miller go witał, że jakaś potém ochocza nastąpiła wrzawa. Czekano rozwidnienia, żeby lepiéj o powodzie rozruchu tego osądzić. Gdy o tém oznajmiono Kordeckiemu na wszelki wypadek, wybiegł zaraz chcąc własnemi oczyma to widzieć, bo się obawiał napaści niespodzianéj; — ale z gwaru, szumu i wrzawy nic wyrozumieć nie było można.
Wtém też i dzień mglisty rozjaśniać się począł — posępne słońce weszło gdzieś niewidzialne za obłokami, i białą powłoką okryło świat, jakby sinemi dymy osnuty. A już i pod fórtą klasztorną grzmiała trąbka szwedzka i parlamentarz przybywał.
Był to wspomniany już przez nas dawniéj polak Kuklinowski, zawadjaka i służbista, zawsze gotów z posługą, byle przy niéj był gotowy kufel i miska; na twarzy jego widać było jakąś radość, a radość sprzymierzeńca szwedzkiego źle zwiastowała. Przeor czekał na niego w drugiéj bramie, niechcąc go puszczać dalej, a rad będąc prędzéj się cóś dowiedzieć; przy nim był tylko nieodstępny Miecznik i dwóch starszych zakonników, definitor i kaznodzieja.
Rotmistrz poświstując zbliżył się, gdyż mu oczu nie zawiązywano, a że to był rubacha i zawadyja, tak też bez ogródki począł.
— A co xięże przeorze, pora już przecie kończyć! co to sobie myślicie?
Na tę mowę i zuchwałą i głupią, nie było co odpowiadać, zwłaszcza że pan Kuklinowski we łbie się mieć zdawał; Zamojski ruszył tylko ramionami wzgardliwie.
— Czego jeszcze czekacie, — rzekł Kuklinowski, — żebyśmy w perzynę obrócili ten kurnik? ten murowany kopiec, który gdyby nie litość j. w. Millera nad waszém zaślepieniem, dawnoby już w gruzach leżał.
— Dziękujemy za litość, — rzekł uśmiéchając się przeor, — zawsze to piękne uczucie, ale —
— Xięże przeorze, — kończył Kuklinowski, — tu niéma co długo bajdurzyć, poddać się i kwita — Czego czekacie? posiłków?
— No, a gdyby posiłków?
— Od kogo, od pana Czarnieckiego?
— Nicby nie było dziwnego, gdyby i ztamtąd przyszły!
— Cha! cha! zaśmiał się rotmistrz — a spójrzyjcież, spójrzyjcie, — i wskazał przez okno poza mury.
Widok z okna był smutny, choć ożywiony: przeciągała pod fortecą, pod óśmią rozwiniętemi chorągwiami, piechota polska Czarnieckiego; łatwo ją było poznać.
— To oddział Wolfa! — zakrzyknął pan Zamojski. — Co to jest? on z wami?
Kordecki popatrzał posępnie z rezygnacją, ale ani się wzruszył zbytnio, ni nadto zadziwił.
— Kraków się poddał, — hałasno odezwał się z tryumfem Kuklinowski, jakby go sam wziął — a ot i pan Wolf, co stał w Siewierzu bezpieczny, otoczony i tu przyprowadzony został, króla niéma, wojska niéma, wodzowie głowy pochowali, kraj zawojowany, w czémże teraz nadzieja wasza?
— W Bogu! — rzekł jedném słowem przeor, — któremu to wszystko nie odebrało odwagi.
— Jakto? poszalelibyście do tego stopnia, że myślelibyście jeszcze się opierać? — śmiejąc się odparł rotmistrz.
— Wszyscy milczeli: — Kuklinowski słupiał.
— Cóż to jest? szał? delirium? obłąkanie? — zawołał po chwili: — Traktujcie i ratujcie się, jam polak, ja za wami i dla was mówię, bo mi was żal.
Kordecki gorzko się uśmiéchnął.
— No, cóż mi każecie odpowiedzieć Millerowi, który mnie posłał?
— Żeśmy Wolfa chorągwie widzieli, że wiemy już o wzięciu Krakowa, i że modlemy się za Króla Jegomości.
— A traktowanie rozpoczęte?
— Mamyż jeszcze traktować, — dumnie rzekł przeor, — z tym który prawa powszechne narodów, prawa wojny, szanowane w chrześcijańskim, a nawet w pogańskim świecie zwyczaje, poniewiera? dla którego posłowie nawet nie są święci, który ich więzi i znieważa! — Powiedz mu waść, że będziemy traktowali, gdy posłów naszych wypuści.
Kuklinowski chciał mówić, ale Kordecki pożegnał go i odwrócił się zasępiony, ale niepokonany; polecił go odprowadzić do fórty, a sam z panem Zamojskim pośpieszył wewnątrz twierdzy, gdzie widok regimentów Wolfa, polskich chorągwi w mocy szweda i wieść o poddaniu się Krakowa niewysłowione uczyniła wrażenie. Zastał już na wszystkich podwórcach, jednych klęczących na modlitwie, płaczących drugich, łamiących ręce i wyrzekających, innych cicho szepczących cóś z zajęciem; gwar wszędzie, każdy radził i mówił co innego, a na twarzach ciżby, był wyraz rozpaczy, strachu, zwątpienia. Pan Czarniecki w czapeczce od hełmu, w kaftanie łosiowym z pod zbroi, z założonemi w tył rękoma, z głową spuszczoną, chodził i mruczał:
— Po wszystkiém, teraz trutnie i bić się nie zechcą!
Kobiéty z dziećmi małemi na ręku, kapłani starzy, czeladź, wszystko się było wytoczyło na mury, w podwórza, poczepiało u baszt i jak w chwili pożaru, znajomi i nieznajomi witali się, pytali, rozmawiali z sobą, zwierzali sobie, użalali.
Wtém, wśród tego zgiełku myśli i głosów, stanął Kordecki, zsunął kaptur który mu twarz zakrywał i odezwał się.
— Dzieci kochane! Kraków się poddał, szwedzi zdradą Wolfa wzięli, Król opuszczony na Spiżu, Polska zawojowana — oto kres nieszczęść naszych; chwila kary Bożéj za grzechy blizka końca. Kiedy się sroży plaga gniewu Wszechmocnego, najbliżéj zlitowanie! Jeszcze chwila a słońce zabłyśnie. Dziś nam Bóg powierzył najpiękniejsze stanowisko, i chciał nas słabych a ułomnych, mieć przykładem całemu narodowi. My jedni stale, poczciwie, opieramy się szwedom, i wytrwamy, wiary me złamawszy, do końca; korzmy się przed ołtarzem błagając Boga, módlmy się a czuwajmy zgodni. I zwyciężym!!
To mówiąc wskazał na obraz odmalowany na zewnętrznéj ścianie kaplicy, dodając:
— To nasza chorągiew, to zwycięztwo nasze... uciekajmy się pod Jéj obronę, a nie traćmy nadziei. Czemuż nie mogę jéj wlać w serca wasze!... O Boże! daj mi siłę.... Módlmy się, módlmy...
Domawiał tych słów, a tłum jak stał tak sypnął się ku Janitorium, ku kaplicy, z zapałem, z pośpiechem, z popędem niewypowiedzianym; jakby gwałtowne modlitwy pragnienie, pędziło go ku ołtarzowi; i jak na puszczy Izraelici rzucili się czerpać z płynącego pod laską Mojżeszową zdroju, tu wszyscy pobiegli przed obraz Matki i Patronki. Muzyka na wieżycy zagrała:
Salve Regina!
Wielka o wielka jest modlitwy potęga, bo ducha podnosi, bo nas oczyszcza, bo nas tajemniczo przemienia — Gdy wśród śpiewów, grzmotu kotłów i trąb, organów dźwięku, woni kadzideł, jednym głosem wielkim zaśpiewał cały lud, aż się sklepienia wstrzęsły, aż echo daleko rozeszło za mury; — stanęli Wolfowi piechotyńce naprzeciw kaplicy Bożéj Matki, zdjęli hełmy z czoła zasępionego, poklękli, i skłonili chorągwie....
Biedni pojmańcy — ich serce było u ołtarza, a broń ku niemu zwrócona!
Zaledwo szwedzi to ujrzeli, gdy już regimenta Millerowskie pędziły daléj, modlących się polaków, i mało kto postrzegł to przyklęknienie, które objawiało w użytych przeciw Częstochowie żołnierzach, synów Królowéj, co tu panowała.
Miller z Wejhardem sądzili, że uwięzienie posłów, ukazanie Wolfa, wieść o poddaniu Krakowa, o wyjściu Czarnieckiego do Budzynia, przyspieszy, znagli poddanie. Nareście, myślał hrabia, zwyciężamy! i już się zemstą cieszył, już w myśli upokarzał dumnych mnichów, którzy śmieli go nie słuchać. Wielkie było zdumienie w obozie gdy Kuklinowski powrócił z odpowiedzią:
— Niech posłów uwolnią.
Miller się pochwycił z siedzenia.
— Zaraz, — rzekł — ja ich uwolnię, gdy na szubienicę pójdą. Co oni mi śmieją prawić o prawach wojny; alboż to twierdza, ta ich lisia jama, ta buda — alboż to żołnierze i wodzowie, alboż to posły?
I rozśmiał się ze złością, a rozgniewał znowu namiętniéj i kazał otaczać, zbliżać pod twierdzę, opasywać ją jak najściśléj, krzykami, postrzałami uciemiężając mnichów, którzy się bronić nie mogli.
Sam, co chwila niecierpliwszy i chmurniejszy, całą swą złość na Wejharda wywierał, zawsze jeszcze przypisując mu, wszystek wstyd i klęski swoje.
— Gdyby nie ty panie hrabio, — mówił — byłbym swobodnie i wygodnie w Prusach się wylegał, gdzie i kraj lepszy i przynajmniéj cośbyśmy do téj pory zrobili, a tu stoim i sromotnie targamy się z mnichami, którym rady dać nie możemy.
— Ale panie generale, jesteśmy u celu! — powtarzał Wejhard.
— Gdzież ten cel? racz mi go wskazać.
— Wszakże niemal wzięliśmy Częstochowę, już ultimis spirat.... za kilka godzin się podda. Wachler zaręcza, że i prochu nie mają i załoga ręce wyciąga; byle najmniéj jéj pomódz, to się zda.
— Czemuż się nie zdaje?
— Szturm przypuścić, — rzekł Wejhard.
Rozśmiał się Miller.
— Nie zrobiwszy wyłomu! nie zasypawszy fossy?
— Baterja od północy pracuje nad wyłomem.
— Przecież go dotąd nie zrobiła, mur gruby i kule gdyby powarjowane nie wiedzieć dokąd lecą.... gdyby nie wstyd, jużbym odstąpił; tu jest cóś niepojętego....
— Istotnie byłoby to wstydem dla wojsk J. K. Mości. Wittenberg wziął Kraków, a Miller nie podołał Częstochowie, i pan Kordecki lepiéj sobie dał rady od pana Czarnieckiego, co zęby zjadł na wojaczce. Wiész panie generale cobyś utracił odchodząc? Maszże wyobrażenie skarbów tego miejsca?
— Mówiłeś mi o nich, mój hrabio, do syta, ale jak poddanie Częstochowéj wróżysz codzień, a jednak go nie widać, tak i tu musisz bałamucić trochę.
— Na własne widziałem to oczy! — zawołał Wejhard, łechtając chciwość szweda, którą znał za panującą jego namiętność. Ołtarze są niemal całe srebrne, okryte klejnotami od stropu do posadzki, skarbiec pełen złota i drogości, naczyń kościelnych, pereł mnóstwo.... posągi nawet lane są z kruszców kosztownych, a lekko licząc kilkakroć sto tysięcy talarów znaleźć się powinno gotówką. Nie liczę już drobniejszych przyjemności i dogodności...
Miller słuchał, i rozwidniło się na jego twarzy, poczynał uśmiéchać. Wtém podano mu list od Kordeckiego; przeor w nim jak przez Kuklinowskiego naglił o uwolnienie posłów: „Gdybyś, mówił w końcu, na ich życie (czego nie sądzim) nastąpił, zdajemy się wszyscy na wolę Bożą, bez któréj włos nie spadnie z głowy; niech umrą jeśli śmiercią swoją mają okupić swobodę, któréj wszyscy oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną.“
Zastanowił się wódz stary, i na wojaku ta dumna w nieszczęściu moc niepokonanego ducha, zrobiła nareszcie wrażenie, ale przelotne jak błyskawica; zagrał zaraz w nim gniéw miłości własnéj piosenką.
— Przywołać tu jednego z tych mnichów! — krzyknął do ordynansa...
I za chwilę skrępowanego, bladego, wycieńczonego wprowadzono xiędza Błeszyńskiego, który stanął przed generałem niemy, ponury, ale niezgięty. Cała noc urągań, bezsenności, widok szwedzkich heretyckich porywów na świętości wiary, słowy i ręką targających się, wielce zmieniły kapłana, złamały ciało jego, chwiał się na nogach i pot zimny oblewał mu czoło, dusza podniosła się tylko ku Bogu.
Miller był jednym z tych ludzi, na których cierpienie robi to wrażenie, co krew rozlana w boju — rozjusza; uśmiéchnął się ujrzawszy xiędza w tym stanie i wskazując mu na klasztor:
— Idź, — rzekł, — do swego przeora, a powiedz mu coś widział w obozie moim, niech się poddają, póki pozwalam się poddać; a powracaj tu, bo inaczéj towarzysz twój wisiéć będzie, klnę się honorem żołnierskim, jeśli nie powrócisz, zginie.





VIII.

Braciszek Paweł na bramie pacierz odmawiał klęczący, gdy ujrzał z żołnierzem szwedzkim, na powrozie wiedzionego xiędza Błeszyńskiego, bladego i ledwie mogącego utrzymać się na nogach; po sukni nawet znać było co wycierpiał, bo na niéj i błoto i sznury i szarpanie żołnierzy, zostawiły ślady. Jak gdyby Bóg wysłuchał gorącéj jego modlitwy, bo się właśnie z innémi na tę intencją modlił; ukazał się xiądz Błeszyński. Poskoczył braciszek otworzyć, ale osmutniał zobaczywszy, że Błeszyński był sam jeden i w takim opłakanym sianie.
— A! wracacie dzięki Bogu! — rzekł wznosząc ręce, — biegnę z tą wesołą nowiną do xiędza przeora, gdzież ojciec Zacharjasz?
— Nie cieszcie się bardzo z mojego powrotu, bracie Pawle! — rzekł xiądz, — wróciłem tylko posłem szwedzkim.... a ojciec Zacharjasz został między niewiernémi.
— Jakto? więc... więc was jeszcze nie uwolnili?
— Daj mi odetchnąć! — i rzucił się przybyły na ławę w izdebce fórtjana. — A! bodaj to, — rzekł, — bodaj każdemu swojém się parać! Jakże mi żal tych chwil spokojnych, w celi mojéj spędzonych, w chórze, w kościele... życie zakonne to raj ziemski, trzebaż nam je było zamienić na wojnę i walki...
— A! cicho! cicho! — odrzekł brat Paweł z prostotą i zapałem dziecięcia — jeszcze kto usłyszy, że narzekacie! To xiądz przeor kazał... i na chwałę Matki Boskiéj cierpiémy; co tu szemrać, nie rozpaczajcie, wrócą czasy spokojne. A możebyście się czém posilili?
Ale xiądz Błeszyński spuścił głowę i milczał, spoczywał... Jeszcze wrzawa obozu tętniła mu w uszach, jeszcze ten tłum szalony wirował mu przed oczyma, i zdało mu się że go któś szarpie, że go wiodą... Mimo tych mar strasznych, znużenie było tak wielkie, że usnął siedząc. Zobaczył to brat Paweł i posłał dać znać przeorowi, że Błeszyński przyszedł, ale osłabły jak siadł, nie wstaje snem ujęty.
Wszyscy się więc potoczyli dla widzenia z nim do bramy, a trzask wchodzących zbudził ze snu zakonnika, który krzyknął i obłąkanym powiódł wzrokiem po znajomych twarzach.
— Jakto? — rzekł nieoprzytomniony jeszcze, jestem tu w klasztorze? cóż to było?
— Uspokojcież się, uspokojcie, — zawołał Kordecki siadając przy nim — dzięki Bogu, że was widzimy... a coście wycierpieli ofiarujcie Bogu.
— Prawda, — rzekł Błeszyński wiodąc ręką po czole — wycierpiałem wiele, a Bóg wié co mi jeszcze zostało do wypicia... może śmierć.
— Jakto? mówcież! a ojciec Zacharjasz?
— Ja wcale nie jestem uwolniony, — rzekł Błeszyński, — ani on.... tamten jeszcze w więzach, a ja tylko posłem od Millera tutaj. Noc i dzień przebyliśmy okropne, napatrzywszy się, nasłuchawszy, nacierpiawszy urągowiska, bicia i obelg i bluźnierstw, że nam się to wiekiem zdało! Szwedzi wymyślnie znęcali się nad nami. Służyliśmy im za zabawkę nocną, a oka żaden z nas nie zmrużył, bo oba związani, przyparci do ściany spalonego budynku, prócz mokréj ziemi nie mieliśmy ledz na czém. W ostatku śmiercią nam grożą. Dziś rano wysłał mnie Miller zapowiadając, że jeśli nie wrócę, ojciec Zacharjasz powieszony zostanie, na co się zaklął. I nie trudno wierzyć, że zrobić to gotów.
— Jakto? musicie znowu powracać?
— Wrócę zaraz! — rzekł Błeszyński, — wrócę, wola Boża, nie obawiam się śmierci, gorsza męczarni godzina w téj jaskini zbójeckiéj. I przyszedłem, — dodał z westchnieniem, - nie pomnożyć waszą odwagę, ale jéj odjąć...
— Wy! wy! ojcze Błeszyński? — spytał zdziwiony Kordecki.
— Ja... tak jest... sumienie mi to każe. Ogrom sił szwedzkich, wprawni wodzowie i wojsko, wszystkie drogi odsieczy przecięte... cóż na to poradzim? Miller zaklął się zdobyć koniecznie i zdobędzie Jasną-Górę, a wówczas!... a! niechcę pomyśléć nawet co się stanie! Święte to miejsce, które poddaniem tylko ocalić możemy, będzie legowiskiem heretyków i placem ich świętokradzkiego igrzyska.
— 0jcze! — rzekł przeor smutno, — samiście byli za obroną, mogłoż jednéj nocy cierpienie, tak zmienić zdanie wasze?
— Nie cierpienie to mnie zmogło, ale oczewistość; chybaby Bóg zesłał Aniołów swoich, inaczéj obronić się niepodobna; samo usiłowanie o to, w pośmiewisko nas poda. Głód jeden zmusi do poddania. Czyńcie co się wam podoba, bo i życie moje oddaję na wolę waszą i nie wzdragam się cierpiéć, ale widziałem oczyma własnemi potęgę szwedów; znam garść naszych niesfornych wieśniaków, w którą co chwila ducha wlewać potrzeba, bo go co chwila traci; — i świadczę się Bogiem, że nie dla siebie to mówię, ale dla was! Traktujcie i poddawajcie się, lub czyńcie...
— Jak Bóg natchnie, — przerwał zamyślony przeor z westchnieniem. — Tak, — dodał poglądając na pana Zamojskiego znacząco, — traktować potrzeba, traktować będziemy, ale nie przymuszeni nożem na gardle, nie postrachem parci, nie złapani w matnię jak żacy, traktować będziemy godnie i jak na nas przystało. Niech Miller wyda was naprzód, niech nie postępuje z nami jak dziećmi, które groźbą brać można, a naówczas pomówimy.
Z wyraźną niechęcią przeor słów tych domawiał, wyrywały mu się one, jakby przemocą wyciśnięte, jakby z wzdrygnieniem wewnętrzném.
— Co wy na to, panie mieczniku?
— Ja, zawsze i wszędzie godzę się na zdanie wasze, xięże przeorze, — odparł Zamojski, — bo zawsze i wszędzie to zdanie najlepsze i najzdrowsze; piszcie do Millera w ten sposób.
— Nim się to uczyni, ojcze Błeszyński, chodźcie z nami, — rzekł Kordecki — do kaplicy i klasztoru, odzyskacie siły patrząc w oblicze świętéj Patronki, a ducha doda wam męztwo braci.
— Ja na śmierć gotów jestem, a Bóg świadkiem, że się jéj nie boję, — odrzekł zakonnik, ale mi srogi żal Jasnéj-Góry, żeby ją w kupę gruzu nie zmieniła ta tłuszcza siepaczy.
— Ojcze! ojcze! a Pan Bóg? — spytał surowo Kordecki, zawsze swoją śpiewając piosenkę.
— A czyżeśmy warci cudu?
— My, nie; ale święte Jego ołtarze.
— Ma on ich wiele po świecie, a gdy ołtarz burzyć dozwala, to na karę ludzi. Jemu chwałę wiekuistą śpiewają Archaniołowie.
Ze spuszczoną głową, wolnym krokiem, wybladły więzień szedł powoli, a tu go wszyscy otaczać poczęli pytaniami, użalaniem, ciekawością narzucając się natrętną. Odzyskał przytomność i trochę siły zakonnik. Widząc się między swojémi, nie chciał nadaremnie straszyć zamkniętych w twierdzy, a na zapytania ich odpowiedział tylko, że z listem przyszedł, i z listem powróci.
Ten powrót, który Błeszyński uważał za konieczność, bo nim ocalał życie Małachowskiemu, wielu się wydał, czém był w istocie — heroizmem; największe bowiem podobieństwo było że oba poginą. Tak choć jeden mógł ocaleć; ale xiadz Błeszyński dał słowo i pragnął męczeństwa.
Wielkie znów były narady, wielka wrzawa w Definitorium; Płaza przewódzca tchórzów, wystąpił powtórnie z radą poddania klasztoru, ale go Kordecki wprost ofuknął.
— Szukałeś tu waść, — rzekł mu, — schronienia, siedźże spokojnie, módl się i czyń co ci czynić dadzą dla wspólnéj obrony, a nie mięszaj mi się do tego, o co cię nie pytają. Ja tu jeden jestem naczelnikiem i wodzem, ja rządzę i rozporządzam, ja Bogu i ludziom za to co czynię, odpowiem.
Usunęli się więc znowu bojaźliwi i już nie odzywali, a xiądz Błeszyński z listem powrócił do obozu.
Ledwie kilka upłynęło godzin, aż i xiądz Małachowski za nim się zjawił, w innéj postaci, lecz niemniéj znękany swą niewolą; sił mu nie brakło, bo je oburzenie podwajało, cały w płomieniach, wstrząsał się, zżymał i pioruny Boże wyzywał na szwedów.
— Nowy poseł, — rzekł Kordecki ujrzawszy go w swojéj celi, gdzie się zgromadziła rada wojenna, i wyciągnieniem ręki, powitał ojca Zacharjasza.
— Co nam przynosisz ojcze?
— Toż samo co xiądz Błeszyński, też słowa, też rozkazy, z dodatkiem, że jeżeli się nie poddacie, jutro śmierć nam... Miller na to przysiągł.
Kordecki stanął wryty i wszyscy zamilkli.
— Nic nie pisze ? — spytał.
— Nic. Dwa tylko polecił mi rzec słowa: jeśli się nie podda Częstochowa, wezmę ją szturmem, ale wprzód wy, przewrótni posłańce, wisieć będziecie.
Uśmiéchnął się przeor dumnie i śmiało.
— Bogu dzięki! — rzekł.
Wszyscy się zdumieli temu wykrzyknikowi.
— Śmiercią, — mówił Kordecki, — nie może was ukarać, boby oburzył wszystkich polaków w obozie, a gdyby to i uczynił, wy męczennicy bylibyście może zbawcami Polski, a krew wasza, odrodzenia i oswobodzenia stałaby się zakładem. Ale nie... nie! czuje dusza moja, że nie padniecie ofiarą! Nie! Słowa Millera są dla mnie dowodem siły naszéj! Dla tegom rzekł: Bogu dzięki! Gdyby zdobycie było łatwe, pocóżby groził, po coby szukał takich sposobów dla zmuszenia nas? Nie widzicież, że te fortele jak na dłoni, ukazują iż nas pokonać siłą nie umie.
Pogodniejszy wyraz twarzy wszystkich, zwiastował, że zrozumieli przeora...; on kończył.
— Powiedzcie mi, ojcze Zacharjaszu, a obłąkane owieczki, kwarciani i inni polacy, czy wspomagają szweda?
— Stoją tylko, płaczą i patrzą, odpowiedział x. Małachowski, ale i to zgroza, i to okropnie że patrzeć mogą, a oręż im się nie zapali w rękach, a dusza z nich nie skoczy! wiecie co to jest obóz szwedzki. Nie! nie! wy go tylko widzicie z daleka różnofarbném, wesołem, jasném zborzyszczem ludzi, a w środku... to piekło!
I wstrząsnął się ze zgrozą i przeżegnał.
— Co jest w świecie rozpusty i brudu, to się tam zlało jak do rynsztoka... Ale siła wielka i męztwo szatańskie, bo opiłe bestje, bydło bezrozumne, jak bydło idzie na śmierć.
— Takie wojsko, odezwał się Kordecki, nie może zdobyć kraju! — może go opanować zdradą, strachem, może chwilowo go zalać, ale go zagarnąć — nigdy! niéma tam siły, niéma żywota, niéma myśli. Ślepa odwaga żołdaków, umiejętność wodzów — nie dosyć! to nie są ludzie przeznaczenia, bo idą bez Boga. Karę Bóg tylko domierzył sromotną i pokazał kto niezgodnych, zwyciężyć nas może — ale to pierzchnie jak obłok w dzień letni, gdy wybije godzina.
Nikt nie odpowiedział.
— Ojcze, dodał przeor, gdy spoczniecie, zanieście mu odpowiedź jedną, niech was uwolni, a będziemy traktować; powiedzcie mu że życie nasze i wy i my wszyscy poświęcim chętnie za sprawę świętą... Niech się stanie wola Boża.
Wniosek przeora, który z groźb przewidział brak siły, trafiła do przekonania wszystkich: milczeli na wpół ubezpieczeni, wpół uspokojeni nadzieją, że szwed mnichów wyda i traktowanie się rozpocznie.
Dopiero po wyjściu wszystkich, gdy Kordecki sam z sobą pozostał, trzeba go było widzieć by mieć pojęcie potęgi ducha tego, który walczył ze zwątpieniem zewsząd mu wléwaném, słowy i czynami... Z bohatera, z wodza, u stop krzyża przed którym pokląkł w pokorze, stawał się pokornym kapłanem; drżącym w obliczu Boga grzesznikiem. Ogrom odpowiedzialności, ciążącéj na jego ramionach, przerażał go; truchlało serce, drżał cały, płakał i modlił się. A gdyby godziło się choć zdala święte i boskie z ludzkiém porównać cierpieniem; rzekłbym, że tak upadał na duchu Chrystus Pan, gdy się zbliżała męki Jego godzina, choć znieść był gotów męczeństwo.
Kordecki mężny przy ludziach, sam z sobą trwożył się nieraz; ten ogrom szwedzkiéj siły, te zgodne wszystkich rady poddania się, to kraju nieszczęście, miotały jego duszą... Ale gdy pomyślał, że Jasną-Górę splamią heretycy, że po wiek wieki powiedzą ludzie, zaświadczą dzieje iż Kordecki i Paulini szwedom skarb ten wydali; — gdy nieprzyjaciela wspomniał; wszystko co on uczynił na ziemi polskiéj przeciwko jéj synom, na jéj zagubę; męztwo się odzywało, oburzała dusza, zrywał się z modlitwy i wołał:
— Lepiéj umrzeć w obronie!
Walczył w nim człowiek słaby, z nieśmiertelnego ducha popędem: duch czuł że wszędzie i wszystko potęgą swą złamać powinien; człowiek rachował, ważył i widział same niepodobieństwa. Lecz gdy wspomniał na cuda, które Bóg Chrystus uczynił po wszystkiém świecie, gdy pomyślał o opiece Maryi królowéj nieba, gdy zliczył chóry zastępów anielskich i siły niewidoczne a potężne niebios... mężniał i krzepił się. I tak na przemiany łzy z odwagą, zwątpienie z męstwem i wytrwałością, biły się w sercu jego. Ale Bóg sam widział walkę, ludzie widzieli wodza-kapłana, mężnego i nieugiętego, który na wszystkie namowy, wieści, postrachy, odpowiadał stale:
— Nie podda się Częstochowa.
Dwóch tylko ludzi, w wielkiéj liczbie oblężonych, dorównywali mu duchem: miecznik Zamojski i Czarniecki, reszta, z różném usposobieniem, przechodziła ze strachu do zuchwalstwa, kryła bojaźń milczeniem, lub objawiała ją bezwstydnie, wierzyła w klęskę i starała się ją zmniejszyć, oczekując z rezygnacją lub rozpaczą.
Lecz wielki, wielki jest wpływ choćby jednego człowieka, co słowem jak dłonią olbrzyma, dźwiga serca i podnosi wysoko; czują ludzie wyższość, podbici nią milczą i wstyd im zeznać się słabemi w obliczu siły; pną się do niego, choć pozornie chcąc mu dorównać. Taki był wpływ Kordeckiego, którego ukazania się dość było, by zmienić szmery niechętne, czasem w zawstydzone milczenie, czasem w chwilowy zapał.
Ślachta rada-by się była bronić, ale wieść o wzięciu Krakowa, o zagarnieniu Wolfa, o pobycie stałym króla na Spiżu i o mniemanych Rakuskich posiłkach, których więcéj się obawiano, niżeli im ufano, — odejmowały wszelką nadzieję; wszyscy wołali — Finis Poloniae, i łamali ręce sam na sam, choć się krzepili dla drugich. Cóż powiedzieć o ludzie, co szedł zmuszony lub zapłacony do walki, niepodniesiony do niéj sercem jeszcze, u którego każdy posłuch znajdował wiarę; zarówno Chan Tatarów idący w pomoc Janowi Kazimierzowi, jak rzeź połowy Polski przez Szwedów uknuta.... Lud codzień się wahał, i oddawał, to nadziei niepewnéj, to bezmiernéj rozpaczy, drętwiał znużony, lub szedł walczyć jakby szałem zdjęty... Chwilami przed obrazem mężniał w kościele, podnosił się do gotowości męczeństwa, ale to były — chwile tylko.
Takie to zbiorowisko ludzi, taką garść miał pod sobą Kordecki i z nią, potężną duszą, a wiarą, bronił się kilkotysięcznéj sile, staremu wodzowi co życie spędził w boju, zdradzie, przemocy i groźbom...





IX.

Kordecki szedł korytarzami do klasztoru, następującego ranku, gdy starzec zapłakany upadł przed nim na kolana; cofnął się zakonnik zlękniony i zdziwiony — Co ci jest — spytał, czego chcecie?
— A! zawołał stary zachodząc się od rzewnego płaczu, nieszczęście wielkie, nieszczęście — ja mówić nie mogę, spytajcie — spytajcie!! Tuż za nim wślad biegł xiądz Piotr Lassota, zmieniony, łamiąc ręce.
— Co to jest? ubiegli twierdzę! zdrada, co się stało? spytał przeor strwożony.
— Nie, nie, przerywanym głosem rzekł xiądz Piotr, nieszczęście — zbrodnia...
— Zbrodnia! tu! ale mówcież Bóg z wami, co się stało? umarli męczennicy nasi?...
— Nic, nic, to nasze tylko nieszczęście.
— Cóż się stać mogło? zabito kogo?
— Zabito czy porwano, niewiemy, rzekł xiądz Piotr Lassota... Widzieliście Hannę wnuczkę naszą...
— A! i cóż się jéj stać mogło?
— Znikła! zginęła! wczoraj wieczorem poszła do kaplicy... i niepowróciła.
— Przysięgam, to Krzysztoporski, to zemsta jego nademną! zawołał starzec — to on — to ręka jego.
— To być niemoże, odparł przeor zadziwiony, tu — przy ołtarzu Boga, w obec niebezpieczeństwa; taka zbrodnia! to niepodobna! Ale jakże się to stało?
Oba Lassotowie nie byli w stanie opowiedzieć, nadbiegł przecie któś trzeci, sąsiadka Lassotów, pani Jadwiga Jaroszewska i ta lepiéj rzecz opisać mogła.
— Handzia, odezwała się — bo stojemy przezedrzwi tylko, często wieczorami chodziła do kaplicy, gdy stary pan Lassota usnął; otoż i wczoraj nawet widziałam kiedy wychodziła, a już mrok gęsty padał, pobiegła sama, i czekali jéj, czekali, ani śladu... nie powróciła.
— Może gdzie omdlała, potrzeba szukać —
— A! obiegliśmy cały klasztor, przetrzęśli wszystkie kątki, nigdzie wieści, nigdzie śladu.
— Gdyby była zabita, przypadkiem czy umyślnie, byłby znak jakiś...
— To Krzysztoporski, powtórzył starzec łamiąc ręce, nieszczęście mnie tu przywiodło; jakem go tylko ujrzał, zaraz mi się serce ścisnęło... czułem moją zgubę. Czemużem lepiéj nie skrył się gdzie w lasy... i nie umarł z nią razem z głodu... nieszczęśliwe dziecię... może ją szwedom wydali...
I padł na ziemię, zachodził się a płakał; xiądz Piotr chciał cieszyć, ale jak pocieszać było? Kordecki sam ujął pod rękę i chciał zaprowadzić do mieszkania, ale starzec już wrócić nie mógł tam gdzie był z wnuczką wprzódy, dobijało go wspomnienie, zaprowadzono go do celi xiędza Piotra.
Tymczasem Kordecki, który przypuścić nawet nie mógł takiéj zemsty, i nieśmiał o nią obwiniać Krzysztoporskiego, dziwnemi rozbijał się domysły i poszedł, surowo milcząc na mury. Chciał spójrzeć w oczy obwinionemu i wyczytać przez nie, co się działo w jego duszy. Jeszcze nie doszedł do baszty, w któréj spodziéwał się znaleść, gdy go spotkał na drodze.
Krzysztoporski był chmurny, dziki jak zawsze i zbłąkane miał wejrzenie, zadumę smutną na czole, troskę w duszy widoczną, ale dnia tego udana czy prawdziwa radość błyskała mu ze zrenic; zdawał się jakby uspokojony, jakby nasycony. Pierwszy powitał przeora, który milczącém badał go wejrzeniem.
— Zszedłem tylko na chwilę z murów, żeby zobaczyć zapasy prochu nasze, ale ojciec Mielecki na stanowisku, wracam zaraz, on mi świadek, że dzień i noc na czatach, ani z nich schodzę.
Przeor patrzał jeszcze, Krzysztoporski mówił daléj:
— Na piérwszy znak do boju, jesteśmy w gotowości.
— Słyszeliście o wypadku? spytał Kordecki.
— O jakim? dosyć spokojnie ale spuszczając w dół oczy, odparł ślachcic. O xiędzu Małachowskim i Błeszyńskim?
— Nie, o wnuczce pana Lassoty.
Krzysztoporski wargę oddął i brwi namarszczył.
— A cóż to się stało? spytał.
— Znikła! rzekł Kordecki... rzecz niepojęta.
— Może zabita... cicho szepnął ślachcic.
— Wszak od tego nieszczęsnego traktowania nie strzelają...
— A któż wie, może się gdzie utopiła — rzekł Krzysztoporski, spadła z murów, zresztą tyle tu hałastry.
Przeor uważał nań bacznie, ale ślachcic w niczém zwykłego swego pozoru nie zmienił; że obojętnie to przyjmował, nie było dziwna.
— Panie Mikołaju, odezwał się po chwili namysłu przełożony, wiemy że Lassota i wy, byliście śmiertelnemi nieprzyjaciołmi...
— Byliśmy? Jesteśmy! odparł, ale cóż z tego ojcze?
— Wiecie, że was wszyscy o to zniknienie posądzą?
— Czuję, że tak być musi.
— Jesteścież spokojni na sumieniu? możecie przysiądz, że to nie wasza robota?
— Aby człowieka o zbrodnią posądzić, trzeba czegoś więcéj niż nieprzyjaźni, potrzeba dowodów... a tu dowodów niema i być niemoże.
— Jak-że to wiecie? — spytał chwytając przeor.
— Bo mi to dziś nie w głowie, — rzekł Krzysztoporski zimno, nie taję żem rad iż Lassota cierpi, i jam cierpiał z jego ręki, ale to sprawa nie moja. Zresztą cóż bym z nią uczynił. Wiecie może, że to wnuczka mojéj żony.
— Panie Mikołaju, Bóg nie szczęści nienawiści.
— Ale Bóg nie wymaga darowania winy, gdy za nię żalu niéma.
— Owszem.
Krzysztoporski odwrócił się trochę i zmilkł, ruszając tylko ramionami.
— Co mi tam! — rzekł po chwilce, niech sobie posądzają... jam niewinien.
— Stoicie na murach naprzeciw mieszkania Lassoty, widzieć musieliście jak wychodziła, nie macież poznaków, posądzenia na kogo?
— Ja na obóz szwedzki patrzę, nie na czyjeś tam okna.
To mówiąc zawrócił się na mur, a przeor odszedł wzdychając.
A tuż leciała szalona, z rozczochranym włosem, z rozwinionemi chusty, jak piorun pędząc, żebraczka, i wołała głosem wielkim.
— Sprawiedliwości! sprawiedliwości! kryminał, pod bokiem Matki Boskiéj, zbrodnia.
Minęła przeora, pobiegła pod okno Lassoty, zajrzała w nie, po świeżym wilgotnym popatrzała bruku, po drzwiach i pędem ode drzwi ruszyła w dziedziniec. Tu obróciła się, obejrzała, zobaczyła Krzysztoporskiego na murze, załamała ręce.
— On! — zawołała, donośnie — on!
I suchym wskazała nań palcem...
Krzysztoporski, który to usłyszał, wzdrygnął się mimowoli, obrócił — usta zaciął tylko. Stara nazad za przeorem spieszyła, ale wpół drogi miarkując się zawróciła znowu, zapuściła chustą, opamiętała i powolniéj, powolniéj coraz poszła usiąść pod oknem Lassotów. Tu wyjęła swój chleba kawałek zawinięty starannie, poczęła go całować i płakać, jakby naradzać z sobą i cicho szeptać.
— Nie, nie — to być niemoże, on jéj zabić nie mógł, on wydać jéj niemógł, ona się znajdzie, tu gdzieś ją skryć musiał. O! czuję, to jego sprawa! Biedne dziécko, za cóż ty pokutujesz jeszcze, za stare grzechy czyjeś, za dawne sprawy i zemsty! Ale Matka Boska ulituje się, to być niemoże... ja ją odkryję. Biedne dziécko! powtarzała tak zginąć, tak zginąć marnie! A! i ten biedniejszy może starzec... lepiejby mu śmierć, niż to ostatnie sieroctwo.
Płakała długo, aż jakaś otucha wstąpiła w serce, i ujrzawszy że się jéj łzom i szałowi ludzie podziwiać zaczynają, zdobyła się jakby cudem na swoją wesołość codzienną, na skoki, na śmiech, oszukała wszystkich... zakręciła się i uciekła.





X.

Zdziwił się wielce Miller zobaczywszy powracającego ojca Zacharjasza z miną niezmienioną, z twarzą tąż samą z jaką był odszedł, ani upokorzonego, ani znękanego, ani śpieszącego, coby wieść nową dowodziło i upragnione poddanie. Błeszyński modlił się cicho i wzywał tylko chwili śmierci, bo ją mieli oba za nieuchronną...
Chmurną brwią i gniewem tém straszniejszym, że zaciętym, już nie wybuchającym mu zewnątrz, przyjął Miller przyprowadzonych do siebie xięży, otaczali generała wodzowie, xiąże Hesski który na niego spoglądał z góry i unikał z nim rozmowy; Sadowski milczący i niekryjący swego wstrętu dla naczelnika, Wejhard naprzemiany pochlebny, uśmiechnięty, tajemniczy, polityk, zręcznie umiejący poddać myśl swoją, nieprzyznając się do niéj.
Był wieczór, a namiot Millera obszerny, w którym wedle zwyczaju dla starszyzny zastawiono stoły, przedstawił widok malowniczy.... oświecały go lampy kościelne i świece woskowe wyraźnie w zakrystjach jakichś, jakby z katafalku zerwane, w lichtarzach ciężkich i wielkich; między obrusami znać było znowu bogato szyte ołtarzowe opony; na ścianach wisiały zbroje, miecze i oręże, bogate polskie kołczany, przepyszne kobierce herbowne; po bokach leżały axamitne siodła z rzędami złocistemi, sadzonemi i różny sprzęt, widoczny owoc grabieży. Starszyzna siedziała na kulbakach, na obozowych tłomokach, na ławach zabitych na prędce; słudzy krzątali się z wieczerzą; kilku grało w karty i kości w milczeniu, niekiedy przerywając sobie przekleństwem; dzbany i flasze krążyły.
Wejhard był wszędzie; to cóś szepnął, to się uśmiechnął, to podrwił z nieprzytomnych, a pochlebił każdemu, a sadził się na umizgi. Miller sapał milcząc na uboczu, spójrzał gdy wprowadzono xięży i wskazał na nich.
— Jutro rano szubienica, krzyknął, — niechcieliście pokoju, zburzę to gniazdo papistów i bałwochwalców, a wam śmierć.
Błeszyński i Małachowski już przygotowani do wyroku, ani się ulękli, ani nawet prosili i żaden nie rzekł słowa. Wejhard poglądał na nich z szyderską radością, Sadowski z politowaniem, inni nawet zajęci gracze popodnosili głowy, radzi zobaczyć, jakie wyrok śmierci uczyni na nich wrażenie.
— Spisać dekret — rzekł Miller, postawić szubienicę, a jutro rano, niech ich powieszą.
Czekał czy się nie odezwą, milczeli; on gniew w sobie warzył i buchać nim poczynał; kilku polaków przytomnych stali z boku, poglądając po sobie, ale dziwnie zmieniły się ich twarze, coś poszeptali i wyszli.
— Gotujcie się na śmierć! — powtórzył generał.
— Gotowiśmy i dziś za wiarę, kraj i króla naszego umierać; — odpowiedział Małachowski.
W drzwiach namiotu usłyszeli jeszcze tę odpowiedź, odchodzący polacy.
Miller skinął ręką.
— Niech ich odprowadzą; wystawić szubienicę, a dekret posłać do klasztoru, może xiądz przeor zechce się z murów widowisku przypatrzeć, zbliżyć ją do twierdzy.
Jakkolwiek Wejhard stale potakiwał i podmuchywał Millerowi najgwałtowniejsze środki, i ten także miał za skuteczniejszy nad inne, sądząc że Jasna-Góra upokorzyć się musi, ocalając swe dzieci poddaniem i on nawet w obec wszystkich nie śmiał ust otworzyć, tak widocznie ten wyrok śmierci wypiętnował się oburzeniem na twarzach przytomnych. Po oddaleniu się mnichów, pierwszy xiąże Hesski odezwał się od niechcenia.
— Tym sposobem nie zrobiemy tu przyjaciół dla Karola Gustawa.
— A w dodatku, będzie to — dodał przechadzając się Sadowski — złamaniem wyraźnych obietnic króla, bo uniwersały zaręczają bezpieczeństwo osób...
— Tylko nie buntowników! — podchwycił Miller.
— To są kapłani, — rzekł xiąźe Hesski, ale zresztą, rób sobie generale co ci się podoba.
Wejhard milczał, szukał w nim sprzymierzeńca Miller, ale zgrabny hrabia, jak ujrzał, że wiatr z innéj strony, wynalazłszy pilny powód jakiś, zakręcił się i uszedł.
Do wieczerzy wszyscy zasiedli milczący.
Po chwili xiąże Hesski znów obojętnie mruknął.
— Powiedz no mi generale, czy istotnie myślisz tych dwóch zakonników powieszać?
— A czemuż niemiałbym tego zrobić?
— Możesz, to pewna, ale do czego się to przyda?
— Ha! zobaczemy.
— Tylu polaków niechętnych mamy z sobą, są to sprzymierzeńcy siłą pędzeni tylko, cóż będzie potém?
— Albo się to ich lękamy!!
— Lękamy? nie zapewne, ale trochę przecie oszczędzać ich nie zawadzi.
Miller ramionami tylko ruszył.
— To gawiedź przelękła; którą strachem prowadzić potrzeba, poznają że szwed nie przebacza.
— O tém już wiedzą podobno.
Rozmowa się urwała, i nikt już więcéj nie przemówił za zakonnikami.
W obozie polskim, który szwedzkim był otoczony, bo Miller swoim pomocnikom nie wierzył, wielkie wrażenie zrobiła przyniesiona wiadomość o wyroku śmierci, zapadłym na mnichów Częstochowskich. Wieczorem przyszli potwierdzając ją półkownicy z namiotu Millera, którzy byli świadkami jego gniewu i groźby.
Już i tak fiziognomja obozu polaków połączonych ze szwedami, którzy nic wprawdzie nie działali, bo się od współuczestnictwa w tém oblężeniu wymówili z góry, ale zmuszeni byli towarzyszyć oblegającym, nie wesoła była i wcale nie raźna. Stali oni nieczynni, sercem wiedzeni gdzieindziéj; cześć Matki Boskiéj zmuszała ich ująć się za nią, siła nie dozwalała; potrzeba było milczeć z założonemi rękoma, patrzeć na zuchwałe targanie się ludzi obcéj wiary i z duszą zranioną boleć a nie ruszać krokiem. Dnie długie spędzali na bezczynnych narzekaniach, na domysłach, na obwinianiu wzajemném, na kłótniach i wyrzutach czynionych starszyznie, na którą całą biedę zwalono. Jedni ciągle mieli na ustach jakieś uniewinniające ich przyczyny przejścia do szwedów, bo czuli się winnemi; drudzy zagłuszyć pragnąc głos sumienia w sobie, hulali szalenie a smutnie; inni w milczeniu posępnem, z głowy spuszczonemi, poglądali obojętnie na wszystko co ich otaczało. Mała garść w szwedach widziała zbawienie Polski. Lecz byli i tacy co tylko liczbą przemożeni, za liczbą poszedłszy, uciekać nie mogąc, narzekali na siebie, na drugich i klęli szwedów otwarcie, co wlazło. Najmniéj takich jak Kaliński statystów otwarcie i skrycie sprzyjali Szwedom dla wywyższenia i przyszłych korzyści osobistych.
W namiocie Mikołaja z Karmina Karmińskiego, zgromadzili się właśnie polacy; Kuklinowski, Trupski, i kilku innych; siedzieli oni posępni grzejąc się u nanieconego ognia, dukając o rodzinach, o kraju i jego losach przyszłych, o sobie i położeniu w jakie wpadli; gdy Krzeczowski dowódzca jazdy i półkownik Jan Zbrożek, wpadli żywo, oba poruszeni i prawie w rozpaczy. Za niemi w ślad nadbiegł Adam Komorowski. Wszyscy oni trzéj należeli do tych, co się możniejszym uwieść dali, przechodząc na stronę szwedzką i szczerze już żałowali sromotnego poddania się. Krzeczowski wyglądał tylko chwili, by ze swemi odstąpić od najezdników; Zbrożek klął panów i łajał, a Komorowski knował spisek, chcąc się z téj matni wydobyć. Wszyscy trzéj zaognieni, pozrzucali z siebie opończe i Zbrożek pierwszy zawołał.
— Otóż i doczekaliśmy się że Miller wieszać poczyna! Póki tylko hołotę, tych olkuskich górników na szubienicę wlókł, jak sobie chce; ale zasmakowawszy, bierze się już do zakonników...
— Albo co? — spytał Karmiński.
— Czyż nie wiecie? wszak Miller skazał już na szubienicę dwóch zakonników z Jasnéj-Góry, ślachty Małachowskiego i Błeszyńskiego, których zachwycił przeciw wszystkim prawom; a karze ich za to że Przeor twierdzy nie poddaje!
— Jakto? — poczęli pytać inni.
— Ot tak jak wam mówię, jutro dekret się ma spełnić, xięży szwedzi powieszą.
— Wszyscy na tę wieść stanęli jak osłupieli, spójrzeli po sobie, widać było na twarzach, oburzenie, gniew, niechęć.
— A my to ścierpieć musimy! — zawołał Zbrożek — ha! samiśmy temu winni, było lepiéj ginąć od szweda niżeli psu temu pomagać, teraz dawszy się ująć w jarzmo, orzmy grób własny. I padł na siedzenie.
— Tak — dodał poruszony — dziś mnichom, ślachcie takiéj jak i my; a jutro może nam. Tak będzie z zakonnikami, z nami, z obietnicami Karola Gustawa, z prawami naszemi, a potém z ziemią naszą i ze wszystkiém. Vae victis mówili starzy, ale gdybyż choć zwyciężonym, tutaj vae subjectis... wszystkim biada.
— Ale to być nie może, — przerwał Komorowski — żebyśmy my to ścierpieć mieli, dosyć że już nas splamili ciągnąc tu z sobą, chce jeszcze zbezcześcić nas, czyniąc niememi świadkami zbrodni, a więc spólnikami jéj!... to być nie może.
Powstali i inni, a sam Stępkowski zawołał:
— Możemy nie pozwolić na to, idźmy do Millera i manifestujmy się.
— Tak!! albo to sejmik grodzki panie Cześniku? — zapytał Zbrożek — gdzież tu nasz manifest przyjmą?
— Przepraszam, — przerwał Komorowski — przyjąć muszą; jeśli nie ad acta, to do głowy; powiemy mu że tego nie zniesiem, położym manifesta nie nasze, ale Karola Gustawa i zreflektujemy go, że tym sposobem nie podbiją Polski, ale to co mają — stracą! To niegodziwość! to rozbój! nie jesteśmy w lesie!
— Narazim się tylko na wstyd nowy — rzekł Zbrożek, — poszliśmy w niewolę, znośmyż ją; wszystko to przewidzieć było łatwo, woleliśmy poddać się niżeli bić, dzwigajmyż niewolę i srom do miljona djabłów.
Zamilkli, a smutnéj zadumy i zgryzoty wyraz, zawisł na czołach posępnych.
— Ha! — rzekł Karmiński — nie wyrzekliśmy się przecie praw naszych, poddając, mamy je zapewnione; jeśli Miller braci naszych kapłanów powiesi sromotnie, pójdziemy wszyscy precz i od króla i od niego.
Zbrożek gorzko się uśmiechnął.
— Oho! — rzekł — nie czas się cofać ! pijmy piwo któregośmy sami nawarzyli sobie. Nie czas!
— Jakto? zawsze czas, — zawołał Karmiński — idźmy jutro wszyscy do niego, a powiedzmy mu śmiało prawdę: niech zdobywa, niech wojuje, ale zachwyconych zdradą nie znieważa, lub wara! Polska się ocknie.
— Już znieważył, — odparł Zbrożek — wiecie jaką noc spędzili w obozie, wiecie co z niemi czynili żołdacy. Święta suknia i oblicze kapłana Bożego poniewierało się w steku hultajstwa. A to słudzy patronki królestwa naszego! a to bracia nasi!
Karmiński pochwycił z kołka szablę i przypasał ją.
— Idźmy wręcz do Millera, — rzekł — idźmy zaraz, natychmiast, jutro odejdzie oburzenie nasze, minie nas szał poczciwy, serca się wyziębią, rozmyślemy i strusim, gotowiśmy patrzeć na zbrodnię, lub zapoźno będzie, by jéj zapobiedz... kto Polak a katolik za mną...
— Jam nie katolik, — odezwał się Trupski — ale co to ma do tego? idę, jeśli nie o kapłanów to o ślacbtę i braci się upomnieć.
— Panowie — rzekł Komorowski — i ja z wami, kto się jeszcze serca i czucia w tém zaprzedaniu babilońskiém nie pozbył, z nami!
— Wszyscy! wszyscy! — zawołała starszyzna, i tłumnie wytoczyła się razem z namiotu; lecąc przez zdziwione żołnierstwa szeregi do obozowiska Millerowskiego.
Noc już była, generał ucztował jeszcze, gdy mu znać dali że tłum Polaków z krzykiem idzie na jego namioty.
— Wpuścić — rzekł z uśmiechem — panów polaków, pewnie sobie podochocili, i chcą moim winem dokończyć za zdrowie Karola Gustawa.
Wtém podniósł się u drzwi płotek i weszli wszyscy posłannicy, a Miller poznał zaraz, że nie o vivat Carolus Gustavus chodziło, bo oczy mieli łzawe a gniewem zapalone, miny dumne, postawy męzkie i twarze posępne.
— Panie Generale, — rzekł Adam Komorowski — przyszliśmy do was zapytać, czy prawda to, żeś wydał wyrok śmierci na zakonników jasnogórskich?
— Tak jest! — odparł Miller dumnie — a wy jakim prawem pytacie mnie o to?
— Prawem ludzkości, prawem obietnic Karola Gustawa, — rzekł śmiało Komorowski — to są ślachta i bracia nasi, to są, co więcéj, kapłani naszéj wiary, którą przyrzekliście opiekować się i szanować.
— To są buntownicy! — krzyknął generał.
— To są posłowie! — przerwał Zbrożek — i jako tacy szanowani być powinni!
— Wy będziecie mnie uczyć co mam czynić! — zawołał w gniewie Miller — wy podwładni moi!
I nastawił się, jakby chciał rzucić na nich.
— Mospanie Generale, — odezwał się Komorowski, — to nie Szwecja wasza i nie wasze regularne wojsko, ale ślacheckie, w którém jest i siła orężna i znaczenie reprezentacji narodowéj razem. Mamy prawo spytać co robisz, boś na placu boju tylko wodzem naszym. Jeśli dopuścisz się gardła na mnichach, odstępujemy cię wszyscy.
— Przysięgliście! — mruknął zdumiony Generał.
— Zmuszeni może, a niechętni pewnie... a wyż to nie łamiecie przysięgi? słowa Karola Gustawa, który przyrzekł szanować prawa nasze, Prawo niedozwala u nas swieckiéj władzy tknąć kapłana.
Miller rozsierdził się i krzyczał.
— Po toście przyszli do mnie?
— Po to Generale, i zapowiadamy ci, że ich powiesić nie damy, choćby do boju przyjść miało, — rzekł stanowczo Komorowski. — Wieszając ich powiesisz sprawę swego króla, a żaden z nas jéj pewnie odcinać drugi raz nie będzie. Nie jesteśmy niewolnikami, ale sprzymierzeńcami waszemi.
— To powiedziawszy, Komorowski nie skłoniwszy się nawet odszedł, a za nim reszta, Miller się rozśmiał, ale śmiech to był gorzki; widział po niewczasie że za daleko zabrnął, a wstyd mu się było cofać.
Xiąże Hesski, — rzekł z cicha po wyjściu Polaków.
— A co Generale? nawarzyłeś sobie piwa, jakże to teraz się skończy?
— Skończy się, że ich powieszę, — odparł uparty szwed — com powiedział to się stanie.
— Nie powiesisz ich, — rzekł xiąże hesski — bo to istotnie szkodliwémby było sprawie naszéj; szukaj tylko fórtki, którąbyś się wycofał.
— Cofać się nie będę, Polaków się nie boję, u nich wszystko na gębie, znam już tych krzykaczy! — mówił gniewnie generał.
— Ba! czasem przecie nie tylko krzyczą, ale się i biją! — przebąknął Sadowski, — i dobrze...
— A, kiedy wszyscy jesteście tego zdania, żeby mnichów uwolnić i polaków nie draźnić, czemuż z was nikt mi tego wprzódy nie mówił. Wejhard piérwszy ten dekret doradził, jako najlepszy na nich sposób!
X. Hesski który z wielą innemi nie cierpiał Wejharda, ruszył wzgardliwie ramionami.
— Generale, powinieneś był do téj pory przekonać się, co warte rady hrabiego.
— Cofać się nie mogę, — zawołał Generał do siebie; szukając już w myśli sposobu wycofania się — Polacy pohałasują, i umilkną jak zawsze.
— Trafia się to, — rzekł któryś z półkowników — ale do ostatka ich doprowadzać, i szukać jakby umyślnie, co najbardziéj rozjątrzyć, może, nie polityczna...
A Sadowski dodał:
— Jeśli wieść o tém gruchnie, a rozniosą ją szybko niechętni, cały naród powstać może przeciwko nam; już same to oblężenie nieszczęśliwe popsuło sprawę króla, a co dopiéro krok taki? Od czasu przyjścia naszego zmieniły się twarze, humory i serca Polaków dla nas. Bóg wié jaki skutek mieć może, to niebezpieczne postanowienie!
— Ale jakże chcecie! żebym się tak wprost, z pieca na łeb cofał, — rzekł zniecierpliwiony dowódzca — radźcie zresztą!
Nikt z radą nie pośpieszał, Miller w widoczniejszém coraz pomięszaniu i gniewie chodzić począł, a powoli półkownicy za hełmy i kapelusze wziąwszy, wyśliznęli się z namiotu.
Nazajutrz rano, znacznie już opadł był gniew Millera, pozostał frasunek; noc zrodziła uwagi nad skutkami zamierzonego kroku.
Ale jak się cofnąć było?
Z rozkazu wodza już naprzeciw klasztoru poczęto budować ogromną szubienicę, któréj widok przerażał załogę, zakonników i ślachtę.
Dano znać Millerowi. Kazał swoim zobaczyć co robią polacy. Obóz polski cały był pod bronią, na koniach i w milczeniu zdawał się oczekiwać na cóś. Szwedzi obchodzili, patrzali, pytali, nikt do nich słowa nie rzekł. Na przodzie wodzowie w zbrojach i hełmach, koszulach i misiurkach, za niémi towarzysze i czeladź stali w gotowości. Miller zawahał się i spowolniał bardzo; posłał do klasztoru żeby się poddawano, odebrał odpowiedź że póki mnichów nie powróci, traktować nawet nie będą; podumał i kazał odłożyć spełnienie wyroku.
— Widoczném już było dla wszystkich że zakonnicy sprawę swoją wygrali; Miller dekret wczorajszy starał się w żart obrócić i śmiał się ze strachu którego narobił, nic nie mówiąc o własnéj bojaźni.
Posłał nawet około południa Kuklinowskiego, zapraszając zakonników do swojego stołu; ale wysłuchawszy tego osobliwszego wezwania, xiądz Małachowski odpowiedział poważnie.
— Skazani już na szubienicę przestępcy, nie godni jesteśmy zasiadać u stołu z panem Generałem.
— Jakto? nie pójdziecie!
— Nie pójdziemy! — odpowiedzieli oba.
— Miller zjadł tę odpowiedź w żarcie, skrzywił się, ręką machnął, a dowiedziawszy się że i polacy z koni już zsiedli, jeść podawać rozkazał. Nikt ze starszyzny polskiéj oprócz wiernego Kalińskiego, nie przyszedł dnia tego do Millera, warzyli sobie w kociołkach i garnuszkach kaszę. Obiad był smutny i milczący, a nikt nie zagadnął o mnichach, o dekrecie, o polakach; mówiono o rzeczach obojętnych, potém nadeszły puhary, gra, szał i wszyscy zapomnieli prędko o chwilowém niepokoju. W obozie był tylko dany rozkaz otaczania twierdzy, opasywania jéj, a że się bronić i odstrzeliwać nie mogli zakonnicy, bo pamiętali groźbę, że za piérwszym strzałem posłów powieszać miano; polecono drapać się nawet na mur, zarzucać fossy i stanowiska coraz bliższe zajmować.





XI.

Przez cały ten dzień jednakże, i w ciągu traktowania o uwięzionych, szwedzi z dział nie dawali ognia, Jasna-Góra milczała, wojsko krzątało się, przybliżało, najgrawało i żywym łańcuchem obejmowało oblężonych. Kto wie czy stan ten zawieszenia niebezpieczeństwa, choć krwi oszczędzał, nie był cięższy do zniesienia od saméj walki dni poprzedzających? Potrzeba było milczeć słuchając obelg, patrząc na postępy szweda, który górę zajmował, rozsypywał się po niéj, oblegał zewsząd fossy, upatrywał miejsc słabszych i jątrzył załogę, łajaniem, szyderstwem, rzucaniem kamieni i wystrzałami ręcznéj broni.
Pan Czarniecki uciekł z murów, bo nie mógł znieść tego widoku, Zamojski chodził z zaciętemi usty, obłąkany prawie od gniewu; załoga nawet i mnisi, czuli w sobie niepodobną do powstrzymania ochotę do boju...
Widok szubienicy, o któréj przeznaczeniu wiedziano, jeszcze bardziéj rozjątrzył wszystkich i wzmógł oburzenie; ale wnet dano znać z miasteczka, że odłożono spełnienie dekretu i poseł przybył żądając znów zdania się twierdzy.
Kordecki samém tém naleganiem i postrachami coraz mocniéj przekonany, że zdobyć jéj siłą nie mogą, gdy tak kołaczą o traktaty nieustannie; odpowiedział jak wyżéj wspomniano, zawsze jedną śpiewką:
— Oddajcie nam wprzód posłów, potém zobaczemy.
Odłożenie spełnienia wyroku i poruszenie polaków, o którem zaraz w twierdzy wiedziano, dodało otuchy, okazując, że xiądz Małachowski z Błeszyńskim bezpieczni są przynajmniéj od śmierci.
Pozostawało więc mieć się na ciągłéj baczności, pilnować, stać, i czekać.
Z południa, pan Czarniecki, który do ścian izby przywykły nie był, ale i na murach bezczynny pozostać nie umiał, wyszedł jak mówił, trochę się przewietrzyć, a że go cóś ciągnęło ku szwedom, powoli z bratem xiędzem Ludwikiem rozmawiając, wstąpił na mur. Ale zaledwie tu wstąpił, aż się wzdrygnął; bo prawie pod samemi fossy i murami zwijała się gawiedź ze strzelbami i coraz to się który przymierzył do załogi jak do wróbla... lub kamieniem w łeb na zakonnika cisnął.
Kilku ciurów polskich, wychowańców kirchy, śpiewali pieśni heretyckie, najgrawając się kościołowi i obrazowi; głosy ich dochodziły do murów. Pijany jeden wreszcie żołdak podszedł aż pod samą basztę, u któréj stał Czarniecki, zmierzył do niego i wypalił, kula swisnęła mimo ucha panu Piotrowi; ale w téjże chwili prawie rozjątrzeni częstochowscy, na całéj linij dali z dział ognia i szwedzkie ciury jak muchy zjadłe spłoszone, chmurą rozsypali się po górze całéj.
Kordecki z Zamojskim na odgłos ten wybiegli.
— Co to jest! wszak rozejm! — zawołał przeor, — na Boga! — co robicie?
— Ha! rozejm, — krzyknął puszkarz polak, — a psia wiara sami poczęli, bo jeden strzelił do pana Piotra Czarnieckiego, juściż nie damy się im zabijać bezkarnie.
Nie było rady: pan Piotr zagrzany już się zwijał po swojemu, i jak tylko z jednéj strony dano ognia, zewsząd na znak ten odezwały się działa niecierpliwe, smigownice i organki na murach. Potrzeba było naówczas widzieć szwedów, jak kilkodniowém milczeniem twierdzy oswojeni, nagle przepłoszeni teraz, cofali się i śpiesznie do stóp góry uchodzili. Trąby zwoływały zbiegów; ładu i porządku nie było w popłochu, a kule Częstochowian jakby spoczynkiem, sił nabrały nowych, miotły żołnierza, wywracały budy, i jedna z nich strzaskała szubienicę świeżo wystawioną. Inne waliły w ludzi spędzonych do sypania szańców i redut, w nieszczęśliwych górników i bliżéj stojącą piechotę szwedzką.
Miller w początku rozjadł się jak zwyczajnie, gdy ogień usłyszał, chciał zaraz wieszać mnichów; ale też polacy siedli na koń zbrojni, jak gdyby znaku tego tylko czekali. W obozie wrzawa, gwar, bieganina, klątwy i niepojęte zamieszanie. Szwedzi śpiesznie się cofali do dawnego obozu, a kule za niemi: tu namiot upadnie, tam szereg ludzi rozsypie się wylękły i nie cały powróci do porządku, tam działo nacelowane, strzaskane drzewa obalą i ziemia zasunie mu paszczę. Trwało to długą chwilę.
Czarniecki zwijał się jak ryba w wodzie, wesół, rad, ochoczy; Zamojski wstrzymywał więcéj przekonaniem niż uczuciem, przeor milczał. Nareszcie gdy się góra oczyściła, ustał ogień za danym przez Kordeckiego znakiem i do przednich czat wysłano gońca z kartką do Millera, tłumaczącą mu kto spokoju zerwanego był przyczyną.
— „Więzicie posłów, — pisał przełożony, — rozejmy zrywacie zdradą, podkradacie się pod mury na ufnych wam a prawych nieprzyjaciół; możem że w takim stanie rzeczy traktować z wami? Co ręczy za dochowanie warunków, gdy wszystko co zwyczaj i prawo uświęciło, depczecie? Traktuje się z dotrzymującym po rycersku, danego słowa, nieprzyjacielem, nie z takim, który gorzéj tatara, wszystkie umowy gwałci.“
Zmarszczył się Miller na niegrzeczne pismo, posłał wyśledzić kto strzelał, przyprowadzono mu opiłego rajtara, kazano go ukarać i na tém się skończyło dnia tego. Ale Miller poznawać zaczynał, że postępowanie jego złe przynosiło owoce; mnisi zyskali na oczyszczeniu góry z dokuczliwych natrętów, bo szwedzi pierzchnęli w dolinę, całą następną noc w strachu napaści i pilném czuwaniu pędząc. Późno w noc generał namyślał się i radził, już do rady nie wzywając niefortunnego Wejharda; działa burzące z Krakowa nie nadchodziły, polowe nie wielką były mu pomocą, traktowanie i groźby na mało się dotąd zdały; potrzeba było więc innych chwytać się środków.
Nie było już mowy o wieszaniu; a Sadowski korzystając z usposobienia Millera, z niepewności w jakiéj zostawał, poddał mysi uwolnienia zakonników.
— Więcéj ich tém sobie zjednacie, — rzekł, — niżeli ustraszycie groźbą. Strach to i obawa szwedzkiego okrucieństwa jest największą przeszkodą do poddania się; obawiają się nieprzyjaciela, pokażcie im sprzymierzeńca, obchodźcie się z niemi ludzko, a zmienicie ich; wówczas załoga i zakonnicy nie potrafią się opierać.
Xiąże Hesski był tegoż zdania, ale Wejhard, który przyszedł nieproszony na radę, bardzo się sprzeciwił wnioskowi; szczęście, że Wejharda pomysły już bardzo były podejrzane Millerowi, i jeszcze go więcéj skłoniło to, na przekor hrabiemu dla umartwienia, postąpić przeciw jego myśli. Stanęło więc znowu na tém, i Miller przyzwalał, żeby zakonników uwolnić.
Wejhard tylko zakrzyknął.
— Generale, gubicie najlepszą sprawę!
— O radę już was nie proszę, — odparł szwed dumnie, — dość jéj słuchałem.
Wrzeszczewic odszedł niby rozgniewany, — ale wysłał Kalińskiego na zwiady i do rady; a nie mogąc sam, działał przez niego.
Xiądz Błeszyński i Małachowski siedzieli na suchym pniaku wśród gawiedzi, która im nie dawała się modlić, i wzajemnie się przed sobą zrana wyspowiadawszy, czekali śmierci, któréj pewni byli. Zaproszeni do stołu, wzięli to za rodzaj szyderstwa i niemniéj wyglądali spełnienia dekretu. Żołnierz szwedzki, w którym starego rycerskiego ducha nie było, który uczuć nie umiał wielkości tych ludzi, w prostocie gotowych na męczeństwo, idących skromnie jak dzieci na śmierć bezczesną, — chodził w koło nich naumyślnie śpiewając, popychając jednego, to drugiego, podnosząc im blizko twarzy dymiące głównie, niby dla ogrzania, targając za kaptury, by odsłonić nagie głowy, szarpiąc za szkaplerze, i nieustannie ich niepokojąc. Oni to wszystko znosili w milczeniu, z krwią zimną i rezygnacją bohatyrów Chrystusowych.
W tém zbliżył się Sadowski, z wesołą twarzą, kręcąc wąsa.
Myśleli, że miał rozkaz prowadzić ich na śmierć: wstali, spójrzeli na klasztor, jakby go żegnali i ojciec Błeszyński ukląkł.
— Miło mi, — odezwał się po polsku Sadowski, — zwiastować wam dobrą nowinę.
— Nie szydźcie z nas, — zawołał Małachowski żywo, — nie godzi się to mężom rycerskim, weźcie życie, ale nie dręczcie ducha, to męka gorsza śmierci.
— Nie szydzę nigdy, — rzekł Sadowski łagodnie, — alem przyszedł istotnie zwiastować wam, żeście wolni.
— Wolni! — powtórzyli oba z niedowierzaniem i zdumieniem, — a potém z żywą radością, i ojciec Małachowski zbliżył się szybko ku zwiastunowi dobréj nowiny.
— Jakto! —
— Tak jest, — generał Miller wybacza wam upor i szyderskie traktowanie wasze, które było jakby dziecinną igraszką; idźcie i powiedźcie Kordeckiemu, niech się podda. Te słowa polecił mi wam od niego zwiastować; — oprzeć się nie możecie, na cóż rozjątrzać silniejszego nieprzyjaciela?
Ale zaledwie im oswobodzenie ogłosił, już go tak jak nie słuchali ojcowie, oba zabierali się iść co żywiéj do klasztoru, aby ich jeszcze nie podchwycono, lub nie zmieniono rozkazu. Małachowski tylko pożegnał ukłonem Sadowskiego i oba podniosłszy habitów, wziąwszy kije w ręce, odżyli i śpiesznie puścili się do Jasnéj Góry.
Wojsko przeprowadzało ich ciekawemi oczyma.
Uszedłszy kilkaset kroków, spotkali strzaskaną szubienice, która dla ich męczeństwa zgotowana była, i każdy z nich wziął drzazgę na pamiątkę uniknionéj niemal cudownie śmierci. Już i z murów widziała częstochowska załoga idących, xięży i głośny, wesoły okrzyk, rozległ się na blankach, a zdala widać było Kordeckiego, którego wyciągnione ręce zdawały się błogosławić i witać.
Brat Paweł płakał stojąc z kluczami u furty; rzucił on habit, który łatał, (gdyż to było zwykłe wolnych chwil jego zajęcie — cały klasztor obszywał modląc się w swojéj izdebce); — upadł na ziemię gdy ich zobaczył, ucałował ojców suknie i ściskając prowadził do klasztoru w uniesieniu i zapale niepohamowanym. Tu ich przyjęto jak męczenników i bohaterów.
O! piękna to była chwila, gdy po przecierpianych boleściach, oklask poczciwych powitał zwyciężców, i musiało w nich zadrżeć serce ludzkie, choćby nie biło światu i dumie, bo w oklasku tłumu, był głos Boży!
Mylą się ludzie, lecz lud się nie myli; on nic nie wie, dowieść swojego wstrętu i swéj miłości nie może, ale gdy kogo kocha, kiedy się kim brzydzi, głos Boży jest w tym pociągu lub wstręcie.
Łzami witano zakonników, którzy się pokornie zakłopotani wymawiali jak mogli od téj owacji; zwycięztwo ich, wytrwałość, męztwo, gotowość na śmierć, była przykładem i podnietą dla oblężonych, Przeor przyjął ich jak ojciec i brat dziękując Bogu, że mógł powitać żywych z koroną męczeństwa.
Nie mówcie mi nic, — rzekł na wstępie, — wiem że potęga szwedzka jeszcze na was wrażenie czyni, że będziecie mnie skłaniać do poddania; zostawcie to Bracławskiemu staroście i jemu podobnym; a razem pójdźmy przed ołtarz naszéj Orędowniczki.
To była zawsze piérwsza i ostatnia myśl Kordeckiego: — Módlcie się by prosić, módlcie by dziękować, módlcie, gdyście cierpieli i gdy cierpicie, módlcie się, wierzcie a pracujcie!!!
Nim doszli do kaplicy, co zapytań, co ciekawych badań wycierpieć musieli zakonnicy o Millerze, o wojsku, o obozie.
Próżno przeor natrętnych odpychał:
— To potém, to potém, wprzód się potrzeba pokłonić gospodyni naszéj.
Zaśpiewano więc litanję loretańską...
Dzisiejsza pobożność uśmiécha się podobno z litością nad tą formą religijnego uniesienia, którą tak lubili ojcowie nasi; piękna to przecież modlitwa! Z jak szczerym zapałem wyrywały się z duszy te urywane wykrzyki, te pochwalne słowa, któremi strojono obraz Bogarodzicy.
Po odśpiewaniu lilanji, zaprowadzono przybyłych do refektarza, gdzie za niemi ślachta hurmem się zaraz wciskać poczęła; wszyscy ciekawi byli historji dwóch zakonników, ciekawi poznać z ich ust bliżéj, Millera obóz szwedzki i polski, siły ich i rolę, jaką tam grali rodacy obłąkani, niby na uwięzi przyprowadzeni niewolnicy, co się bić nie śmieli, a na bój z braćmi patrzali suchem okiem i nieczynną dłonią.
Dwaj xięża przejęci potęgą nieprzyjaciela, mimowolnie ją malowali, i marszczył się Zamojski widząc jak powoli wielkie czyni wrażenie opowiadanie ich, na przytomnych. Przeor to także postrzegłszy, ujął za rękę ojca Małachowskiego i rzekł z cicha: —
— Dajcie już pokój potędze szwedzkiéj, a idźcie spocząć!
I tak z głodną ciekawością nie wiele zaspokojoną urywkowemi kilką słowy, rozeszli się wszyscy.





XII.

Wśród tego niepokoju zniknienie dzieweczki, któreby w innych okolicznościach zajęło wszystkich, utonęło niepostrzeżone prawie; kilka osób tylko nad niém bolało, innym nie zostawało czasu i pomyśléć nawet o tém; grożące niebezpieczeństwo, czuwanie ciągłe, każdego zwracało do bliżéj obchodzących go przedmiotów: myślano o losie twierdzy, o napaści spodziewanéj, o siłach do obrony. Stary Lassota w celi brata, lał łzy bezsilne, modlił się i narzekał, a brat pocieszał słowy, co często więcéj jeszcze boleść rozraniły, nie mogąc jéj złagodzić. Jestże pociecha na takie straty?
Niekiedy stary się zrywał, chciał iść, walczyć i dusić wroga swego, któremu przypisywał to nieszczęście, to znowu wzywał śmierci, to wymyślnie dręczył się przypuszczeniami o losie wnuczki i wzdrygał na to, co ją spotkać mogło, jeśli żyła. Uczyniono pilne poszukiwanie w twierdzy, wysłano poza obręb jéj szpiegów, czy do obozu wypuszczonym kto nie był, czy z murów żywéj lub zabitéj nie zrzucono; ale śladu żadnego odkryć nie podobna było.
Codziennie Konstancja przychodziła pod puste okienko, siadała, płakała, całowała swój suchy chleba kawałek, a potém mrokiem poczynała krążyć po zakątkach klasztornych, śledząc utraconéj dzieweczki; rozpytywała ludzi, badała ścian i bruków napróżno.
Wedle raz uczynionego ślubu, codzień na noc schodziła w fossę i tam na chłodzie sparta o jaką cegłę odbitą od muru, zasypiała. Zmieniła tylko od niejakiego czasu stanowisko, i pod basztą na któréj stał Krzysztoporski, nocleg sobie obrała. Całą noc z uchem natężoném na głos najlżejszy zdawała się podsłuchiwać, czekać, śledzić, pilnować; potém rano nazad wchodziła do klasztoru, odnosiła znalezione kule i nowiny obozowe, i rozpoczynała włóczęgę po zabudowaniach, jednego nie mijając kątka. Nie było nikogo, żeby nie sprobowała go wybadać, z kimby nie mówiła, o tym pamiętnym wieczorze zniknienia Hanny. Ale prócz kilku co ją już mrokiem widzieli przesuwającą się do kościoła, nikt nie postrzegł jéj więcéj potém, a żaden krzyk, żaden głos nie świadczył o spełnionym gwałcie.
Stara żebraczka stale prawie przesiadywać zaczęła naprzeciw baszty Krzysztoporskiego, śledząc jego kroki; i ona także ścigała go podejrzeniem, postanawiała nie spuszczać z oka. Ślachcic wszakże nic po sobie poznać nie dawał, nie zmieniwszy się wcale ani na humorze, ani w postępowaniu zwyczajném; przeor polecił xiędzu Mieleckiemu, aby go w długich samotnych godzinach badać probował i nawracał na lepszą drogę; ale ojciec Ignacy nic z nim poradzić nie mógł; słowa odbijały się od niego, myśl począć nie mogła z żadnéj strony. Krzysztoporski żołnierz tęgi, gorliwy na murach dowódzca, zresztą ponury i skryty, niechętnie się wywnętrzał, a jeszcze mniéj nawracania słuchał. Mówił czasem o życiu przyszłém, o sobie; ale za nic chwycić nie dawał; xiądz prawił swoje, on swoje.
Z kolei on i xiądz Mielecki, ten dla modlitwy, on dla spoczynku krótkiego i posiłku schodzili z powierzonéj im baszty, i naówczas tylko tracili się z oczu, zresztą Krzysztoporski ani na chwilę nie odchodził. Stara żebraczka napróżno uparcie za nim goniła wzrokiem: widziała go zawsze tylko słupem stojącego na murze z założonemi rękoma, z dumnie podniesioną głową.
Niezwalczona jednak kilkodniowa próżną strażą, potajemnie co wieczór wracała do drzwi dawnego mieszkania Lassoty, tu w zagłębieniu muru siadała w kątku ciemnym, i z wlepionemi w Krzysztoporskiego oczyma, nieporuszona, spędzała długie, do nocy późnéj godziny. Ślachcic zdawał się jéj niewidzieć.
Często też dowiadywała się stara do celi xiędza Piotra, ale nigdy nie wchodziła do niéj; posłuchała pode drzwiami, zrobiła krzyżyk w powietrzu, postała chwilę i uchodziła szybko; jeśli głos starca ją doszedł, drżała jakby ją ta boleść przejmowała do głębi, i jeszcze gorliwiéj potém biegła tropić kroki nieprzyjaciela...
W klasztorze ledwie kto wspomniał o tym dziwnym wypadku, który w obec wielkich zaprzątnień o losy Jasnéj-Góry, mignął niepostrzeżony. Kobiéty najwięcéj o niém mówiły, a żebraczka wkradała się między nie, prosząc jałmużny, roznosząc medaliki i obrazki, i usiłując podsłuchać co też o tém sądziły.
I tego wieczora, gdy posłów wypuszczono z obozu, natrafiła na kupkę gwarzących niewiast, które począwszy od historji szubienicy strzaskanéj kulą klasztorną, rozwodziły się nad strachami, nad powieściami o szwedach, aż wreście przyszły do Hanny.
Były tam pani Jaroszewska, cała zawsze zajęta swojém dziecięciem i niezmiernie przelękniona, pani Skórzewska i żona tego ślachcica Płazy, który promotorem był do poddania się i strachu. Żona pana Płazy imieniem Agnieszka, mówiła najgłośniéj i rozprawiała najżywiéj. Nie bardzo już młoda, nie nazbyt też piękna, choć miała ślady wdzięków straconych na twarzy, starannie pielęgnowane, chuda i słuszna, ubrana zawsze dość brudno i niedbale, choć z pretensją do stroju, błyskotkami; wyglądała raczéj na cygankę niżeli na żonę ślachcica, jakim był pan Płaza. Bóg też wié, zkąd ją wziął pan Płaza! jedni mówili, że gdzieś poznał w mieście i wdową już pojął po jakimś rzemieślniku, drudzy utrzymywali, że u niego wprzódy służyła, nim się z nią ożenił. Znać też było pochodzenie na jejmości, bo bardzo się nosiła za swą godnością obywatelki i pani, o któréj co chwila przebąkiwała. W obejściu jéj, ruchu mówię, zdala trąciło cóś podłego; śmiała, swarliwa, mimo czterdziestówki natarczywie zalotna, miała powierzchowność dla wszystkich prawie odstręczającą. Nie było plotki w klasztorze, nie było wieści, o którejby nie wiedziała pani Płazina, którąby opowiadając nie ubrała po swojemu na czarno. W każdym uczynku jak go poczęła rozbierać i rozdzierać, wyszukać musiała cóś nizkiego, brudnego, jaki powód nikczemny; rzekłbyś że to była barwa, którą do swojéj, chciała odziać co ją otaczało. Pomimo to, pan Płaza tak ją z temi wszystkiemi wadami miłował, że nawet na niepotrzebne zaloty zamykał oczy i za złe jéj mieć się nie zdawał, że jego poczciwe imię tak na bakier nosiła.
Otoż i pani Jaroszewska bardzo zacna niewiasta i pani Skórzewska uczciwa matka rodziny, obie nie bardzo chętném okiem poglądały na Płazinę, o której wiedziały co zacz była i zkąd wyszła; nie rade były jéj towarzystwu, ale jak się od niéj uwolnić i odkaraskać? Gdzieś nie posiał wyrosła; napróżno ją kwaśno przyjmowano, rozsiadała się szeroko, gwałtem poczynała rozmowę, do każdéj się wmięszała, i choć ją czasem grzecznie, pięknie odsunięto, wracała zawsze niezrażona. A że to w klasztorze, w samotni, człowiek każdy nie był wybredny na towarzystwo, musiały panie żyć jako tako z sąsiadką, i choć ze wstrętem czasem ją do siebie przypuścić.
Zgadało się tedy o Hannie, a pani Jaroszewska poczęła, cisnąc swego Jaśka do piersi, ubolewać nad jéj losem.
— Takież to było śliczne, — mówiła, — pobożne, miłe jak aniołek. Bóg widzi, że ile razy przyszła a zagadała, to mi się potém czegoś aż słodko zrobiło, jakby mnie czysty duch nawiedził.... I gdzie to się mogło podziać?
— Już to prawda, — odparła pani Skórzewska, — że to niepojęta historja; nawet mój mąż powiada, że nic podobnego w życiu nie słyszał. To okropnie pomyśléć, żeby też tu, w klasztorze, nie było bezpieczeństwa!
A pani Płazina ruszyła ramionami.
— Co za dziw! tyle ludzi, różnéj różności! Bóg wié co za jednych, po mnie aż ciarki chodzą, gdy trzy kroki wieczorem w dziedziniec saméj zrobić przyjdzie!
— Ale gdzieżby ją tak utajono? — mówiła pani Jaroszewska.
— Właśnie i mój mąż powiada, że to rzecz niepojęta, — dodała pani Skórzewska.
— Albo to mało kątków w klasztorze, a taki nie wszędzie bo patrzali — poderwała Płazina... — zresztą czy to ją nie mogli za mury wyrzucić. To już darmo i mówić o tém.
Żebraczka słuchała zdaleka.
— Ja się dziwuję, — kończyła Płazina, że nawet o tém gadają. At! zginęła to zginęła, co to za dziw, w takiém zamięszaniu, tyle tu ludzisków różnych nacij, Bóg wié jakich przybłędów.
— Ależ to — Chryste Panie! pod bokiem Matki Boskiéj, u jéj ołtarza, to ujść nie może bezkarnie!
— Właśnie i mój mąż to powiada zawsze, — kiwając głową dodała Skórzewska — to jest okropném!!
— A najlepiéj o tém i nie mówić, — żywo jakoś przerwała Płazina — no cóż wreście tak wielkiego? zginęła! mało to ludzi ginie, może zabita! kto to może wiedzieć!
Żebraczka, która pilnie nastawiała ucha, spójrzała na Płazinę, i gdy się panie porozchodziły, posunęła się o kilka kroków idąc za nią, jakby ją śledziła, chcąc widać dowiedzieć się gdzie mieszkała.
Nie rychło dostała się do miejsca; bo pożegnawszy sąsiadki pani Płazina, powoli bardzo ciągnęła sobie ku domowi, a po drodze nie była kogoby nie zaczepiła. Kłaniała się żołnierzom, zagadywała do ludzi klasztornych, poczynała rozmowę niemal o każdym, uśmiéchała się, wyciągała na gawędki, poprawując to czepek, to katanki. Mijając Krzysztoporskiego który stał na murze, pani Jagnieszka tylko okiem rzuciła i potajemnie mrugnęła na niego, na co on nie odpowiedział ani skinieniem i poszła daléj przyspieszając kroku. Żebraczka kierując się drugą stroną podwórza, pociągnęła za nią, opatrzyła drzwi i powróciła nazad.
W podwórzu spotkała xiędza Kordeckiego, który właśnie z dwóma zakonnikami kierował się ku baszcie pana Krzysztoporskiego; to ją zastanowiło.
Przeor zbliżywszy się pod mur, wezwał dowódzcy.
— A co? możeście znużeni, moglibyście spocząć, — rzekł do niego — zejdźcie do mnie proszę. Krzysztoporski zawahał się chwileczkę i zszedł po wschodkach szybko.
— Bracie, — odezwał się przeor, — złe to nasienie nienawiść, a z którego ziarna i żniwo nic potém. Radbym nic nie wiedział i niczemu nie wierzył, ale wszyscy uparcie na was instygują, żeście sprawcą tego nieszczęścia pana Lassoty.
— Xięże przeorze, — odparł z niechęcią i zmuszonym śmiechem Krzysztoporski, — dobrze ludziom gadać, ale niechże pokażą dowody.
— Mam nadzieję żeście niewinni, bo takiéj zbrodni dla zemsty nie pojmuję, a pod ołtarzem Boga w takiéj chwili spełniona, straszną karę pociągnęłaby za sobą. Bóg cierpliwy, ale sprawiedliwy — patiens quia aeternus, patiens sed justus.
Nie zmięszał się widocznie ślachcic.
— Czegoż ode mnie żądacie, xięże przeorze?
— Podejrzenie trwa, oczyśćcie się z niego...
— Jakże się mam oczyścić?
— Są ludzie, — cicho i z zakłopotaniem pewném wyrzekł Kordecki, — są ludzie, co uprowadzonego dziecka, aż w izbie waszéj szukaćby chcieli...
— Jest to obelga dla mnie, — rzekł Krzysztoporski, — ale ją znieść muszę, chodźmy! I powiódł, przodem idąc, do mieszkania swojego pod basztę; przeor sam tylko poszedł za nim. Żebraczka, która się zastanowiła, w ślad aż do drzwi się przysunęła. Po wschodkach spuścił się Kordecki do ubogiéj izby dowódzcy, która była pusta i smutna: trochę słomy w kącie, na niéj rzucony kilimek, siodło, rusznica, dzban, misa na stole — sprzęt cały. Drzwi do izdebki drugiéj były zamknięte, spójrzał przeor na nie, a Krzysztoporski pośpieszył je otworzyć, torując drogę przełożonemu.
— I tu spójrzyjcie, — rzekł, — a poświadczcie nieprzyjaciołom, niewinność moją.
Zakonnik milczał, spójrzał, odwrócił się i z przejęciem, z uczuciem wziął rękę Krzysztoporskiego.
— Bracie! bracie! pómnijcie na dzień sądu strasznego! na wieczność, na Boga, nie gubcie duszy dla chwili... Jest-li w tobie nienawiść jeszcze, odpędźcie ją krzyżem świętym i pokutą a skruchą.
— Zdaje mi się, że niewinność moja dostatecznie wyjaśniona, — rzekł ślachcic z dumą, — zresztą Bóg nas osądzi.
— Rzekłeś! — Bóg osądzi, — dodał przeor, — ale osądzi srogo winnych i zatwardziałych w grzechu. Chcecie wiedzieć, jakie przekonanie wynoszę z téj izby, w któréj śladu występku nie znalazłem, i z mowy twojej...
— Widzicie moją niewinność...
— Widzę żeś winien! — rzekł przeor... Kto mi to mówi, nie wiém, ale czuję, że masz ten występek na sumieniu; sąd ludzki przekonać cię nie może, niéma dowodów, ale Bóg!
Krzysztoporski raz piérwszy pobladł, zmięszał się widocznie, strasznie — zachwiał, zgrzytnął zębami, uśmiéchnął się szydersko.
— Winien! — zawołał — winien! no! tom winien! myślcie jak chcecie, mnie dość mojego sumienia.
— Wkrótce nie dosyć, ale go ci będzie nadto, — odparł przeor i wyszedł.
Krzysztoporski wychwycił się za nim, i jak obłąkany, jakby szukając na kim się pomścić, biegł milczący nie wiedząc dokąd, wpadł na mur, i osunął się na ławę przy baszcie; głos go opuścił, wzrok zasunął, zdrętwiał i osłupiał.





XIII.

Nazajutrz po uwolnieniu zakonników, poseł posła gonił do klasztoru, a wszyscy w imię uczynionéj łaski (bo tak zwał Miller darowane uwięzionym życie) domagali się zdania twierdzy. A wszyscy z jedną odchodzili odpowiedzią:
— Naradzi się zgromadzenie, da znać przeor. Kordecki zwlekał, każdą godzinę w ten sposób uzyskaną, licząc za wielkie zwycięztwo; w duszy miał przekonanie że cóś nagłego, niespodziewanego, odpędzi szwedów od Jasnéj Góry, wygna ich z Polski całéj. Zamojski był także za przeciąganiem traktowania, jeden Czarniecki chciał walczyć, ale się już z tém nie odzywał. W pół dnia posłano do kwatery generała z prośbą, aby dwóch zakonników pozwolił wysłać do Karola Gustawa, pod tę porę znajdującego się w Mogile pod Krakowem, dla wyproszenia u niego innych, spodziewano się dogodniejszych warunków, w istocie znowu, dla zyskania czasu.
Miller w téj prośbie dopatrzywszy celu zwłoki, bo by témczasowo zawieszenie broni nastąpić musiało, odparł że na to nie pozwoli; że ma sam pełną władzę do umawiania się z niemi, a gdy punkta ułożone i przyjęte zostaną, obowiązuje się ratyfikacją ich przez króla podpisaną i opieczętowaną zakonnikom dostarczyć.
Pod pozorem téj odpowiedzi, wyprawiono znów do Klasztoru Kalińskiego, który w przybranéj roli troskliwego o dobro Częstochowéj człowieka i gorliwego o całość miejsca świętego, katolika, przybył na Jasną-Górę. Przeor świadkami rozmowy z nim, chciał mieć jak zawsze, przedniejszych ślachty i bracią: wprowadzono go więc do Definitorium, gdzie, na jakie stało oblężonych, przygotowano przyjęcie dla pana starosty. Kaliński dumniejszy niż kiedy, mówniejszy i śmielszy, z pewną powagą zasiadł krzesło i począł mowę. Powtarzał w niéj znane nam już argumenta.
— To szaleństwo — mówił, — to jakieś obłąkanie na was padło, opieracie się już, dzięki powolności Millera, dłużéj od Krakowa, choć z garścią tak małą! czyż nie dość? Wyglądacie posiłków? zkąd? od Chana?
I rozśmiał się szydersko.
— Denhoff i Wolf są w ręku króla szwedzkiego, cała mu się Polska poddała; ci jedni w pomoc wam przyjść jeszcze mogli; wojsko kasztelana Kijowskiego rozpierzchło, przerażone, działa pozabierane, żołnierz wylękły! Miller dla waszego jedynie dobra skłania się traktować, ale jak skoro, mówię wam to poufnie, działa burzące z Krakowa nadciągną, nie pozostanie najmniejszéj nadziei kapitulacji i układów. Myślicież, że wszędzie zwycięski Szwed, tu tylko da się odeprzeć i ustąpi sromotnie? możeż to być? nie jestli to z waszéj strony zarozumiałość ślepa?
— Panie starosto — odparł Zamojski, Polska się jeszcze nieopamiętała.
Na te słowa Kaliński wprost rzucił się na Zamojskiego, z dziwnie imponującą miną i ostremi słowy:
— Mości panie Zamojski, to nie polski sejmik, żeby tu słowy szermować i gębą bić, króla szwedzkiego: myśmy także Polacy, dbamy o kraj i jego losy, a przecież widząc stan nasz i położenie, oddaliśmy się pod protekcją Karola Gustawa. Porzuć waszmość złe i zgubne rady, któremi to miejsce święte o zagładę przyprawisz, kóremi obłąkujesz łatwowiernych zakonników. Możesz że waszmość ze Strzelcza swego powrócić szkody, które wojsko szwedzkie zgromadzeniu i ślachcie przy zdobyciu uczyni? Te szkody na kilka mil do koła sięgające, na wasze padną sumienie. Możeszże waszmość własnemi siły nieprzyjaciela odeprzeć? Chceszli mieć na duszy krew tylu, gdy się żołnierz rozzuchwali, i sukni, wieku, ani stanu patrzeć nie będzie. Innéj, innéj, nie pana Zamojskiego rady, szukajcie ojcowie, a radźcie rychło, póki szwed się nie rozjuszy; dziś jeszcze tylko traficie z nim zgodą do końca.
— Mospanie Kaliński — odparł tymże tonem Zamojski, i chciał wrąc gniewem dać naukę staroście, ale przeor za rękę go ujął i przerwał mu:
— Wszystko to co mówicie, wiemy dawno — rady pana Zamojskiego szanujemy, ale największym doradzcą naszym jest pan Bóg i Matka Jego i do nich więc, za upor nasz, obróćcie wymówki swoje, jeśli chcecie. A o nasze dobro nie frasujcie się tak gorliwie.
Kaliński spadł nieco z dumnego tonu mowy, ale nadrabiając fantazją — rzekł jeszcze:
— A! jak sobie chcecie! zawsze Kassandrom licho! nie trzeba prorokować nieszczęść, bo ludzie w nie nieuwierzą aż poczują. Róbcie więc po swojemu, mnie do tego nic, ja ręce umywam.
— Nie umywajcie rąk jak Piłat; rzekł Zamojski, abyście jak on winni nie byli.
I już-by może przyszło od tych słów do żywszéj kłótni, gdyby nie zapukano do drzwi Definitorium, a brat Paweł pod pachą trzymając stary habit Kordeckiego, który łatał, drugą podał list od szwedow przysłany.
Porwał go zaraz u drzwi Kaliński: że był otwarty, rzucił nań okiem.
— Ha! to zapewne są działa z Krakowa, lub wkrótce nadejdą, bo oto i list do was Wittemberga.
W istocie było to pismo naczelnego wodza, który poddać się nakazywał, nieposłusznym groził, a ręczył że szwedzi zdrady żadnéj na szkodę Częstochowéj nie knują. Przeczytał Kordecki i zamyślił się, jakby rady w sobie szukał, obrócił do Paulinów i po chwili rzekł do Kalińskiego.
— Wszakżem od dawna do traktowania się skłaniał. Któż winien że je barbarzyńskiem postępowaniem, zerwał Miller.
— A kto go rozdrażnił? — spytał Kaliński.
— Chyba pokora nasza! — odparł Kordecki.
— Powiedzcie, umyślne podstępy...
— Panie starosto, do kogo to stosujesz? zawrzał Zamojski znowu, podstępem tylko idą szwedzi i szwedzcy zwolennicy.
— Niémam tu co mówić i robić, — wstając zawinął się starosta — róbcie jak wam lepiéj, lecz pomnijcie że Miller nieprzebaczy zwyciężonym, a zwyciężyć musi.
To rzekłszy wyszedł, a gwar po nim i wrzawa wzbudzone słowy jego, powstały. Wszyscy bojaźliwsi naglili przeora, aby traktował: niemógł się im opierać, spójrzał na Zamojskiego w sposób znaczący i rzekł:
— Będziemy traktowali, ale chcecież bym ratując was, wpuścił tu lutrów, kalwinów, i katolików co się, żyjąc z niemi, ich bluźnierstw pouczyli.
— Niech Bóg uchowa od tego nieszczęścia.
— Chcecież by święty nasz ołtarz zbezcześcili i splamili?
Zamilkli razem.
— I ja pragnę pokoju, zgody, układów, ale mogęż przystać na to, bym świętości nasze, jak Judasz Chrystusa, wydał za srébrnik spokojności? Godziż się ocalając życie, sprzedać Boga i miejsce w którem tyle cudów zlewał na niewdzięcznych?
Nikt nieośmielił się odpowiedzieć.
— Uspokojcie się dzieci, ciągnął daléj Kordecki, będę traktował, będę czynił co można, co sumienie pozwala...
Na tém stanęło; a przeor wyszedł do swéj celi, dla pisania listu do Millera.
Kaliński powrócił tryumfujący jak zwykle; spotkał Wejharda w pół drogi niecierpliwego i ciekawego:
— A co starosto? — spytał.
— Cóż? dałem mnichom pieprzu! — odparł śmiejąc się poseł, — wyłajałem Zamojskiego, bo to on tam wszystkiego sprawcą, i doradzcą, i takiegom im napędził strachu, że się pewnie do wieczora poddadzą.
Wejhard znający chętne samochwalstwo Kalińskiego i próżną jego butę, ruszył ramionami nieznacznie.
— A parlamentarze? — spytał.
— Tylko co ich nie widać.
— Ale nie bałamucisz, panie starosto? — rzekł Wejhard.
— Albożem kiedy zwiodł was? — rzekł urażony nieco Kaliński: Przerażeni, przelękli, głodni, ledwie duch w nich: jeden Zamojski, że wié czém dla niego pachnie oddać się szwedowi, ze strachu gotów się bić, ale go tam ani chybi zwiążą i w ręce nam wydadzą, a sami będą prosić zmiłowania.
— Myślicie tak?
— Pewien jestem.
— No, idźmyż pocieszyć Millera.
I pojechali razem, a w ślad prawie za niemi przyszedł i list Kordeckiego; ledwie że Kaliński sprawił się ze swego poselstwa, już i kartę od przednich czat przeniesiono. Tryumfująco spójrzał na nią starosta, i wąsa zawinął, jakby mówił.
— A co! nie grackom się spisał?
W tém Miller rozwinąwszy list, spójrzawszy nań, namarszczył się i rzucił nim o stół.
— To znowu żarty! znowu zwłoki!
— Jak-to być może, po moich przekonaniach — perswazji, gdy tak zdawali się skonwinkowani....
— Zawsze oni jedni! rzekł szwed, uparci a krnąbrni, jeszcze im jakieś widać świtają nadzieje, chyba niewidzą co koło nich?
— Sto razy im to przecie mówiliśmy...
— Niewierzą!
Miller się zadumał znudzony.
— Ot przeczytajcie sami — rzekł, co piszą... że im ich załoga wystarcza, a nowéj nie potrzebują, jakbym ja ich pytał, jak im lepiéj? krętacze! A dodatek miły, dołożył kwaśno się uśmiechając wódz, że naszego wyznania ludzi, a nawet katolików co służyli przeciwko Jasnéj-Górze, wpuścić do niéj niemogą. Wykręt papistów, zasłaniają się świętością, ale dość już tego błazeństwa, dość, jutro więc, szturm do klasztoru...
To mówiąc powstał i wydano natychmiast rozkazy rozpoczęcia kroków zaczepnych na jutro, nie wysyłając już żadnéj do klasztoru na list odpowiedzi. Miller wargę podgryzł, wąsa zakąsił, siadł na koń, wołać kazał puszkarzy, rozdać ładunki i zebrawszy radę wojenną, o świcie uderzyć.
Kaliński z Wejhardem pospuszczawszy trochę nosy, odjechali na stanowisko.
Jeśli kto, to Wejhard do ostatniéj był przywiedziony niecierpliwości; piérwszy téj wyprawy doradźca, — bo bez niego byłaby odłożoną, a zatém nie spełnioną została — musiał dźwigać na sobie wszystkie gniewy Millera; a cokolwiek wojsko ucierpiało, jemu na kark zrzucano. Obietnica jego każda, na nieszczęście zawodną była, czas się coraz przewlekał, grudzień poczynał, z nim mrozy, słoty, zimno dokuczliwe i pora nie do wojny. Potrzeba było kończyć, niepodobna odstępować ze wstydem, a siłą twierdza zdawała nie do wzięcia, bo działa polowe Millera nie starczyły, a Polacy nie chcieli mu pomagać. Wedle nauki militarnéj, twierdza Jasno-Górska śmiało, jak je zwał Miller, kurnikiem zdawać się mogła; a podług rachub ludzkich, już się zdać była powinna; jednakże stała niedobyta, nienaruszona, nikt nie pojmował jak i czemu. Jakiś zabobonny przestrach, znużenie, bojaźń niewysłowiona, opanowywały szwedów. Nie mało do tego przyczyniały się wieczorne rozmowy polaków. To co mówili o świętości i sile tego miejsca, szwedzi pojmowali czarami; a czary w owym wieku dla wielu, straszniejszemi były od Boga; ludzie przestawali już wierzyć w niego, a bali się jeszcze czarów. Sam Miller niewydając się z tém, już cóś rozmyślał o czarach, bo pojąć mu było trudno, jak bez nich garść ludzi starych, słabych, znużonych, przelękłych, osamotnionych, stawić mogła czoło potężnemu wojsku.
Nazajutrz rano zagrzmiały znowu szwedzkie działa z obozu, otoczyło wojsko mury, a bomby poczęły lecieć na klasztor; wszyscy niespodzianie zbudzeni wybiegli z krzykiem i płaczem, a sama nawet załoga na chwilę zmięszana została, tą napaścią o brzasku.
Kordecki był gotów: na piérwszy wystrzał działowy, pobiegł na mury z krzyżem w ręku i przeżegnał nim cztéry świata strony, obszedł powolnie swoich, a ujrzawszy że kule hałasne bardzo, szkody nie czynią wielkiéj, wydał rozkazy, żeby się tylko bliżéj podstępującym szwedom ze szmigownic i organków odstrzeliwano, wielkich dział nie tykając.
Patrzcie dzieci! — mówił do zebranych, — jak Matka Boska szatą swoją osłania nas; oto kule nad głowami naszémi lecą bez szkody, i przenoszą mury, lub padają bezsilne, chwała Pani niebios, chwała!
Wtém pan Czarniecki przypadł.
— Co Jegomość dobrodziéj najlepszego robisz? a tożeś nie kazał z dział strzelać! czy to prawda? czemuż? czy prochu mało?
— Kto wié na jak długo potrzebować go będziemy, — odpowiedział Kordecki, — a nie widzę konieczności odstrzeliwania się działom; kule ich szkody nam nie czynią; dość odpychać podchodzących bliżéj z ręcznéj broni; gdy się szwed ośmieli i hurmem cisnąć zacznie, wówczas z dział odepchniemy. To tylko jeszcze początek panie Pietrze, strachy na lachy.
— No! wola wasza, rozkazanie pańskie jak hetmańskie, czyńcie wedle natchnienia, ja spieszę do moich ludzi, żeby choć na organkach dobrze grali, kiedy innego instrumentu użyć nie można.
I pobiegł chyżo na swoje stanowisko.
Szwed nie bardzo spiesznie i nie tak jak wprzód ochotnie następował, strzelał tylko z dział, w nadziei, że zapali dachy, że zniszczy mur i zrobi wyłom, ale nadaremnie. Czy to nieumiejętność puszkarzy, czy cud Boży: kule warczały w powietrzu, lecz spadały nieszkodliwie; wrzał Miller i bił swoich, ale już nie jeden odpowiedział własną myślą jego.
— Cóż na to poradzić? to czary! to czary!
Niechciał wódz dozwolić rozszérzać się téj myśli i przyjmował ją śmiéchem lub oburzeniem, ale ona coraz większéj nabiérała siły. Niektórzy ze szwedów szli już widocznie niechętni, inni cofali się i wywijali od napadu na klasztorne mury; widać było zrażenie, bojaźń jakąś potajemną. Samemu Millerowi dziwne wieści do uszu dochodziły: śmiał się z nich ciągle, ale niespokojném już okiem mierzył Częstochowę.
Jedni mu mówili, że widzieli nad klasztorem we mgłach rannych, postać niewieścią płaszczem jasnym osłaniającą twierdzę i odbijającą kule; drudzy powiadali o starcu zjawiającym nocą pod murami; inni jeszcze utrzymywali, że niewiastę i starca nad blankami, w powietrzu przesuwających się widzieli. Pogłoski te coraz większéj nabiérały wiary, przechodząc z ust do ust, świadczono się tym, to owym co na swe oczy widział, i przestrach powoli ogarniał wszystkich.
Kilku starszyzny tegoż dnia powtórzyli Millerowi wieści podobne, a skutek ich na wojsku był aż nadto widoczny — szemrało i szło z musu, z ukosa spoziérając tylko na twierdzę, milczącą cierpliwie, odstrzeliwającą się niekiedy i jakby niewidzialną bronioną potęgą. Samo dział umilknienie zdawało się podstępem, zdradną jakąś rachubą. Generał objechawszy swe wojska i górę do koła, powrócił do namiotu zamyślony więcéj niż kiedy, sam wątpiąc o wszystkiém, bo rachubą ludzką nie mogąc pojąć, co się w koło niego działo.
Jakaś straszliwa atmosfera tajemniczości, cudu, otaczała nieprzywykłego do niéj wojaka; czuł że ma do czynienia nie z siłą zwykłą żołnierzy, ale z władzą niepochwyconą, niewidzialną, niezbadaną, któréj dostrzedz nie mógł, z którą walka, była próżnym wysiłkiem. Sto razy w duszy powtórzył wszystkie jakie umiał przekleństwa na Wejharda, który go tu przywiódł i naraził na wstyd niechybny, ale cofać się, tak daleko zabrnąwszy, było niepodobna. Dałby był wiele za rozkaz, coby go ztąd odwołał; a tu trzeba było kończyć, trzeba było iść daléj a daléj.
Z kim? i jak? trudne zostawało pytanie. W starszyznie obojętność widział, niekiedy spotykał opór, bo xiąże Hesski, Sadowski i kilku innych, niewiele ceniąc posiadanie Częstochowéj, uważając straty na jakie zdobycie narażało, spóźnioną porę, w ostatku wrażenie, jakie na Polakach szturm do świętego miejsca miał sprawić, byli temu przeciwni; u ludu ta myśl czarów a dziwowisk sprawiała bojaźń niewysłowioną; niektórzy z oficerów nawet czuli już na sobie zaraźliwą jéj siłę. Jeden Wejhard stał przy swojém i obiecywał kapitulacją, a Kaliński drugi, gadał o nieuchronném poddaniu — ale nikt im nie wierzył.





XIV.

Konstancja jak tylko kule polatywać zaczęły, wybiegła z klasztoru na stanowisko swoje, zbiérać szwedzkie orzechy, jak je nazywała. Ale jakże zmieniona! trudno ją dziś było poznać, dawny szał całkiem ją prawie opuścił; opuściła drwiąca wesołość, smutek ponury zastąpił jéj miejsce. Starzy znajomi przypisywali to niepokojowi o świętą górę i jéj losy; strachu jednak wcale po niéj widać nie było; bo się zwijała pod kulami prawie i urągała śmierci. Ale wieczorem odnosząc zebrane orzechy, gdy witała braciszka Pawła u fórty, to nie po staremu piosenką lub żarcikiem, ale jakiémś głuchém westchnieniem. W jéj wejrzeniu pozostało dawne obłąkanie, ale usta już wymówić nie mogły tych szyderczych słów, któremi wprzódy tak ochoczo odstrzeliwała się wszystkim; niekiedy tylko jakby sobie przypomniała potrzebę utrzymania w swojéj roli, rozśmiała się, zachciała pobaraszkować, ale wnet ucięła.
— Co to się stało naszéj staréj słudze Matki Boskiéj? — mówili ludzie z załogi, — wszak to spoważniała, gdyby inna kobiéta.
— Jużci to ją gryźć musi ten szwed, trudno żeby się nam wyszczerzała po dawnemu, mając go za pasem.
— Kostucho! — wołali — Kostucho! co tam słychać?
Nic, panie Walenty, jeno tylko że ci się szwedzi kłaniają, i proszą z sobą razem do Abrahama na ciepłe piwko.
— A! przeklęta, — odparł żołniérz z załogi, — pocóż mi ją było pytać, znalazła język w gębie na odpowiedź: gotowa wyprorokować jak Janaszowi.... Już to nigdy nikomu nic dobrego nie zapowiedziała, taka natura.
— To jéj lepiéj nie pytać.
I dali jéj pokój, a Konstancja szła daléj rozdając kule po murach.
— Naści Jaśku, te kule szczęśliwe, dobrze strzelasz, otóż masz gościńca, lada trutniowi ich nie dam skosztować; a pilnuj dobrze roboty około folwarku Matki Boskiéj, żeby się gospodyni nie pogniéwała.
— Na, i tobie Piotrze, wiész że taka kula co od szweda, to najlepsza, tylko jak nią będziesz miał strzelać, przeżegnaj się...
— I tak daléj idąc, po jednéj, po dwie, każdemu z ludzi dawszy, schodziła potém wschodkami ku kaplicy się zwracając; tu krzyżem legła, pomodliła się i szła naprzeciw izby Lassotów usiąść a patrzeć na obróty pana Krzysztoporskiego. Od ostatniego jednak wieczora, gdyśmy ją widzieli podsłuchującą rozmowy pani Płazinéj, czegoś się uwiązała do niéj i zaraz potém starała się ją wśród podwórza zaczepić, dawną wesołością swoją, pociągnąć usiłując gadatliwą babę.
— Dobry wieczór pięknéj pani, — rzekła kłaniając się nizko, — wszystkiego dobra życzę jaśnie wielmożnéj pani.
Nazwanie piękną i jasną, wstrzymało panią Płazinę, trafiając w jéj słabość, nadęła się jejmość i stanęła poważnie.
— Bóg zapłać moja kochana, chodź za mną, to ci kawał chleba dać każę.
Stara powlokła się przysuwając do rozmowy, którą rozpocząć pragnęła.
— Cóżto, że jw. pani dotąd nie widziałam, wszak to podobno tu od początku oblężenia?
— A tak ci moja kochana, ale ja w kąciku sobie siedzę, i nie włóczę się między tę drobną ślachtę...
— Sprawiedliwie pani powiada, tu takiéj różności nazbiérało się, siła wszelkiego narodu, a zaraz widać, że to jw. pani nie przystoi lada z kim się bratać.
— A ty tutejsza, moja kochana?
— O! mnie tu znają od lat trzydziestu, sługa matki Boskiéj, Kostucha, teraz zostałam chorążym w naszéj załodze i wojuję ze szwedami.
Płazina się rozśmiała. — Jakto? hę! to i ty wojujesz?
— Jak zwykle starszyzna! ja im kule daję, sama się schowam, a oni strzelają. Alboż to baba ma już w kącie siedzieć?... Orzeszki im noszę...
— Jakie orzeszki?
— Kule to się rozumie jw. pani.
— Gdzież je bierzesz?
— A, za twierdzą.
— To ty wychodzisz?
— Wchodzę i wychodzę kiedy chcę, mnie wolno, i do miasteczka czasem idę, może jw. pani czego potrzeba?
— Nie! nie! ja mam wszystkiego podostatkiem, pytałam się tak tylko, z ciekawości.
— A jw. pani daleko ztąd mieszka?
— O! kilkanaście mil.
Tak gawędując szła stara aż pod izbę pani Płazinéj, ale tu jéj nie wpuszczono; poszła jéjmość po chléb sama i wyniosła go żebraczce.
— Czyż to jw. pani i sługi nie masz, że mi sama nawet wynosisz? albożem ja tego warta — zakrzyknęła Konstancja.
— To bo takie nieszczęście, — odparła ślachcianka, — że nas tu ledwie samych przytulili, gdzież było myśléć jeszcze o sługach; choć to ja do tego nie przywykłam z maleńka, żeby sobie służyć sama.
— To zaraz widać! a możebym ja jw. pani czasem choć wody przyniosła, posłużyła, czy co?
Pani Płazina zamyśliła się:
— Już to prawda, dobrzeby to było, bo i ludzie mojego męża, wszyscy na murach cały czas.
— Jeśli jw. pani pozwoli, jeśli jest dzbanek...
Znów podumała Płazina i powiedziała:
— To potém, potém, — a zbywszy ją odprawiła ode drzwi. Konstancja długo bardzo snuła się około tego mieszkania, jakby je opatrywała, nareszcie odeszła ku Krzysztoporskiemu i stanęła tu na czatach.
Ślachcic od ostatnich odwiedzin przeora, siedział jak przybity na ławie, ni ręką ni głową nie biorąc się do boju, kule przyjmował jakby ich nie słyszał, poruszał się machinalnie i bezprzytomnie; xiądz Mielecki jak mógł go zastępował.
— Co to waszeci, — pytał go — czyś nie chory?
Ale Krzysztoporski nie odpowiadał nic, a w nocy jak utrapieniec po murach się wałęsał, do dowództwa, do obrony jednak, wcale nie odzyskując ochoty.
Naprzeciw szwedów stanie, piersi nastawi, oko gdzieś puści i stoi nieruchomy; gwizdnie kula jedna, druga, aż go xiądz Mielecki szarpnie.
— Co to waszeci jest? czyś szalony?
— Hę? — pyta Krzysztoporski, osłupiałą wlepiając źrenicę w niego, i nic mu nie odpowie.
Z liczby osób, które najbardziéj zdawało się zajmować zniknienie dzieweczki, był Stefanek Zamojski syn miecznika, chłopak pod wąsem, który w początku bardzo latał, gdy się zrobiło to zamięszanie. Państwo Zamojscy stali w zabudowaniu klasztorném tak, że ich okna wychodziły w podwórze od okna Lassotów. Syn Miecznika towarzysząc mu na mury i razem doglądając matki, często się przez dziedziniec przechadzał i często widywał dziewczynę z żebraczką; skłonił się jéj kilka razy, przemówił słów parę, jak to bywa w takich razach, że się znajomości łatwo zawiązują, a młodemu oku piękna twarzyczka nie ujdzie. Stara Kostucha napatrzywszy, że się rad przechadzał podle okienka, zaraz poszła pytać kto to taki? i nie uspokoiła się, aż jéj powiedzieli, że to miecznikowicz Zamojski. Pokiwawszy głową, dała stara pokój, ale tegoż wieczora przestrzegła Handzię, żeby nie wyglądała jak Stefanek przechodzić będzie, bo się ludzie mogą śmiać z tego.
Hanna zarumieniła się bardzo, zaczęła wymawiać przed starą, ta rąb jéj sukni całować, i tak popłakawszy się rozeszły.
Teraz błądząc po podwórkach, spotkała Kostucha miecznikowicza, i wstrzymała go.
— Paniczynku, kochanku!!
Zamojski stanął szukając grosza.
— E! nie o jałmużnę tu chodzi, Bóg zapłać!
Chłopiec się zastanowił i wzrok w nią wlepił badawczy.
Był to dorodny młodzian, jak to dawniejsza młódź cała, raźna, kwitnąca, krew z mlékiem; co to jéj ani myśl brudna, ani żadne zwierzęce nie skalało pragnienie: nie zwiędniał przed czasem, aż miło było na niego spojrzéć, aż wesoło z nim pomówić, bo jak twarz uczucia były świéże i myśli czyste i serce poczciwe. Syn posłuszny i pokorny dla rodziców, choćby mógł zapragnąć większéj swobody, nie wyrywał się do niéj, a rygor w jakim zostawał u ojca, przyjmował wdzięcznie, bo wiedział że ta opieka rodzicielska choć czasem ciężka, zawsze w skutkach zbawienna; matki czułe serce płaciło mu zresztą z naddatkiem, maleńkie przykrostki życia. Prawda, że Miecznik uważał go zawsze za młokosa, ale sposobił na męża, chciał posłuszeństwa, bo nauka jego była na całe życie potrzebną; a za młodu nieugięta dusza, podwójnie cierpi, gdy w gorzkich życia kolejach, ulegać będzie musiała.
Stara popatrzyła zbliska, uważnie na chłopaka, a potém wskazując mu okno mieszkania Lassotów:
— Szkoda jéj! — rzekła, — szkoda!
Stefan się zarumienił, zmięszał.
Nie trap się kochanku, — przerwała staruszka, — a cóż to za dziw, że ty jéj żałujesz, kiedy ja także obca, com ją ledwie znała, a płaczę.
Młodzieniec milczał.
— Czegoż chcecie? — spytał wreszcie.
— Jak wam imię? — przerwała żebraczka.
— Stefan.
— Dobre i poczciwe imię, był król tego imienia, bardzo tęgi człowiek. Wiecie co panie Stefanie, ona za mury nie wyszła, to pewno, ani ją tu zabito. Byłby ślad świętokradztwa...
— Gdzież być może?
— Otóż to Bóg wié jeden, Krzysztoporski drugi, i któś może trzeci...
— On? mówicie.
— On, on, — odparła stara, — już ja śledzę i dochodzę, ale sama nie dam rady, ot wiécie co? pomożcie mi... Patrzajcie pilno we dnie na Krzysztoporskiego i na... ślachciankę tu jedną.... na Płazinę. Płazów okna z waszego piętra, przez dachy stajen widać. Nie widzieliście kto tam do nich chodzi?
— Do Płazów? — nie mam ja tam czasu patrzéć.
— A Krzysztoporskiego u nich nie widzieliście kiedy?
— Był zdaje się parę razy.
— Z samym czy z samą?
— Raz z nim, drugi raz, przypominam sobie, cóś z Płaziną szeptali...
— A kiedyż to było, przed zniknieniem?
— O! tego już nie pamiętam!
— Oj! żebyżeście choć teraz popatrzyć chcieli, a powiedzieli mi, czy z sobą konszachtów jakich nie mają.
— Chętnie, moja poczciwa starucho! ale my podobno nic nie zrobiemy.
I sięgnął do worka skwapliwie.
— Dajcie mi pokój paniczyku ze swoją jałmużną, najlepsza jałmużna to dobre słowo... Spójrzcie czasem i pomyślcie o biédaczce Handzi, to mi stanie za złoto. A jeśli co odkryjecie, jak wam się myśl jaka przez głowę przewinie, nie róbcie hałasu, ino mi ją powiedzcie.
To powiedziawszy, odeszła zostawując go zdumionym tą troskliwością: po chwili odszedł do matki, ona do xiędza Lassoty się zbliżyła.
— Mój xiężuniu, a co? — odezwała się, — niéma śladu?
— Jakiego?
— A! o téj biédaczce.
— Niéma! a niéma! — odpowiedział xiądz — głowę łamiemy, a tu stary kona i niéma go nawet popilnować komu z miłosierdzia. Bardzo, bardzo brak nam tego aniołka.
— A! a komużby go brak nie było! — zawołała stara — ja cudza, a płaczę, a chodzę jak oszalała.
Xiądz Lassota z litością się uśmiéchnął, pomyślawszy. — Dawnoś ty już taka, moje serce!
— Powiedzcie mi jeszcze, księżuniu, — rzekła ciszéj, wstrzymując go za habit, — gdzie stoją ślachta Płazowie?
— Gdzie? a to ci na co?
— Niech, tak sobie, ale gdzie?
— Stoją na dole za stajniami, gdzie dawniéj była stolarnia i skład przed oblężeniem.
— A wiele tam izb?
— Do czegoż ci to wiedziéć.
— Zachcieliście, zwyczajnie świta we łbie! ale nie bójcie się, mówcie, wszystko to na dobre wyjść może.
— Cóż mają Płazowie do naszéj Handzi?
— Ot, nie pytajcie, a mówcie lepiéj, ile tam izb i jakie?
Xiądz Lassota ruszył ramionami.
— Prawda, że ci w głowie pstro moja stara!
— No to pstro, ale powiedz ile izb, albo to ci co szkodzi, jegomościuniu, dobrodziejeczku kochany.
— Lepiéjbyś się pomodliła i poszła spać! — odparł śmiejąc się xiądz Piotr i tak ją odprawił.
Kostucha widząc że ją o nieprzytomność i bałamucenie posądził, ukłoniła mu się i odeszła pomyśliwszy: — dowiem się ja od braciszka Pawła. I pociągnęła do fórty, przy któréj nie był gdy wchodziła, bo go zastępował Rudnicki, a on odnosił habit połatany xiędzu przeorowi.
Teraz już wrócił do swojéj izdebki, wśród stuku a huku dział i smigownic, szyjąc i śpiewając na całe gardło. Omni die, dic Mariae...
I na stoliku rozłożywszy przed sobą suknię xiędza Stradomskiego, z igłą w ręku, ze wzrokiem w nią wlepionym, zdawał się myśleć głęboko, jak ją na połach zregulować, by śladu nie było podarcia; gdy Kostucha drzwi otworzyła.
— Dobry wieczór xięże Pawle...
— Ba! żebyż to xięże, — wesoło odpowiedział zagadniony — ale to tylko braciszku!
— No, i to przyjdzie.
— A igły są?
— Są, i jakie paradne, chodziłam umyślnie do saméj Brzuchańskiéj, i mówiłam żeby dała prawdziwych norymberskich dla was; nawet bałam się tu idąc oddać ich xiędzu Rudnickiemu.
— Co ty wszystkich dziś xiężysz! — odezwał się śmiejąc brat Paweł — on taki xiądz jak ja... prawda że profess, ale wszystkoż jeszcze bez kaptura... No! dajże mi te igły, daj, — niecierpliwiéj dodał — byle tylko dogodne, jakich mi potrzeba, a uchaż dobre?
— Ale nie dam, aż mi cóś powiecie.
— Oho! jest szust, a cóż ci powiedzieć, może którędy dusza wychodzi z człowieka?
— Ale nie xięże Pawle...
— Zawsze mi się przypochlebiasz tym xiędzem! Jak wié z któréj beczki zacząć, no i cóż ci tam tak wiedzieć pilno?
— Proszę xiędza Pawła, ci państwo Płazowie, wszak ich xiądz zna?
— Płazów? ha? a! wiém, wiém, pozawczoraj zaszyłem mu fałsz w żupanie, co się był opruł, ślicznie mnie o to prosił, no, i coż Płazowie?
— Oni podobno bardzo licho mieszkają?
— Co? gdzie? licho? dla czego licho? ot to! mają dwie izby porządne gdzie była stolarnia brata Antoniego, a w dodatku spiżarnię na przeciw, a ze spiżarni jeszcze na strychu izdebinę w murach na składzik...
— Izdebinę, mówicie? — spytała staruszka.
— Ale ba! dawajno igły, możeś zgubiła?
— Ot są, ale gdzież ta izdebina?
— Ot! gdzie? okienkiem na dziedzińczyk przeciw murów od zachodu! Jakbyś to nie wiedziała! Co się tak rozpytujesz? czy kraść myślisz?
Stara zaniemiała, xiądz Paweł spójrzał.
— Cóż to tobie do tego?
— A tam kule szwedzkie mogą dójść? — spytała.
— Czemu nie? drogi nie pytają, a jak pani Płazinéj faskę z masłem rozbiją, nie straszna ruina i niewielki lament.
Stara podumała i odeszła, brat Paweł rozpoczął śpiéw i łataninę xiędza Stradomskiego, i zamyślił się, zamyślił, boć było o czém: trzeci raz jedne dziury zaklejał.





XV.

Na drugi dzień po rozpoczęciu na nowo kroków wojennych, już nie mógł wytrzymać pan Czarniecki, śmigownicami tylko i organkami opędzając się hałastrze, a na wielkie działa spoczywające patrząc; zakasał poły, pokręcił wąsa i ruszył do xiędza przeora.
Tu znalazł i Zamojskiego.
— Xięże przeorze dobrodzieju, — rzekł na progu — trzymaliśmy jak mogli, ale daléj chyba nas każesz powiązać; pozwól dawać ognia z dział, bo szwedzi jak muchy na miód pakują się nam pod nos, cierpliwości nie staje; attandem znowu ich możemy kropnąć bez pozwolenia, bo w człeku krew nie woda, gra; a nieposłuszeństwo tempore hostilitatis nic potém, więc lepiéj nam pozwól!
— Chyba w ostateczności, — odparł przeor — zawsze z pana Piotra gorączka. Nie życzyłbym się śpieszyć; pamiętajmy że się broniemy tylko, żeśmy z mnichów żołnierze... śmierci niczyjéj nie pragniem, byle nam pokój...
— Otoż to, — rzekł Czarniecki — ażeby nam pokój dali to ich tłuc potrzeba, et fortiter.
— Ale nigdy na życie ich nastawać nie powinniśmy, byle się opędzić; nie zapominajcie że gdy kusze okazały się w wojnach XII w. zbyt śmiertelném narzędziem, to koncyljum laterańskie użycia ich zakazało, aż w następnych dopiéro krucjatach, gdy z niewiernemi do czynienia przyszło...
— Ojcze a dobrodzieju, tu nie o kusze idzie, całkiem inna sprawa! Co nam tam do lateraneńskiego koncyljum... Przytém a toć to niewierni, ba gorzéj bo odstępcy... więc pozwalacie huknąć?
— Na miły Bóg, kochany panie Pietrze, bez téj zawziętości, bez téj szparkości. Ja wódz wasz i ojciec, proszę! każde biedne ludzkie życie co tu się zakończy, na mojém sumieniu, nie obarczajcie go!
Czarniecki głową pokręcił, ramionami ruszył, szukał widocznie argumentu, a nareście rzekł cicho.
— Stań się wola Twoja! Jednakże nieuchronna rzecz że nam strzelać przyjdzie; szwedzi nas opasują, gruchoczą nam mury, a my mamyż stać i patrzéć?
— No to sobie strzelajcie, — odparł przeor, a Zamojski dodał:
— Dawać ognia, dawać ognia, więcéj dla strachu, niż żeby padali... bo drażnić i tak podrażnionego nieprzyjaciela, nie polityczna i szkodliwa. Już i tak Miller patrząc na swego Horna, którego kosą nasi tak dobrze podcięli, złością się zajada.
— Wszak tylko po brzuchu go drasnęli! — zawołał pan Piotr — co u licha! i jeszcze się skarży.
— Nie mniéj, pewnie ducha wyzionie.
— Zdaje mi się że to sztuka Janasza Węgrzyna, który niech w Bogu odpoczywa, bo żołnierz był dobry; a ja na mury pośpieszę.
— I ja z wami, — dorzucił Zamojski chwytając czapkę, — czas mi do moich.
— Zapewne, chodźcie, chodźcie a żywo, załodze ducha dodacie, nie szkodzi!
Ale na ten raz przynajmniéj załoga ducha niepotrzebowała, nabrała go spoczynkiem, wlał widok szubienicy oburzenie, rozgrzewały się serca ciągłém zapatrywaniem na niezmordowane męztwo Kordeckiego.
I dzień to nie był bez ofiar, niestety! Jak gdyby wszystko miało być cudowném w tém oblężeniu pamiętném, nawet kule rażące ludzi w twierdzy, zdawały się ręką niewidzialną skierowane, ku jakimś niepojętym celom. Wprzód jeszcze czterech Janów, (między niemi Jan czyli Janasz Węgrzyn) padli od kul szwedzkich; dnia tego trzech znowu młodzieży imieniem Janów działa nieprzyjacielskie położyły trupem. Któś to postrzegł i uwagę zrobił, aż co było Janów na murze zbiegać poczęło, a że to imie u nas pospolite, znalazło się dosyć przepłoszonych. Dano znać Kordeckiemu, wyszedł spiesznie, znalazł w podworcu jeszcze owych wylękłych Janów, nie wiedzących co począć z sobą: zbliżył się do nich i spytał:
— Czegoście to z murów zeszli, kochani bracia? Żaden do strachu przyznać się nie śmiał.
— Wiém, — kończył powolnie, wiém że bojaźń was ogarnęła! Zamiast zazdrościć korony Janów męczenników, wy unikacie śmierci wybranych, woląc życie mizerne strachem przedłużyć, niż żyć na łonie Bożém i w pamięci ludzkiéj. Coż za dziwny objął was przestrach? Nie jest-li to najwyższém szczęściem poledz w obronie wiary i kraju? Idźcie jeśli chcecie, wstyd wasz ukryć, myśląc że losu z ręki Bożéj wyznaczonego unikniecie... idźcie i płaczcie nad słabością waszą...
Ale po tych kilku słowach, nowy duch w nich wstąpił: zawstydzeni, zagrzani, ruszać się, rozbiegać na stanowiska poczęli, i odważnie dotrwali w boju. Dzień ten ze wszech miar szczęśliwym był zresztą dla oblężonych. Kule szwedów, czy to że się już byli przejęli mniemanemi czarami mnichów i źle je kierowali, czy cudem łaski Bożéj, ciągle leciały po nad mury, lub padały w podworce i trzech tylko ludzi ubiły. Ogień zaś twierdzy był przeciwnie nadzwyczaj trafny.
Ciągle na myśli mając owe czary, ciągle o nich prawiąc, obawiając się ich coraz mocniéj, szwedzi nieopatrznie, tchórzliwie, przymusem tylko działali. Na baterji północno-wschodniéj z pośpiechu czy z nieopatrzności proch rozsypany pięciu puszkarzom oczy wysmalił, a Cekwart stojący przed nią, w téjże chwili z działa ubity został. Wypadek ten gorzéj jeszcze ich potrwożył, tak, że mimo poduszczeń Millera, mimo dodawanego ducha i wódki, ku końcowi dnia ogień zwolniał widocznie i był raczéj postrachem samym, niż niebezpieczeństwem. Oficerowie nawet unikali zbliżenia się do murów, popychając naprzód żołnierza, a żołdacy szli opieszale, spędzeni, odstępowali szybko. Wyłomu pożądanego zrobić było niepodobna. Miller który i sam od tego przesądnego strachu nie był wolny choć się wyśmiewał z tchórzów, odjechał zawczasu i ciężko zadumał pod namiotem. Wejhard tylko dojeżdżał, pędził, groził, zachęcał i wiodąc za sobą wszędzie Wachlera, który mu słabsze miejsca wskazywał, chciał coś dokazać, a nie mógł. Jakkolwiek niedowiarek, przecież się jeszcze nie wyrzekłszy katolicyzmu, i w głębi pamiętny wiary swojego dzieciństwa, począł i on wątpić o sile ludzkiéj, a przypuszczać jakąś inną, potężniejszą. Kaliński także milczał i stojąc z boku, już nawet w rady się nie wdawał; pocieszał tylko powtarzając:
— Niechno działa z Krakowa nadejdą.
— Jeśli tak celnie jak te strzelać będą, — odezwał się Wejhard — nie wiele na nich zyskamy. To coś niepojętego panie starosto.
— Istotnie panie hrabio, to jakieś czary.
— Waćpan wierzysz w czary?
— Któżby w nie mógł nie wierzyć, — odparł pan Seweryn, a hrabia?
— Ja! niewiém tak dalece, sunt, non sunt! to wątpliwa!
— Zdaniem wielu uczonych, — ciągnął daléj Kaliński — a zwłaszcza autora Młota na czarownice.
Ale Wejhard nie słuchał już, coś ważył i myślał.
— Nie jest-li to rzecz niepojęta, ten opór i nasze mazgajstwo!! Wziąwszy Poznań, Kalisz, Kraków, Warszawę, stanąć przy Częstochowie?
— Rzecz jest istotnie zastanowienia godną, ale téż zima, ale...
— Żadne ale niesłuży, silniejsi jesteśmy niż wprzódy, czemuż tu bezsilni?
— Ruszył ramionami i pojechali nieodstępni towarzysze do Millera, jemu ducha poddawać. Tu zastali nowe rzeczy.
Czaty rozsypane do koła i podjazdy szwedzkie schwyciły wracającego z Pruss pana Piotra Sladkowskiego, podkomorzego rawskiego, i przywiodły go do obozu. Pan podkomorzy jechał sobie spokojnie, niedbając na szwedów, bo sądził że jako adherent szwedzki, wszędzie będzie miał wolny pass. Ale ciury, którzy się radzi byli obłowić, a myśleli że to jaki poseł lub szpieg, wzięli pana podkomorzego z całym jego dworem i przywlekli przed Millera.
Był to człek, jak mówią, kuty na cztéry nogi; ze szwedami mówił po szwedzku, z polakami po polsku, a sercem po staremu ciągnął do swoich więcéj. Gdy więc Miller jął go rozpytywać, począł się skarżyć i wynosić swoje przywiązanie do szwedów.
— Panie Generale, — rzekł z oburzeniem — cóż to? czy bezpieczeństwa w kraju niéma dla nas poddanych króla JMci Karola Gustawa I. Jakto mnie śmieli zatrzymać pańscy żołdacy?
— Co waszmość chcesz? to wojenny czas!
— Ale ja człek spokojny.
— A któż waszmości wiedział, coś za jeden?
— Pokazywałem pass Duglass’a?
— Onibo czytać nie umieją; niewieleś na tém ucierpiał że trochę zboczyłeś, a dla mnie to się dobrze stało.
— I postraszyli mnie i zmitrężyli mi drogę.
— A ja mówię, że to się dobrze stało: waćpan świeży człowiek, zrobisz mi tę grzeczność i pójdziesz jutro do tych upartych mnichów. Ja z niemi głowę tracę, a mam litość nad niemi, dawnobym mógł ich zniszczyć z kretesem, a żal mi. Powiesz im waszmość żeby nieszaleli, że cała Polska nasza, że się poddać muszą.
— Ale panie generale, cóż ja tam poradzę.
— Poradzisz waćpan, poradzisz, poświadczysz co się dzieje, nakłonisz ich, waćpanu lepiéj uwierzą.
Pan Sladkowski dziwnie jakoś brwiami ruszywszy, wąsa pokręcił.
— Wszak w Prusiech wszystko dobrze? wszak szwedzi wszędzie górą.
— A jakże! panie generale, a jakże! tak jest! powtórzył Sladkowski.
— No! powiesz im to wszystko... powiesz i przemówisz z dobrą radą, żeby się poddali.
— Prawdę powiedziawszy, jestem nawet dawno znajomy xiędzu Kordeckiemu...
— Tém lepiéj, więcéj da wiary waszmości.
— Hola! klasnął Miller w ręce; teraz muszę waszmości przyjąć, i kazać ci dać kwaterę w Częstochowie.
Zaprzątnięto się tedy przyjęciem pana Sladkowskiego; ale gdy go poczęli badać o swoich, o fortunę oręża szwedzkiego, oto i owo; prawił im banialuki i androny, plątał się, bałamucił i nadewszystko zaklinał że był wiernym bardzo poddanym króla Karola choć nie wiele mógł wiedzieć, bo jeździł na Żoławy za interessem własnym, unikał posterunków i wybierał kraj spokojny.
Miller widząc go tak jakoś nie zaopatrzonym w nowiny, pożałował nawet że go do klasztoru posłać umyślił, ale pomyślał sobie: — lepiéj taki że nowego człowieka zobaczą a od niego co posłyszą, niech jedzie. Kaliński uprzejmie się ofiarował do towarzystwa, ale podkomorzy grzecznie odmówił, dowodząc że sam na sam z xiędzem Kordeckim jakoś to lepiéj pójdzie.
Wejhard odjechał z nową nadzieją, a Sladkowskiego rajtarowie zawiedli do miasteczka Częstochowéj, gdzie u Hiacynta Brzuchańskiego dano mu mieszkanie. Nazajutrz rano miał po niego przysłać Miller, dodać mu trębacza i wyprawić na Jasną-Górę.
Ledwie się uwolnił od szwedów podkomorzy i poczuł swobodnym, rozmarszczyło mu się czoło, i jął rozpytywać gospodarza ostróżnie.
Dowiedział się wszystkiego co się tknęło oblężenia i z weselszą twarzą do snu poszedł.





XVI.

Nazajutrz rano, był to siódmy Grudnia, wigilja do Niepokalanego Poczęcia Marij Panny, przeor od rana w nowéj sukni, zbliżeniem święta rozjaśniony, poddawał ciągle nadziei, mówiąc do swoich:
— Matka Boska na dzień swój, da nam otuchę i radość, ale wszyscy dziś pośćmy po staremu jak to pościli ojcowie nasi, suchotami dzień cały do wieczora, wieczorem grzanką chleba i trochą piwa posilemy się, i tak oczekiwać będziemy uroczystości.
Wszyscy tedy, aż do starców i dzieci, pościć postanowili, tak że nawet po kuchniach ognia nie rozpalano. Szwed rano nie ochoczo brał się do dział i nierychło przebudził, a w klasztorze sposobiono się do obrony, gdy trębacz dał znać o pośle. Był to pan podkomorzy Sladkowski, któremu Miller dał wprzódy naukę jak, i co ma mówić; polecił mu naglić mnichów, aby co rychléj dla własnego bezpieczeństwa poddawali się, a podkomorzy zaklinając się na swą miłość dla Karola Gustawa; wszystko spełnić przyrzekł.
Zaprowadzono go do xiędza przeora, który z niemałém powitał go zdziwieniem.
— A co waszmość tu porabiasz — spytał, czy także ze szwedami?
— Jeśli nie z ochoty i dobréj woli, to z musu, xięże przeorze; wczorajszego dnia, wyobraźcie sobie jechałem spokojniutenieczko z Prus do Żoław, gdzie do panów Weslów miałem interes, aż tu rajtary szwedzkie, niech ich Bóg pokarze, ułapili mnie jadącego drogą, i dostawili jak włóczęgę jakiego do obozu.
— Otóż to przyjaciele szwedzi, — rzekł Kordecki.
— Kwitowałbym z przyjaźni, ale cóż robić; a Miller, jak mnie wzięli, kazał, niby to lepszy od drugich świeży człowiek, iść waćpanów namawiać do poddania, dowodząc... ale to już wiecie zapewne.
— Ba! i sto razy nam to powtórzono, — rzekł przeor, — kochany podkomorzy, a niemacie tam co nowego i lepszego od téj staréj piosenki o Karolu Gustawie.
Sladkowski się bacznie obejrzał; stali obok pan Zamojski, Czarniecki, dwóch jeszcze ślachty, ze trzech xięży; pocmokał i zdawał się wahać.
— Ej! kiedy to widzicie z tym djabłem Szwedem nie żartować.
— Możecie nam przecie zaufać, — przerwał Kordecki, a macież co nowego?
— Ba, możeby się nalazło! z uśmiechem — odparł Sladkowski.
— No to mówcie, a śmiało, a naprzód siadajcie, my dziś pościm wigilią na chwałę Matki Boskiéj szczerym postem, ale dla was znajdziemy co przekąsić.
— Albo to ja także nie chwalca Matki Boskiéj, żywo zawołał podkomorzy, — nie róbcież mnie heretykiem, ja z wami, z suchotami jak i wy wszyscy, xięże przeorze.
Kordecki się uradował, aż mu oczy zabłysły.
— Ej! rzekł — gdyby tak wszyscy i wszędzie razem szli a śmiało.
— Nie bylibyśmy sobą, przerwał Sladkowski, u nas niezgodą życie stoi, a to pokaranie Boże...
— Prawda, ale mówcież proszę, co tam mówić macie.
— Długo tak mówić niemam co: minęła szwedzka godzina, pocichu szeptał Sladkowski, poczęło się wszystko dla nich na nice obracać: albo się bardzo mylę, albo dziś właśnie zawiązuje się przeciwko nim konfederacja. Spotykałem dużo ludzi po drodze, od Krakowa, od Mało-polski, nowiny zewsząd jedne, noga się szwedom powija.
Kordecki złożył ręce, wstał żywo i zawołał ze łzami.
Bogu dziękować! Bogu dziękować! ale mów, — rzekł miarkując się i zbliżając ciekawie do Sladkowskiego — mów, mój podkomorzy.
— Od Krakowa słychać, kończył przybyły, że nasi już radziby się do swojego rodzonego pana wrócić i powoli ku temu mierzą, bo im ci złote góry naobiecywali, a i ołowianych nie dają. Pieniędzy szwed niema, skoro tylko Kraków wziął, zaraz zmienił facies; już nie dysymuluje, ani publicznéj ani prywatnéj własności nie szczędzi; w Wielkiéj Polsce ba i w Małéj i po całym kraju, nie myślą wcale bronić nas, jak to solennie przyrzekali, ale razem z Kozakami łapią i grabią... Wojska ich, ślacheckie majętności najeżdżają, łupią klasztory i kościoły, zabijają, gwałtują. I Kwarciani już sobie cóś myślą na to patrząc, bo i oni nie kto, tylko ślachta jak i drudzy.
— Byłożby to prawdą! — zawołał Zamojski uradowany — łaska Boża! lepsze upamiętanie, choć późne...
— Tylko cicho, cicho, — mówił Sladkowski, nawet inter nos, nasi już raz szwedow potłukli, certissime...
Kordecki uśmiechnął się.
— Ależ to przynajmniéj nie fałsze nam z zarękawa trzęsiecie?...
Bóg widzi że prawda szczera. Wczoraj w wielkim byłem kłopocie, gdy mnie Miller o nowiny zagadnął, bo się przed niemi z tém niewygadywać. Zbywałem ni tém ni owém; ale wam, mówię jak jest; jeśli Bóg dał potrzymać się dotąd, potrzymacie i dłużéj, a szwed niechybnie odstąpić musi, bo go w plecy połaskoczą...
— A cóż o królu Jegomości słychać?
— Jeszcze go nieboraka niewyciągnęli z téj dziury, ale chybaby Bóg niełaskaw, żeby widząc starania wszystkich, nie poszedł z nami! pójdzie, i powoli do kupy się zebrawszy...
— Utniemy, utniemy jak Bóg miły, szwedom po tebinkach, — przerwał wyrzucając czapkę pan Piotr Czarniecki... Ot! i przy nas sława żeśmy pierwsi uwierzyli w siebie, to jest prawdą a Bogiem mówiąc — przy xiędzu przeorze.
— Dajcie mi pokój! żadnéj ja sławy niechcę, ofuknął Kordecki — prócz sławy sługi Bożego... ale mówcież no, mówcie panie podkomorzy, bo aż serce rośnie was słuchać.
— Wittemberg trzymał w Krakowie deputatów od wojska, i z niczém ich odprawił, ba i sami poszli powąchawszy, że ich pieniędzmi ze sréber kościelnych kontentować miano. Koniecpolszczycy tylko co prędzéj przyszli, coś tam zachwycili grosza, reszta tylko obietnice. Jakoś oparzyli się w czas że tych pieniędzy brać się im nie godziło, bo słyszeli niezmierny skwierk ubogich zakonników, xięży, mniszek, u których zakrystje pozabierano. I szwedzka owa pierwsza skromność bardzo się odmieniła, nie skrycie już, ale jawnie, nie tylko kościoły, ale i domy ślacheckie z wielkiéj dla nas przyjaźni rabują.
— Można się tego było spodziewać! — rzekł Kordecki.
— A z kmieci, ciągnął daléj Sladkowski, bez braku i miłosierdzia, exakcje nieznośne; pieniądze i strawne wyciągają, czego i kupczykowie krakowscy, żydzi po niemiecku przebrawszy się, szwedom dopomagają; a Wittemberg nie tylko ich nie karze, ale jeszcze do tych usług animuje.
— A dosyć że tego wstydu i spodlenia! — krzyknął Zamojski, na rany Chrystusowe! a dosyć! Czyż i na to będziemy jak trusie milczeli, żeby cóś nie oberwać, żeby się nie bić, i wolemy być płazowani przez gałganów, niż w poczciwéj walce życie położyć!!
To też się rzeczy bardzo od niedawna zmieniły, mówił podkomorzy Rawski, jak się wszyscy postrzegli, że co się spodziewali opieki, to dostali wypiekę. Deputaci wojskowi nie czekając ćwierci, poszli słyszę z Krakowa precz ku Słomnikom. Już tam ich próżno, trochę gładszy Duglass, chciał hamować po niewczasie. I panowie hetmani o ojczyźnie myślą i wszyscy takoż gromadzą się i radzą, by nieproszonych pozbyć z domu gości.
— Więc i my możemy mieć nadzieję, że o nas niezapomną! — rzekł w uniesieniu Kordecki.
— Gruchnęła słyszałem wieść koło Krakowa o oblężeniu, gdy po działa przysłał Miller, (mówili mi to na drodze, zwłaszcza pan Stocki od Krakowa jadący) wielu się naradzało czy nie iść tu w sukurs, ale stanęło na tém że Matka Najświętsza sama swéj rezydencyi obroni...
— I ludzka pomoc nie byłaby zbyteczną, — rzekł Zamojski, jeśli nie miejscu to krajowi, który patrzy i uczy się z czynów lepszych, co ma daléj poczynać...
— Z tém wszystkiém, — zakłopotawszy się, nagle przerwał jakby opamiętywając Sladkowski, — co mam powiedzieć szwedowi, który mnie tu posłał?
— To cośmy mu zawsze odpowiadali, — rzekł Kordecki, że załogę mamy, jak to sam wie propria experientia, dostateczną; cudzéj nieprzyjmiemy, a dla traktowania, prosiemy żebyśmy mogli wysłać dwu zakonników do samego króla Szwedzkiego.
— Trzebaż przecie żebym i ja co zrobił, niespokojnie przerwał podkomorzy, bo mnie gotowi uchowaj Boże, podejrzewać... wymyślcie co panie mieczniku.
— Kiedy wam już komedję grać przyszło odparł Zamojski z niejakim wstrętem, ułożcież sobie sami dialog, własną inwencją lepiéj spamiętacie.
Sladkowski zamyślił się nieco.
— Ha! co będzie to będzie, rzekł, powiem mu żeście uparci, kiedy on armatami niepokonał, trudno żebym ja racjami was zmógł, a tymczasem, dodał, zwlekajcie a zwlekajcie, może się i króla naszego rodzonego doczekacie.
— Króla! — daj to Boże! westchnął Kordecki, nie on to nas opuścił, aleśmy my go rzucili; ujrzawszy swoją Polskę w ręku Szweda, wyrzekł się nas jak złych dzieci; a! gdyby powrócił inaczejby poszło wszystko... ale otucha w Bogu
— I w dłoni naszéj, dodał pan Piotr Czarniecki brzękając o szablisko. Gdyby się nam tylko zbyć fałszywych przyjaciół, nieprzyjaciołom rady damy.
W tém i pan Sladkowski żegnać się począł i odchodził, a nowiny błyskawicą z ust do ust poleciały po załodze. Wszyscy je wzięli za dar Matki Bożéj, w wigilją Jéj święta, przysłany obrońcom czci Jéj i ołtarza.
Sladkowski wprost udał się do Millera, któremu stawił się smutny i zmęczony.
— No, cóżeś tam waszmość począł z mnichami? — spytał ciekawie dowódzca.
A cóż! twarde głowy, — rzekł Sladkowski z niechęcią, — ani z niémi gadać, ani ich przekonać, wzięli mnie zwyczajnie za waszego posła, a wiedząc o głośném mojém przywiązaniu do króla Karola Gustawa I., ani słuchać nie chcieli, com im prawił, darmo ochrypłem.
— Jakże? to i wam nie wierzą? Ale cóż myślą? w co ufają?
— Prawdę rzec, panie generale, najwięcéj ufają w opiece N. Panny.
Szwed splunął ze złością.
— Głupi bałwochwalcy! głupi papiści! — zawołał.
— A potém, — kończył Sladkowski, — niewiém w co zresztą, ale zdają się dobréj myśli i serca nie tracą...
— To rzecz niepojęta! widział kto co podobnego! — wpół do siebie zamruczał generał. — Dwóchset ludzi w obmurowanym kurniku, miałoby się urągać dziewięciu tysiącom! To cóś nadludzkiego... to szaleństwo...
Przy tém, — rzekł Sladkowski, — mnichy zatwardziali, dumni... ani gadać z niémi nie można...
— A Zamojski?
— Zamojskiego ledwie widziałem.
— Daliż wam mówić, — przy ludziach, czy sam na sam!
— A! była ich tam kupka, ale starszyzny...
— No! więc chcą wojny! rzezi! gruzów! będą je mieli i krwawą wojnę, — wykrzyknął znowu Miller... — Co chwila dział się spodziéwam z Krakowa, dziś odebrałem wiadomość, że są już blisko, a idzie ich sześć ciężkich i tysiąc dwieście piechoty eskortuje: tém ich przecie zgniotę.
— Ani chybi, panie generale, — rzekł podkomorzy — tylko piechoty brakło, prawdę powiedziéć i większych dział: jak te zagrają, zaraz się wyłom zrobi, a byle trochę mur nadwerężyć, zaraz się poddadzą.
W tém słodkiém marzeniu zostawując Millera, Sladkowski wyjechał z passem od niego do miasteczka, i stanął na chwilę znowu u P. Hjacynta Brzuchańskiego mieszczanina Częstochowskiego. Męczyło go to, że nie mógł dać wiedziéć do klasztoru o idącéj piechocie i działach, ale jak było teraz do twierdzy się dostać? Spójrzał na swojego gospodarza.
P. Hijacynt, inaczéj pan Jacek Brzuchański, jak wszyscy mieszczanie ówcześni, miał niepoczesną powierzchowność, zbiédniony, wytuzany, zmęczony szwedzką stacją, wychudły, wyglądał jak z krzyża zdjęty. Obejrzał go pan podkomorzy bacznie, a z téj miny sądząc tchórzem i przyjacielem szweda, nie wiedział co począć. Wtém pan Jacek do stóp mu się ukłonił.
— JW. panie, — rzekł, — prawda to żeście byli u naszych ojców i dobrodziejów, jak się tam biédaki mają w klasztorze?
— Byłem! at! zachcieliście, jakże się dobrze miéć mają w tych opałach! poszaleli, nie chcą się poddać!
Mieszczanin ruszył ramionami, pokiwał głową.
— Alboby to było co lepszego jakby się poddali?
Sladkowski patrzał w oczy bacznie; nareszcie oburącz chwyciwszy odwagę i polecając się Matce Boskiéj:
— Słuchaj-no waszeć, jak tam waści zowią?
— Jacek Brzuchanski, jw. panie, mieszczanin częstochowski i malarz.
— O! i malarz waść! i malarz!
Obejrzał go jeszcze; zbliżył się i po cichutku:
— Pytaliście o ojców, chcecie im usłużyć?
— Ja? — rzekł śmiejąc się pan Jacek — co to i pytać! to nie piérwszyzna!
— Kochasz waść Matkę Boską?
— JW. panie, a któżby Jéj nie kochał? zdaje się ja nie żaden zdrajca, szwedzi mi ot tu siedli! (pokazał na gardło), na rożniebym ich piekł.
— A może kto słyszy?
— Nikogusieńko niéma.
— Pójdż-no jednak obejrzyj. Każ mi konie kulbaczyć, na wsiadaniu się rozmówiémy.
P. Jacek którego już piekło, pobiegł, powrócił chyżo z błyszczącém okiem, a uczuwszy potrzebę upewnienia pana Sladkowskiego, który się zdawał powątpiewać o nim, szepnął mu:
— Od czasu jak się poczęło oblężenie, sześć razy już byłem w klasztorze z nowinami.
— Jak?
— Przebiéram się za szweda.
— Z waści szwed niepoczesny.
— Jest ich różnego gatunku.
— A zkądże odzienie?
— Mam tu opoja w domu, to go zetnę miodem, że leży gdyby kłoda, a sam wdziawszy jego hajdawery i zbroję, choć mi w nich jak krowie w chomącie, idę pod mur...
— No! kiedyś wasć taki, pójdźże jeszcze raz.
— Jutro zaraz, raniuteńko, bo rankiem najlepiéj, póki szwedzi oczy przetrą, ale z czémże? Prawdą a Bogiem już od dwóch dni leżą u mnie listy z konwentu Krakowskiego od ojca Antoniego Paszkowskiego, do ojca przeora... to razem się i to zaniesie.
— Powiedz im, że sześć dział z Krakowa, i tysiąc dwieście piechoty, już blizko, niech o sobie myślą, a mają się na baczności.
Tak się obrachował pan Sladkowski, że ledwie to powiedział, zaraz na koń i poleciał co tchu w swoją drogę mimo obozu...





XVII.

Ranek w dzień Niepokalanego Poczęcia N. Panny Maryi, wielkie święto i odpust w Częstochowie; jakby dla dodania wesela uroczystemu obchodowi, ukazał się jasny i pogodny. Przymrozek pobielał dachy i pola, a słońce rozbiwszy mgły gęste wstało błyszczące, miłém, niespodzianém ciepłem, ogrzało ziemię zastygłą. Lekkie tylko obłoczki uciekały z wiatrami, ostatnie gońce ciemnych chmur co się już za widnokrąg ku Olsztynowi skryły.
W obozie ten sam zakręt i ruch co dnia; w klasztorze święto jak gdyby szwedów nie było i goreją od brzasku lampy po ołtarzach, wonne kadzidła rozchodzą się pod sklepieniami sinemi obłoki, xięża śpiéwają hymny:

Qualem Maria te canam
O Virgo, flos o Virginum...

Lud korzy się przed obrazem.
Jak na téj modlitwie wszyscy są pobożni, wszyscy zdają się Bogiem i niebem oddychać; czemuż to tylko chwila w życiu przelotna!
Kordecki miał mszę ranną, bez swéj infuły, bez pastorału, jak prosty kapłan, bo późniéj zamiast nich, trzeba było wziąć hełm i laskę wodza, i modląc się stać w obronie twierdzy. Tylko na wielką mszę, na uroczystą summę, musiał wystąpić jako opat w oznakach swéj godności i przełożeństwa, a kto na niego spójrzał, tak widział spokojnym w Bogu, że pomyśléć musiał:
— On czuje, że nas nie zwyciężą!
Lud powoli przywykał wierzyć Kordeckiemu, bo nigdy żadne jego nie zawiodło słowo; wszyscy się raczéj na niego, niż na Zamojskiego oglądali, on tu hetmanił, a buławą jego był prosty krzyż drewniany.
Wszystko przysposobionem było tak, żeby nabożeństwo nic nie cierpiało wcale na położeniu oblężonych, by było świetne jak zawsze; pielgrzymów tylko brakło. Kaplica była pełna, ale kościół nie tak nabity i dziedzińce próżne, a działa towarzyszyły muzyce na wieży i śpiewom w chórze i głośnym organom swym hukiem posępnym i złowrogim.
Gdy się to dzieje w kościele, na murach chodzą ludzie, koleją się mieniając do kościoła, każdy był na mszy, pokląkł przed obrazem w to wielkie święto i powrócił rzeźwiejszy, dopiero po duchownym posiłku kosztując pokarmu: post bowiem dawny polski wigilją oznaczający, kończył się dopiéro z nabożeństwem.
Stał na murze pan Czarniecki, koronkę odmawiał, wąsa kręcił i przysłuchiwał się, rychło na wotywę zasygnują; gdy pijany szwedzki żołnierz począł się zbliżać pod mur, wzięto go zaraz na cel z rusznic, ale rychło postrzeżono, że cóś białego krył za nadrą i mrugi a migi różne czynił.
— Albo to psi figiel szwedzki, albo to poseł, — rzekł pan Piotr, — dopuścić go.
Aż tu gdy się zbliżył lepiéj i poczęli twarz rozpatrywać, mimo przyczepionych wąsów, poznali pana Jacka; ten nawinął papiéry na kamień i cisnął je na mur, udając wcale nie źle zuchowatego żołdaka, gdy prawdziwi szwedzi z za figury, wypadli nań z krzykiem i wrzawą.
Chciał nadrobić miną, chciał potém uciekać, ale mu się nieborakowi nie udało, bo co najgorzéj, języka tych szołdrów nie umiał, i tak go w oczach Czarnieckiego wzięli, który aż za czuprynę się pochwycił nie mogąc go ani obronić, ani odstrzelić, bo się bał, żeby i panu Jackowi się nie dostało.
Szczęściem papiéry, które niósł, były już w klasztorze: a z niémi Czarniecki pobiegł do zakrystji.
— A co nowego?
— Aj! źle dobrodzieju! Jacka malarza złapali, gdy papiéry na mur rzucał, ale otoż i one.
Nic mu się nie stanie, żal mi biédaka, bo go poturbują, — rzekł przeor, ale go ani obwieszą, ani zabiją.
— A co wiedziéć, czy tego nie zrobią?
— Nie zrobią! — powtórzył przeor, — N. Panna go obroni, wiele Jéj wizerunków rozeszło się z rąk jego po świecie. To dzień Jéj chwały, ona go ocali, ale dawajcie-no te pisma.
Wtém uderzono we wszystkie dzwony na summę, lud cisnąć się począł co żyw do kościoła. W obozie polskim znowu oczy zwrócone na świątynię — oni bez nabożeństwa, bez oblicza Bożego, odepchnięci, wygnańcy; schwyciło ich za serce, bo co to pobożnemu posłyszéć dzwony, pomyśléć że się tam modlą, a nie módz pójść z wiernémi razem! Prawda, mówią, że wszędzie Bóg przyjmie cichą modlitwę, ale jaka dla człowieka różnica, modlić się na sam, a z braćmi! Tu jak wilgotne drzewo gorejesz powoli, tam w ognisku płomień cię ogarnia, pobożność cudza podnosi, skupiają się westchnienia, zléwa się pieśń w jedną i czujesz Boga, że cię usłyszał. I polakom u szweda, serce zabiło do dzwonów, zatęsknili za kościołem, Fara w miasteczku była zamknięta.
— A! — mówili, — czemuż my tam pójść nie możemy.
— Czemużbyśmy nie poszli? — rzekł któryś.
— Bo nas nie wpuszczą.
— Puszczą, wszak do kościoła!
— Probujmy!
I tak gronkiem co było poczciwszych, nuż przez szwedzki obóz do bramy.
— Ojcze Pawle, (bo go niemal każdy znał) puść do ołtarza Matki Boskiéj.
Ojciec Paweł wyjrzał.
— E! to tak! — rzekł, — wczoraj to zęby na nas ostrzyli, sposobów szukali, a dziś, puść ojcze Pawle. Przyszła koza do woza, ale z tego nie będzie nic, niegodni jesteście, módlcie się sobie do szwedzkiéj chorągwi. Jeszcze mi będziecie co szpiegować dla Millera.
— Ojcze Pawle, a godziż się to tak braci czernić?
— Darujcie kochani braciszkowie, ale ja w was swoich nie widzę, bo u was nie Imię Maryi na chorągwiach powiewa, ale szwedzkie korony.
— Dajcie znać xiędzu przeorowi, wszak na summę dzwonią, każe nas wpuścić.
— Prawda, na summę, ale nie dla was.
— Prosiémy, ojcze Pawle!
— No! no! kiedy tak prosicie, postójcież, pójdę do przeora.
I wszedł do zakrystji, Kordecki listy jeszcze czytał, gdy mu xiądz Paweł doniósł o kwarcianych.
— Puszczać! — zawołał, — bronić chwały Bożéj, zamykać kościół chociażby grzesznikom, a czy to się godzi? puszczaj bracie, puszczaj co rychléj!
— Na Boga! — krzyknął xiądz Mielecki, który się do mszy ubiérał, — a może to szpiegi i zdrajcy!
— I ci nam nie zaszkodzą, gdy idą w Imię Maryi, Ona nie dopuści, otwieraj fórtę i prowadź prosto do kościoła.
— Ale xięże przeorze, — rzekł Mielecki.
— Myśmy przed wszystkiém kapłani, mój ojcze, — odpowiedział Kordecki, — a sił niebieskich nie przemogą oni, ani zdradą, ani siłą ludzką.
Puszczono tedy kwarcianych po kolei, imiona ich spisując, aż nadszedł jeden, czarny jakiś, nosa plaskatego, ust szérokich, smagławy, ale mu mimo tego z maleńkich oczu poczciwie patrzało; cós miał wszakże tak cudzoziemskiego w sobie, że się aż brat Paweł żachnął.
— A! a waszmość kto taki? — spytał.
— Azulewicz, Mehmed Azulewicz.
— To tatar! — rzekł któryś z kwarcianych.
— Co? tatar! — zakrzyknął xiądz Paweł porywając się, ratujcie! a wy tu po co?
Rozśmiał się tatarzyn, białe zęby pokazał, ale i duszę w tym uśmiéchu.
— Tatar, nie tatar, ale taki polak jak i drudzy choć nie katolik; puśćcie i mnie, przynajmniéj, z poczciwémi ludźmi pogadam, a może, — dodał, — żałować tego nie będziecie.
I jakąś taką miał poczciwą twarz, że brat Paweł, choć się z sobą borukał, niewiedząc co począć, nie chciał go do fórty odegnać. — Ale cóż przeor na to powié? — rzekł zcicha.
Puśćcie go, to nasz! poczciwy człowiek! — zawołało kilku — ot, zachciało mu się widziéć waszą twierdzę, bo mu serce gra, że się w niéj tak dobrze bronicie; nie odpychajcie go, albo to zapomnieliście, że tatarzy najlepsi sprzymierzeńcy nasi?
— A to prawda! — rzekł brat Paweł, — ale jednakże wypadałoby spytać przeora.
— Na moje słowo, — odezwał się Komorowski, — puśćcie go, niech i on zobaczy nasze nabożeństwo.
I przekonany, a raczéj zmiękczony brat Paweł, drzwi mu otworzył.
Wnet po klasztorze gruchnęło od ucha do ucha:
— Tatar przyszedł, tatar!
Po nabożeństwie, wszyscy cisnąć się zaczęli ku niemu, aby go zobaczyć, i Kordecki z ciekawości zbliżył się.
Pan Azulewicz (był to sobie bardzo a bardzo poczciwy litwinisko), chodził po blankach w czasie nabożeństwa; gdzie drudzy czapkę zdejmowali i on ją uchylił, zresztą rozpatrywał się, a nikt mu patrzéć nie bronił, oglądał się i dziwował.
Trochę zniespokojony tym oglądem Kordecki, podszedł ku niemu z innémi.
— Panie Azulewicz, — rzekł, — chodźcie do nas, przekąsić co Bóg dał.
— Dziękuję xiędzu przeorowi.
— Znajdziemy cóś i dla was.
— Już ja jadłem z rana; najlepiéj nakarmiliście mnie ufnością z jaką tu wpuszczony zostałem, dziękuje wam za nią szczérém sercem. Jużciż to i tatarzy litewscy jednéj matki dzieci z wami; nie myślcie byśmy bardzo szweda kochali. Chciałem i ja widziéć cuda wasze, nasze Mułły nie potrafiliby nic podobnego. Dziw! dziw! takiéj obronić się potędze.
— Nie naszą to siłą, — odparł Kordecki, — jest któś wyższy i większy co nas wspomaga.
Tatar głowę skłonił i rzekł z uniesieniem:
— Niéma Boga ino Bóg...
Resztę formuły zjadł przez grzeczność i w duchu jéj tylko dokończył.
— Brońcie się, — dodał, — a obronicie!
Na to słowo głośno wyrzeczone, poczęli się cisnąć do niego.
— Tak! tak! — rzekł Azulewicz, — mury dobre, lud jest i ochoczy, żywności i prochów nie brak nic, za co się macie poddawać?
— Jakże myślicie? potrafim się utrzymać? — spytał Kordecki.
— Jeśli tak jakeście zaczęli, dokończycie, to niezawodna! Ani myślcie o poddaniu, podpiszą wam warunki jakie zażądacie, a złupią was potém do szczętu. Szwed przysięga nie dla siebie, dla ludzi, aby ich złapał; patrzcie jak po kraju pustoszą, choć całość jego oprzysięgali...
— Wiemy już o działach burzących, które idą na nas z Krakowa, i o piechocie co im towarzyszy, — odezwał się Kordecki, — ale wola Boża!
— Nie strachajcie się ino! Działa nie zawsze trafnie biją, tu już dowody macie, że im pod górę strzelać się nie udaje; piechota przyjdzie, to ją taki strach opanuje jak tutejszych, a mróz, deszcz, szrony zwalą z nóg.
Kordecki tylko że tatara nie uściskał, a pan Czarniecki słuchający z daleka, chciał zaraz wypić z nim za pomyślność oręża jasno-górzan, ale Azulewicz nic nie pił.
Kwarciani odchodzili, i on się z niémi wysunął.
Ta przypadkowa bytność jego, nowiny przyniesione przez Sladkowskiego, listy xiędza Antoniego Paszkowskiego z Krakowa, w których donosił o szwedzkich w stolicy wiarołomstwach i zdzierstwach, tak poddały ochoty do boju, że mimo dział z Krakowa i piechoty, wszyscy wołali, że się do śmierci bić i bronić będą.
— Samo święto, modlitwa i pieśni, swą władzą tajemniczą, przyczyniły się do wzbudzenia nowéj w oblężonych odwagi. Możnaż bo słuchać tych potężnych wyrazów naszéj modlitwy codziennéj, podnoszących do niebios, stawiących człowieka wyżéj świata i śmierci, wyżéj mocy ziemskiéj, a nie uczuć w sobie, że piekło nawet nie przemoże tych, których Bóg osłania!
Gdy wśród nieszpornych modłów, przyszedł psalm odmawiany dnia tego (CXXVI), jakże natchniony poeta do serc wszystkich przemawiał nieśmiertelnémi wyrazy, co wyrzeczone przed wieki, jęk piersi ludzkich zawsze najdobitniéj malują, wlewając otuchę, głosząc łaskę nieprzebraną Boga dla grzesznika, zwiastując miłosierdzie:
I brzmiały pod sklepieniem, jakby dla uciśnionych umyślnie zastosowane słowa:
„Surgite postquam sederitis, qui manducate panem doloris....
Beatus vir qui implevit desiderium suum ex ipsis; non confundetur, cum loquetur immicis suis in porta.”

(„Wstańcie po spoczynku, wy co spożywacie chleb boleści....
Szczęśliwy mąż co napełnił kołczan swój strzałami témi, nie będzie upokorzony, gdy z nieprzyjacielem stanie u bram swoich.”)

I powtórzone piérwsze słowa pieśni brzmiały także prawdą wieczną:

„Nisi Dominus aedificaverit domum, in vanum laboraverunt qui aedificant eam.”
(„Jeśli Bóg sam nie wzniesie domostwa, próżno pracują budując go ludzie.”)

Czuli wszyscy, że tylko przez wiarę, przez opiekę Bożą, silnémi być mogą; zapominali że ich otaczały dział paszcze, setne wrogów chorągwie i nieprzyjacielskie zastępy.
Matka Boża, niebieskim płaszczem spokoju, otulała owce swoje!





XVIII.

W dzień ten uroczysty, mało kto ze znajdujących się w twierdzy nie był na nabożeństwie, mury nie ledwie porzucone, broniła opieka Boża; ani przyszło szwedom na myśl, w téj chwili przypaść na nie. Uważano, że dźwięk dzwonów, śpiewy i muzyka, od czasu jak między nich puszczono wieści o czarach, robiły dziwne na żołnierstwie wrażenie. Zdawało im się, jakby to wszystko oznajmywało jakieś przygotowanie do niewidzialnego na nich działania. I nie tyle może huk dział Jasno-Górskich, co dźwięk trąb, śpiewów a dzwonów, wystraszał. Niespokojném okiem poglądali na górę, szli ku niéj opornie, a gdy obok nich padali niektórzy od postrzałów, patrzali jakby niedowierzając, że od kul polegli, i szukając śladów innego rodzaju śmierci.
Pobożni i opieszali, wszyscy dnia tego zeszli się przed ołtarze; jeden może Krzysztoporski pozostał na murach, a gdy osierocony Lassota o kulach wlókł się do kościoła, pan Mikołaj z za węgła bastjonu, patrzał tylko na kaplicę jak w tęczę; rzekłbyś że się obawiał władzy, która tam mieszkała.
Ojciec Mielecki ciągnął go z sobą; odpowiedział mu:
— Ja się i tu pomodlę, źle wszystkim mury opuszczać.
Xiądz Ignacy głową pokiwał.
Źle i to, — rzekł, — kiedy żołnierz Matki Boskiéj do swéj Pani w taki dzień się nie modli, ej! panie Mikołaju, porachuj się z sumieniem, cóś ci ono swędzi!
Rozśmiał się stary dumnie, krzywo, dziko:
— Dajcie mi plecho pokój, — rzekł, — co ci tam do mojego sumienia, gorzéj będzie jak wam grzbiet zaswędzi od szwedzkich razów.
Xiądz Mielecki odwrócił się, ruszył ramionami i poszedł, zostawując go samym.
A gdy się rozeszli żołnierze, przemknęła się pani Płazina mimo stanowiska, uśmiéchnęła się, pogroziła; Krzysztoporski namarszczył na nią groźnie i poszła.
Do kościoła!! W kościele nie modlitwa jéj była w głowie : policzyła wszystkich, obejrzała suknie, oceniła stroje, temu kiwnęła głową, drugiego zawabiła okiem, trzeciemu się uśmiéchnęła, a xiążkę wziąwszy na wywrót, udawała że czyta, choć oczyma i myślą biegała kto wié gdzie. Gdy wzrok jéj padł na starego Lassotę, obejrzała go też uważnie, jakby pragnęła go poznać, lub się go obawiała.
Konstancja klęcząc u drzwi, żadnego jéj obrótu nie straciła z oka; każde ruszenie zapisała w pamięci i czatowała na nią jak na pastwę; potém rzuciła się krzyżem na zimną posadzkę.
— Matko Boża, — modliła się po swojemu myślą i słowy cichemi — Matko Boża, ty jedna wiész boleści moje, jam na twoim ołtarzu złożyła pociechę, któréj nie jestem godna; powróć stratę starcowi, pociesz jego siwiznę, nie daj zwycięztwa tym, co ufają w siebie, a zeszlij politowanie na sługi swoje... Matko Boska, zmiłuj się nad nami!!...
I łzami zwilżyła kamień kościelny.
Długo tak, długo leżała na modlitwie, aż się całe skończyło nabożeństwo, i wszyscy rozchodzić poczęli, potém o kiju pociągnęła się ku pustéj izdebce Lassoty, ku murom. — Chciała się spotkać ze Stefankiem, ale ten był przy ojcu czy matce; chciała pomówić z Płaziną, ale ta dobrawszy sobie towarzyszek, poleciała zajrzeć w oczy kwarcianym i opatrywała... tatara.
Siadła więc stara u muru pod okienkiem, gdzie śliczne owe dziécię chléb jéj dawało, i tak pozostała do wieczora. Już się miało na zmierzch, gdy nagle powstała, pomyślała chwilę i jakby cóś postanowiwszy, poszła wprost tam, gdzie stał Krzysztoporski.
Był sam jeden, — xiądz Mielecki śpiewał nieszpor w kościele.
Na widok żebraczki, jakby go niepokój jakiś ogarnął, zbliżył się do wschodków wiodących na mur, i chciwe w niej zatopił oczy.
Ona podeszła śmiało ku niemu.
— Mikołaju, — zawołała znajomym mu głosem, na który się wzdrygnął... — nie omyliłeś się, cień to znajoméj tobie! cień zgryzot twojego sumienia... to ja!
Krzysztoporski drżał jak przykuty do miejsca.
— Widzisz, — mówiła stara, — co ze mną uczyniła pokuta: obłąkaną, szaloną żebraczkę, pośmiewisko ludzi... Ale w duszy dała mi spokój...
— To ona! to ona! — dziko oglądając się powtarzał ślachcic zdumiony.
— Tak, to ja, żona dwóch mężów, zła matka, zła żona, zła córka, grzesznica... Wielem ci winna, wiele! Tyś mi był tyranem, ale niewola u ciebie upamiętała szaloną. I gdy przyszła chwila oswobodzenia, znalazła mnie gotową do pokuty... widzisz pokutę... Szalona w życiu, postanowiłam szaleństwo okazywać do śmierci i być pośmiewiskiem ludzi, niepamiętna w dostatkach na nędzę, postanowiłam jéj skosztować i wypić ją do dna, roskosznisia zabiłam ciało zalotnicy głodem i włosiennicą! Niegodna żona wyrzekłam się świata, rodziny, aby siebie ukarać a Boga przebłagać: nie mam domu, schronienia, dachu, co dzień napraszam się śmierci... Widać pokuta nie skończona jeszcze.... Bóg do siebie wziąć mnie nie chce.
O! szaleliśmy panie Mikołaju... kiedyż to i tobie przyjdzie opamiętanie!
— Idź sobie! idź sobie precz! — zawołał Krzysztoporski stłumionym głosem... — czego mnie prześladujesz? To głos twój, a postać straszna inna... idź maro!
— Nie mara jestem! nie! żywa żona twoja, pokutnica u świętych progów! Mikołaju! wiecznież mścić się będziesz? wiecznie nienawidzieć! wiecznie potępienia szukać? Nie dość ci grzechów starych i twoich i tych, do których mnie wiodłeś, jeszcze chcesz głębszego piekła!
— Idź precz! idź precz! — coraz głośniéj ze wściekłością prawie wołał Krzysztoporski — idź, lub strzelę...
— Strzelaj! o! strzelaj! zginąć to mi niewielkie nieszczęście!... Coś zrobił z Hanną wnuczką moją.
— Ja? z Hanną? ja! kto ci to... — niedokończył, odszedł kilka kroków, i zawrócił znowu.
— Precz włóczęgo! precz mi maro!
— Nie pójdę! nie! będę cię prześladować, nękać, nie dam ci spokoju, musisz mi Hannę powrócić.... Nie mnie! nie mnie, bom się ja dzieci wyrzekła za grzechy moje ofiarując je Bogu, nie będąc godna ich piastować, i niemi się cieszyć; nie mnie, bo ona nigdy wiedzieć nie będzie, kto jéj jestem... ale jemu...
— Jemu! jeszcze ma litość nad nim! a nade mną — nikt.
— Nad tobą nikł — nie zlitują się Bóg ni ludzie, boś mściwy jak szatan... boś zgniły na duszy...
Krzysztoporski się rozśmiał.
— Dziś wszyscy się modlili, padali czołem, tyś stał i milczał i śmiał się...: Nikt ci nie da litości ziarnka, boś ty jéj nie dał nikomu... Oddaj mu Hannę...
— Jemu! Czego ty chcesz ode mnie! idź precz kobiéto!
— Chciałbyś? nie pójdę... nie dam ci dnia ani nocy... oddaj mi Hannę... zły starcze...
Krzysztoporski w ostatnim gniewie i rodzaju obłąkania, porwał za muszkiet, w głowie mu się zawracało.
— Stara! strzelę!
Konstancja rozśmiała się swoim obłąkanym głosem dawnym i uszła.
On pozostał cały się trzęsąc, zgrzytając zębami i miotając się jak w chorobie. Ojciec Mielecki, który w téj chwili nadszedł, znalazł go tak dziwnie poruszonym, że nie mógł pojąć co mu się stało. Na widok xiędza, rzucił muszkiet przecie, usiadł i zwiesił łysą głowę na ręce...
Ucichło, noc czarna trochę przyniosła spokoju. Xiądz Mielecki odszedł znowu do północnego chóru... Krzysztoporski pozostał, chodził rozogniony i niespokojny. Wśród szumu wichrów, ciągle mu brzmiały słowa: oddaj mu Hannę!... — oddaj mu Hannę!... Konstancja umieściwszy się w fossie pod murem, powtarzała te wyrazy drażniące go nieznośnie.
Jak tylko xiądz Mielecki powrócił, ślachcic zszedł do izby swojéj, któréj małe okienko w fossie było skryte. Ale i tu ledwie zabłysło światełko, w kraciastéj strzelnicy, ukazała się twarz pomarszczona Konstancji, która po cegłach wybitych wdrapała się na mury, zaśmiały jéj oczy zagasłe, otwarły usta zapadłe i głos począł powtarzać: oddaj mu Hannę!
Krzysztoporski jak gdyby go męczyli szatani, rozpłomieniony chwycił rusznicę z kąta, zmierzył i dał ognia... Ale łatwo jéj było się uchylić, i jeszcze się dym nie rozszedł po izbie, głos znowu odezwał się znany: — Oddaj mu Hannę! zbrodniarzu! oddaj mu Hannę!
Stary zagasił światło i wyrwał się na mur.
Tu znowu głos ten prześladował go do ranka.
Nazajutrz rano Krzysztoporski w gorączce i szale leżał na pościeli...





XIX.

Działa grzmieć poczynały; szwedzi nie dając poznać, że wielkie dwudziestocztérofuntowe kartauny i kolubryny nadeszły im z Krakowa, powolnie strzelali do klasztoru, ustawując je tak, aby z Jasnéj-Góry widać ich nie było, chcąc potém nagle paszczami tych strasznych pomocników gwałtowny ogień rozpocząć. Wszystkie teraz nadzieje Millera były na tych działach i Wejhard podtrzymywał je znowu, kręcąc się koło generała, potakując jego marzeniom, ręcząc że za piérwszym wystrzałem poddadzą się zakonnicy. Miller milczał wzgardliwie, Napróżno usiłował go sobie znowu pozyskać niezwykłą gorliwością Wrzeszczewic; kręcił się, zabiegał, pracował; generał to obojętnie przyjmował, przypisując mu zawsze swoje strapienia i zawody.
Nie rychło wielkie owe śpiże ustawić potrafiono, wzięło to całe dwa dni czasu, choć dniem i nocą pracowano. Zasłaniając tymczasem robotę, z mniejszych puszczano kule ze sznurami i szmatami smolnemi dla zapalenia dachów, ale straż i woda stały na nich ciągle; ledwie się płomyk ukazał, wnet go zalano.
Przysposobiono co chyżéj baterje z koszów, a nawet z worków wełną nabitych, dla wielkich dział krakowskich. Cóż gdy i tu Millera wściekłość porywała, bo rachując na zasoby jego Wittemberg nie przysłał mu prochów, a działa wielkie tyle ich brały, że zapas generała nie na długo mógł wystarczyć. Cała nadzieja była w tém, że po jednym dniu szturmu, albo się oblężeni zdadzą, albo się wyłom zrobi. Wachler ukazywał, gdzie mury były najsłabsze.
Kordecki ze starszyzną Jasno-Górską, wiedział już o nadciągających kartaunach, ale nie miał potrzeby głosić o nich załodze, by ją niemi więcéj ustraszać; naradziwszy się więc po cichu, rozkazawszy co słabsze miejsca przygotować na wypadek wyłomu, aby natychmiast mógł być zarzucony; czekał spokojnie woli Bożéj.
Ale przez dwa dni milczeli owi zastraszający przybysze; ustawiano je, sposobiono im łoża, sypano baterje, zwożono prochy i kule, urządzano dylowanie, a że umarzłéj ziemi nie łatwo było ruszyć, szła robota opornie.
Tymczasem smolne wieńce, kagańce, kule ogniste leciały na klasztor, aby zakryć przed zakonnikami gotującą się na nich niespodzianą napaść, stokroć od wszystkich poprzednich niebezpieczniejszą.
W klasztorze spokój i pilność.
Tak czwartek i piątek minęły, w sobotę rano wszyscy byli na jutrzni, gdy potężnym głosem ryknęły kolubry ustawione już przeciw murom kościelnym.
Kordecki był w chórze, zadrgnęło mu serce słysząc ten huk straszliwy, ale nie z bojaźni — trwożył się o męztwo swoich towarzyszów, pewien będąc, że sam łaską Bożą wsparty, wytrzyma.
Czarniecki piérwszy, za nim Zamojski wypadli na mur. A tu już załoga przerażona stała zlękła, jakby ostatnię godzinę wybiły jéj działa. Po trzy kartauny nieustannie zionęły ogień i kule od strony północy i południa. Pan Piotr, któremu odgłos ten dodawał serca, Zamojski co się mógł podwajać czynnością, rozdzielili się przewodnicząc ludowi do zagrożonych ścian. Widok dwóch mężnych wodzów nie tracących odwagi, zawstydził, rozochocił; każdy chciał dowieść, że niebezpieczeństwem gardzi.
— Kto żyw na mury! kto żyw na mury! — rozlegało się wszędzie.
I dzieci, kobiety, niedołęgi, biegli niosąc kamienie, ziemię, belki na zabijanie wyłomów w kortynie; wyrostki zbierali upadłe szwedzkie pociski, i dziwiąc się ich ogromowi, odnosili puszkarzom.
Zamojski posłał po syna.
Matka go żegnała, tuląc a błogosławiąc jedyne dziecko; ale stary wojak zażądał mieć u swego boku, i młodzian przyszedł ochotnie.
— Nikt z nas od poświęcenia życia nie wolny, — rzekł mu ojciec, — dajemy przykład... stój Stefanie na murach i służ jak możesz.
Za dzieckiem i matka przybiegła, z podziwieniem ujrzeli wszyscy dostojną matronę, stojącą u boku męża i syna. Nie piérwszy to był przykład podobny, ale łzy z oczu wycisnął, gdy poważna matka, jęła w jedwabnéj swéj sukni razem z ludem nosić z podwórców kamienie i ziemię.
Obejrzał się Zamojski, łza zakręciła mu w oku, w sercu podwoił się zapał...
Dzwony biły, muzyka śpiewała... widok bohaterskiéj garści był cudowny.
Ten lud pobożném uniesiony uczuciem i zagrzany odwagą nieludzką, ci mężowie pomięszani z kmieciem w obronie wspólnéj świętości; a obok w kaplicy w przestankach gromów, rozlegający się donośnie śpiew nieustraszonych mnichów i modły bezsilnych...
Najbojaźliwsi nawet nabierali serca i palili się w tém ognisku, Czarniecki wołał: —
— Czemuż i ja nie mam tu syna, czemuż nie mam z sobą żony, i oniby dali taki przykład jak Zamojscy! ten człowiek we wszystkiém mnie prześciga!
Kordecki jeszcze się modlił, zdał swą władzę na dwóch dowódzców, leżał krzyżem... to także był bój, ściągał on pomoc z niebios..
Po Mszy, po Loretańskiéj Litanji, wystawiono przenajświętszy Sakrament, i Święty Boże, rozległo się szeroko jękiem błagalnym..
Przeor zbliżył się do ołtarza, ujął w ręce złocistą Zygmuntowską Monstrancję, i szedł za kościoł.
Dokąd? — On z panem panów, z Bogiem do koła twierdzy przechodzi, wojując chorami aniołów, które mu towarzyszyły. Z za dymów ujrzeli szwedzi krzyż złocisty i chorągwie, i xięży białym pasem idących za murami.
Kordecki ze łzą w oku, z Bogiem na sercu, jak męczennik idący na stracenie za wiarę, powolnie postępował wśród dział grzmotu.. Za nim nieliczni towarzysze, bo reszta była na murach i przy działach, szli równie podniesieni duchem jak on; niebezpieczeństwo ich upajało... Wszędzie po drodze processji, padali na twarz przed Bogiem obrońcy klasztoru... Kordecki błogosławił.
Kule wzlatywały nad jego opromienioną głową; a gdy się zbliżył ku ścianie południowéj, ogromne złomy murów, cegieł i gruzu, poczęły się sypać na processją. Nie zastanowił się Kordecki, czuł on, że idzie z Wszechmocnym i wśród rumowisk, wśród strzałów, przeciągnął spokojnie i cało..
Żadnego z ludzi ani padające do koła cegły, ani kule, ani murów obłamy, nie zadrasnęły nawet.
Obszedłszy do koła, przeor i jego towarzysze wrócili do kościoła, gdzie wystawiono przenajswiętszy Sakrament, aby Bóg nieustanną błagany modlitwą, zlitował się nad niemi.
Oprócz czuwających tu kilku starców, wszyscy zresztą wyszli do dział, do baszt, na kortyny.
Sam przeor chcąc rękoma służyć i być przykładem, począł znosić w połach habitu kamień i ziemię nakopaną.
— Ojcze przeorze, — zawołał ujrzawszy to Zamojski — do czego to czynicie? obejdziemy się bez was, lepsza nam wasza modlitwa...
— Modlitwa modlitwą, a praca pracą, — odpowiedział powolnie Kordecki, — niech i moje słabe ręce na cóś się przydadzą, znają się one z robotą od dzieciństwa, bo nie próżnowały.
I z cicha westchnął, musiał młodość wspomnieć.
Starszyzna niespokojnie oglądała się na strony; mury w wielu miejscach pękały, kule coraz lepiéj kierowane, tu i ówdzie więzły w ścianach, rozbijały długie okna, wyszczerbiały szczyty; każdy krzyk zwracał oczy, oznajmując jakąś stratę.
Między dwoma mocnemi basztami, kortyna, na którą całą swą siłę wywarli szwedzi, choć od wierzchu nadtłuczona, od spodu jednak wytrzymywała; łatano ją worami ziemi, drzewem, gruzem i co się znalazło pod ręką.
Trzech tylko ludzi stracili oblężeni, kilka koni w stajniach zabiły kule, a między niemi wierzchowca Krzysztoporskiego; dwa koła armatnie zdruzgotano od północy.
Po tym piérwszym wybuchu, który trwał do południa, trąbka zwykła parlamentarzy, zagrała u bram, Kordecki wystąpił na galerją.
— Chcecie się poddać? — zapytał trębacz szwedzki, — chcecie się poddać?
— Musiemy się namyślić do jutra, — odparł Przeor, — dajcie nam czas do rana.
Trębacz odjechał z odpowiedzią. Miller zwiedziony raz jeszcze, bo poddania pragnął, myślał, że mu się już upokorzą.
— A cóż? spytał swego posła.
— Proszą o czas do jutra.
— Chcą swojéj zguby! — zakrzyczał, — więc ognia! ognia!
Po wszystkich baterjach znowu rozlegał się ten rozkaz zniszczenia i śmierci, stanęli u dział puszkarze, poczęły lecieć kule.
Przeor stał z Zamojskim w miejscu, gdzie się najbardziéj obawiano wyłomu, od północnéj strony; kierowali wytrwale działami twierdzy, odpowiadającemi powolnie na wysilony ogień Millera.
U dział tych był puszkarz niemiec, druh Wachlera, niejaki Halmer Niemczynem zwany, który tylko że obowiązek swój pełnił; los przyjaciela ustraszył go nieco, wziął się był raźniéj do dzieła, ale już znowu ostygał. Zamojski kilka razy go upominał, nadaremnie; kule powierzonych mu armat, padały zdaje się umyślnie skierowane tak, żeby szkody szwedom nie czyniły. Na częste strofowania, odpowiadał ponuro.
— Alboż wszystkie trafiać mogą? szwedzi lepsi od nas strzelce, a widzicie jak chybiają.
Zamojski znowu dnia tego zagrzewał go jak mógł, niemiec pomrukiwał, a swoje robił, aż uprosił Miecznik Kordeckiego, żeby do niemca przyszedł.
Przeor popatrzał na niego, a widząc jawną opieszałość i niechęć, uderzył po ramieniu Halmer’a.
— Bracie? czy ci co szwedzi obiecali za to, żebyś ich oszczędzał?
— Mnie? mnie? — spytał niemiec, — trochę przelękły.
— Tak tobie! — powiedz mi, — może i my na podobną zdobędziemy się nagrodę....
— Co odemnie chcecie.... opamiętywając się — rzekł po chwili niemczyk — Pan Bóg kule nosi.
— Jeśli się nie poprawisz, gniew też Boży dotknąć cię może.
Ruszył ramionami puszkarz, stanął w milczeniu, a przeor zostawując go myślom własnym, odstąpił z Zamojskim.
Lecz zaledwie odeszli kilka kroków, gdy krzyk dał się słyszeć, kula padła niedaleko Niemczyna, rozpękła się i obłam jéj silnie w nogę uderzył przekupionego puszkarza, który powalił się chwytając za miejsce zranione.
Wszyscy go natychmiast otoczyli, jęto się opatrywać ranę, bo skwierczał strasznie, ale okazała się tylko silna kontuzja.
Kordecki sam przykląkł, rozwinął szmaty, przyłożył plaster z rozmarynu i wina. A tu i braciszek Jacenty aptekarz, już z szarpią i słoikami biegł do niego. Troskliwe staranie wszystkich, pokora, z jaką sam przełożony piérwszy pośpieszył na posługę cierpiącemu, łzy mu wycisnęły z oczów... odważył się spójrzéć na nogę swoją, przekonał się, że znak tylko siny na niéj pozostał od uderzenia, sprobował stąpić i począł gorąco prosić, żeby mu dozwolono na nogi powstać. Rozżarzony gniew malował się na jego twarzy, posunął się ku działom, w milczeniu spójrzał na dylowanie pod niemi, kazał je podnieść wyżéj, kwadrans przyłożył, ważkę obejrzał; dał ognia...
Piérwsza wypuszczona kula zabiła puszkarza na baterji nieprzyjacielskiéj, — pan Zamojski w ręce klasnął; drugą wysadzono wóz z procbem... szwedzi stanęli stropieni.., właśnie prochu im brakło! Miecznik nie posiadając się z radości, dobył sakwy i odliczywszy na dłoni kilka sztuk złota wsunął je w ręce niemczynowi, ale ten dziękując za nie, zlekka odsunął datek.
— Za to nie godzi się brać zapłaty, że się spełnia powinność — choć późno! dodał po cichu.
Zagrzany zemstą i gniewem, nie dał się odnieść, nie spoczął, dopóki wszystkich dział łoża nie poprawił i nierozpatrzył ich kierunku.
Dzień się ku zachodowi nachylał z wielką oblężonych pociechą, bo ciężki był dla nich i długi; był to piérwszy prawdziwie srogiéj napaści, i widocznie grożącego niebezpieczeństwa. Szwedzi jawnie gotowali się do szturmu, co, po drabinach, po kozłach przyrządzonych i innych przyborach poznać było łatwo, zawiodły ich jednak nadzieje. Jakkolwiek szkody zrządzone w klasztorze i znużenie było wielkie, choć trzysta kilkadziesiąt kul narachowano wypuszczonych na klasztor, ranne nabożeństwo, dobry przykład starszych, gorliwość przeora, dodawały serca.
Już szwed układał się na spoczynek po tém wysileniu, a w klasztorze spokoju nie było; tu trzeba było szczerby w murach załatać, na jutro się sposobić i czuwać.
Pan Piotr Czarniecki nad wszystkich był rozegrzany i wesół: chodził, kręcił się, żartował, wydawał rozkazy z uśmiechem, uczył się działa mierzyć, ludem kierował, ściskał, zachęcał, słodził trud dobrém słowem i podziałem pracy. Ile razy kula klasztorna szarpnęła szeregu szwedów, tyle razy plasnął w ręce, podskoczył i cieszył się jak dziecię, przemawiając dobitnie, jakby go nieprzyjaciel mógł słyszeć.
Już zmierzchało, gdy niemczyn Halmer przyszedł do niego o kiju: wiemy, że pan Czarniecki niemców zgoła nie lubił; i zobaczywszy go kulającego, miał już ochotę powiedzieć:
— A dobrze ci tak szołdro...
Ale mu puszkarz przerwał te wyrazy na ustach.
— Wiem, — rzekł tajemniczo, — tylko tego nikomu nie mówcie, od kogo macie — że jutro od zachodu będą bić; Wachler im rozgadał, że tam mur najsłabszy da się ująć, zasposobcie się z tamtéj strony.
— Pan Jezus przy dziecięciu! zkądże ta gorliwość! — zawołał Czarniecki, — ale mi bałamucisz niemczuniu, kochanku...
— Jutro zobaczycie i przekonacie się...
Pan Piotr głową pokręcił, niemiec się zbliżył i palcem na obozowisko wskazał.
— Widzicie, — dodał, — jak się szwedzi u namiotów grzeją, ognie sobie porozpalali wygodnie... albo to nie można z dział do ognia uderzyć i trochę ich przepłoszyć?
— Otoż to mi człowiek choć niemiec! — zawołał pan Piotr, — w to mi graj! zaraz im tu zaśpiewam na dobranoc; dobry jesteś do rady.
I z młodzieńczą ochotą posunął się do dział żywo, poczęli je zaraz z niemcem razem nastawiać, i gdy najmniéj spodziewali się szwedzi, strzał z twierdzy rozpędził ich od ogni i zmięszał spoczynek.
Kordecki na piérwszy odgłos, przybiegł na mury. Co to jest panie Czarniecki?
— Nic, mości xięże przeorze, igraszka, szwedzi z nas kpią, musieliśmy im pokazać, że z nami po dziecinnemu wojować nie można. — Gdzież to: kto widział, żeby nieprzyjaciel pod działami twierdzy ognia sobie rozniecał; grzeją się jakby w domu, musieliśmy ich trochę mores nauczyć. Niech marzną, kiedy na Matkę Boską nastają.
— Ale panie Pietrze, toć noc, i namby wytchnąć nie wadziło.
— A waszmosć to odpoczywasz? — spytał Czarniecki, — prawda, że nie? — Otoż i my za jego przykładem, dziś przynajmniéj spać nie będziemy. Mamy dosyć roboty.
— Cóż takiego?
— Co? ot to poczciwe niemczysko.
— Co? poczciwy niemiec? — rzekł śmiejąc się przeor.
— Pokazuje się, że są excepcje... długo naszém powietrzem oddychał, poszło mu to na zdrowie, wypoczciwiał... Otoż Halmer mi mówi, że z Wachlera namowy, jutro od zachodu uderzą, trzeba zachód umocnić.
— No! to potrzebujecie rąk, a więc i mnie z sobą weźcie, ochotnie odezwał się Kordecki, bylem północnego choru nie chybił, służę do czego mnie użyjecie.
— Wasza rzecz kierować a modlić się, nasza, spełniać rozkazy, — odparł pan Piotr, — bądźcie spokojni, tylko mi dacie ludzi.
— Niezawadzi, — rzekł Kordecki, — gdyż i ja z wami będę; słowem was rozgrzeję, zaśpiewamy sobie razem piosenkę jaką pobożną.
— A! uchowaj Boże! szwedzi by naszą krzątaninę wyszpiegowali, a tego nam wcale nie trzeba... cicho! sza, i swoje zrobić.
— No! to pomodlim się po cichu!
— Tak, godzinki do Opatrzności...
Gawędzili tak, a działa kilka razy po całéj linji ścian zagrzmiały, dopóki pomarzli szwedzi nie wygasili ogniów przy namiotach roznieconych i nie usunęli się trochę w dolinę.





XX.

W obozie, dzień to był samych dziwów dla Millera, który co chwila utwierdzał się w przekonaniu, że jakaś siła, co ją zwał czarami, wspomagała zakonników. Ludzie jego choć się z tém głośno nie odzywali, wszyscy wierzyli w owe czary Częstochowskie: polacy im ciągle mówili o sile świętości, a w naszą świętość nie wierząc, sprawę Bożą przypisywali mocy nieczystéj. Od dawniéj oblegających, przeszła już ta myśl odbierająca im odwagę, do nowéj piechoty i puszkarzy nowych. Gruntowali się w niéj nieustannie, szwankami jakie ponosili: mimo wysileń, mimo potęgi swojéj, było cóś uderzająco niepojętego w szczęśliwym oporze małéj twierdzy, ledwie słabo obsadzonéj, takiemu wojsku, wodzom i działom.
Kolubryny i kartauny ogromnemi kulami bijąc w ściany klasztoru i mury obwodowe, nie wiele przez dzień zrządziły im uszczerbku, a Miller musiał już rachować, na ile dni podobnego ognia prochy mu wystarczą. Posłano po nie znowu aż do Krakowa: oprócz strat w ludziach, w starszyznie, śmieléj wdzierającéj się pod mury dla zachęcenia, strat, które były bardzo znaczne, poniesiono szkodę wielką przez wysadzenie wozu z prochem, który był dla nich tak drogi.
Rada wojenna zebrana w namiocie Millera, smutną miała postać; siedzieli pułkownicy chmurni, znużeni, zawstydzeni, generał ledwie się odzywał; Wejhard wsunął się, stanął w kącie na uboczu, nie bardzo życząc sobie podbudzać gniew dowódzcy. Rada i robota zarówno szły upornie. Co daléj? szturmować? ale czy na długo prochów wystarczy?
Z szyderskim uśmiechem na ustach, który źle pokrywał wewnętrzny niepokój, Miller siedział gryząc wąsa, ruszając się niekiedy żywo, jakby cóś przemyślał i mówił do siebie; to się przechadzał, to na ławę upadał. Xiąże Hesski flegmatyk, poglądał na niego rzucając z kubka kośćmi o stół dla zabawy; bo nikomu gra nie była w głowie.
— No, panowie, — odezwał się Miller, — a co będzie daléj?
— Albo nie zaczynać, — rzekł Hesski, — albo począwszy, kończyć potrzeba; ale jak?
— Kończyć! kończyć! dobrze to mówić! i jać-bym rad! żołnierz się nuży chłodem, głodem, zimą, a ci mnisi utrapieńcy.
— Wyznajcie, — przerwał Heski, — że się dzielnie bronią, aż miło patrzeć.
— Matacze! zuchwalcy! — wołał generał, — ale to darmo!
— Panie generale, — odezwał się Sadowski, — za cóś potrzeba liczyć fanatyzm ich i załogi, człowiek się nim podwaja; z takiemi ludźmi walczyć nam chłodnym i rozważnym, prawie niepodobna.
— Ba! — rzekł Miller, — jeszcze i to dodaj (przerwał sobie śmiechem szyderskim niby), że tu są czary widoczne; nasi żołnierze mocno w to uwierzyli.
— Czary! — rozśmiał się Sadowski, to tylko imie inne, rzecz taż sama..
— Ale cóż powiecie, że nieustannie prawią, o pokazujących się w powietrzu postaciach, o jakichś zjawiskach. Na co tu długo szukać czarów, wszystkie nasze klęski, niemi się chyba dadzą tłumaczyć, kilka tysięcy walecznego wojska, zwyciężców, walczą z dwumaset włóczęgów i zbieraniny, walczą tyle tygodni — i darmo!
— A na Boga! — zawołał z kąta Wejhard, — tegoby jeszcze nie stawało, żebyśmy i my sobie temi obozowemi plotkami głowy nabijali. Cóż to za dziwy? pan generał był ci zanadto powolnym, zbyt wspaniałomyślnym i miałeś mało dział... wlekło się traktowanie, potém słabe napady... ale dzielniéj uderzywszy.....
— A dzień dzisiejszy ?
— Ogień był źle skierowany.
— Znajdzie się przyczyna.
— Panie generale, wzięto ich z północy i południa, a tu właśnie przeciwnie — od wschodu należało się wysilić; trzeba było wszystkie działa na jednę ścianę użyć, i burzyć nie budowle, po których nam nic, ale jedne kortynę, wszystkiemi kartaunami.
— Dobra rada, hrabio, szkoda że późna!
— W sam czas, Wachler zbieg klasztorny.....
— Szpieg pański, — dodał Miller przerywając.
— Jak go chcecie zwijcie, — zaręcza, że zachodnia ściana nie wytrzyma i dnia pod ciągłym ogniem. Tu się obrócić; do tego mamy w klasztorze puszkarza u dział ich przekupionego; traktujemy tajemnie z załogą... Wodzowie się nie poddadzą, ale motłoch nastraszywszy i nadzieją łupu ująwszy...
Miller niecierpliwiąc się, ramionami zżymał.
— Waćpan jesteś papista, — odparł, — a mówisz o ujęciu ludu katolickiego, nadzieją łupu tego co za świętość uważają!
— No! to ująć ich nadzieją nagrody innéj — ocalenia życia...
— Z motłochem się wiązać brudna sprawa! zdobędę i bez tego pomocnika, któregobym się wstydził. Takie spiski zawsze i sromotne i zawodne, pan to wiesz najlepiéj.
Wejhard się zmarszczył.
— Przecież, — rzekł, — z łaski mojego Wachlera wiemy o zachodniéj ścianie.
— Zgoda na tę ścianę zachodnią, ale kto wie, może i na nią próżno dzień straciemy, a co gorzéj prochu dosyć; — od zachodu jednak ani kościołowi nie zagrozim, ani...
— Panie generale, tu o kortynę chodzi, nie o kościół.
— Zgoda więc jeszcze raz, z zachodu! Każ hrabio wcześnie działa przewieść, dylowanie porobić, szańce sypać noc całą. Żeby się nasz lud nie zamęczał, bo mu i tak dosyć, spędzie koniecznie z wiosek, z Rądzin, ze Mstowa, ze Dzbowa, zkąd chcecie i gotować baterję... Jutro po nabożeństwie uderzym.
Że to tego nabożeństwa u lutrów niebywało dotąd w niedzielę, mocno mu się zdziwił Sadowski, który miał religijnego ducha; on, xiąże Hesski katolik i Wejhard spójrzeli na Millera.
— Albo to myślicie że i my wiary i nabożeństwa niemamy, zawołał Miller czytając zdziwienie w ich oczach — predykant jest, w szopie zgromadzim lud, potrzeba żeby im wybił z głowy te czary, o których tak w obozie głośno. Na duchu upadli. Fanatyzm na fanatyzm, i my też swoich zagrzejemy na papistów. Ale wara potém gdy do szturmu przyjdzie! Dadzą się we znaki!
W obozie radzili, w klasztorze noc cała zeszła na przygotowywaniu się w cichości.
Światełka tylko drobne robocie przyświecają: cisza — ledwie roskaz jaki donośniejszym nieco ozwie się głosem, i słychać łoskot upadających kamieni, sypiącéj się ziemi; wrą w kotłach wody, a kto żyw cegłę nosi i muruje koło ściany, żeby wierzchy jéj wzmocnić. Mularze i nie mularze noszą cegłę, obrywy wczorajszych ruin, rozbierają wewnątrz przymurki i szkarpy stare, a dodają obwodowym ścianom. Nie brak tu ochotnika, bo i ślachta z czeladzią cegłę nosi, nosi wodę, wapno rozrabia, i kobiety się kręcą posługując. Kordecki usiadł na kupie kamieni, różaniec w ręku i głośno się modli, niekiedy ustanie, weźmie jaki ciężar, przyniesie go ukradkiem niepostrzeżony, położy i znowu usiędzie, niby dziecię które unika oka starszych, zabronioną chwytając zabawkę. Inni xięża noszą otwarcie kamień i wodę; w tém uderzyła godzina północnego choru i wszyscy odeszli, i słychać z kościoła szmer czuwających na modlitwie. Wśród nocy i ciemności, jak ten odgłos ma w sobie cós uroczystego: niby szum lasu co z niebem rozmawia, niby wielkie morze co od wieków gra pieśń smętną a tajemniczą. Starcy się modlą — świat zasypia; oni jedni kołaczą do nieba westchnieniem za spiących w grzechu, za znużonych żywotem, za obojętnych dla Boga. Słabe światło kilku żółtych świéc oblewa twarze pokryte tęsknotą, zapałem, smutkiem, rozjaśnione weselem, przyobleczone skruchą.
Dziś jeszcze dodaje temu obrazowi straszliwéj uroczystości śmierć, która ich otacza.
Na dole, pod niemi, w kościele, stoją trzy ubogie trumienki białe, poległych, trzema czarnemi całunami pokryte.
To już zwyciężcy... tamci wojują jeszcze! Na dole wśród cieniów, widać blade twarze żołnierzy, świecące wśród ciasnych ram ostatniego ich przytułku; obok na całunie, trupie głowy i kości; w górze w białych płaszczach modlą się bracia śmierci za żywych i umarłych: za nich, za siebie, za wszystkich. Amen! rozległo się i szmer odchodzących słychać w gmachu osamotnionym; umarli pozostali sami na straży, a przy nich jeden tylko żywy, jeden mnich zakapturzony powoli odmawia poważne wyrazy, łańcuchem tęsknoty, łączące dwa światy.

Dominus custodit te, Dominus protectio tua, super manum dextram tuam. Per diem sol non uret te, neque luna per noctem. Dominus custodit te ab omni malo, custodit animam tuam Dominus...

»(Pan strzeże ciebie, pan opieka twoją, nad prawicą twą — Za dnia słońce nie będzie ci dopiekać, ni xiężyc przyświecać nocą — Pan strzeże cię od wszelkiego złego, pan duszy twéj strzeże...”

Nad pracującemi jeszcze powstał ranek mglisty, powolnie z osłon wilgotnych rozwijając świat senny, smutny, szary, jesienny. Na murach stali jeszcze ludzie, ale już dzieło nocy było szczęśliwie dokonane. Przeor co piérwszy kamień położył z krzyżem świętym, ostatnią téż cegłę przeżegnał.
— Na chwałę twoją panie, na upokorzenie nieprzyjaciół wiary świętéj.
— Amen, odkrywając głowy, odezwali się wszyscy. I szedł wzdłuż ściany, kropiąc mury wodą święconą, a modląc się.
Cóż-by to powiedzieli ludzie, którzy wierzą tylko w potęgę kul i w siłę pięści? spójrzawszy na wiarę, z jaką kroplę wody rzucał na głazy, pewien że je pokrzepi rosą niebieską, że je spoi i uświęci. Coby to rzekli rachmistrze i matematycy i ludzie oręża, widząc z jakiem uspokojeniem bezpieczeństwa, stanął lud za tą tarczą słów i rosy?
A przecież, choć niepojęte, choć nieodgadnione, i słowa miały siłę i woda ta moc miała; — moc modlitwy co Boga z niebios sprowadza potężniejszego nad wszystkich. A śmiech szyderski, a zdumione niedowiarka oko, nieodjęły temu dziełu Pana, pobłogosławionemu z niebios, mocy niebieskiéj.





XXI.

Błysnęła niedziela, i szwedzi raz piérwszy po przybyciu pod Częstochowę, uczuli potrzebę modlitwy; Miller sam ich poprowadził i rozkazał wcześnie posłusznemu predykantowi żeby im starał się wybić z głowy dziwny postrach, dziwnie upartą myśl czarów; przeciw którym szli niechętni a ręce im opadały. Całe wojsko niemal zatoczyło się pod szopy i namioty, w których naprędce nakryto stoły i postawiono krzyże. Kilku katolików spoglądali zdala na to osobliwsze nabożeństwo, w którem niebyło namaszczema naszych uroczystych obrzędów: raczéj tęsknota za wiarą niż sama objawiała się wiara. Pobożność lutrów zimna była jak nauka, która ją natchnęła; mówił predykant rozumnie, pięknie, moralnie, ale to był człowiek mówiący do ludzi głosem chłodnym rozumu, nie kapłan, natchniony posłannik Boży, otoczony tajemnicą i świętością.
Tu wszystko tłumaczono, wszystko mieć chciano jasném, dowiedzioném, obrachowaném, pewném; a do téj tak niby oczyszczonéj duchownéj strawy, przyłożywszy usta, czułeś, że cię nakarmić niemogła, bo była czczą i pustą, bo człowieka nasycić chciała ludzkiem, gdy on boskiego pragnie.
W Częstochowie brzmiały dzwony, śpiewy i organy, lud padał na twarz ze starą pieśnią rzewną, prostą a wielką, przed tajemnicą ołtarza. — Tu wszystko osłaniała tajemnica, i słowo kapłana wiodło przez nią wprost na jasne stropy niebios, do Boga. Tu inaczéj biły serca, wzdychały piersi, modliły się usta; tu cud otaczał, Chrystus umierał, krew jego lała się na świat i potęga dobrowolnego męczeństwa łamała ziemskie i piekielne mocy.
Jeszcze się było, Święty Boże! nieskończyło i nieodśpiewano — Przed oczy Twoje Panie, a już z zachodu, jak niemiec wyprorokował, kupili się szwedzi. Pan Zamojski widział sokolim wzrokiem między niemi, Wejharda i Wachlera, jak wskazywali na mury, jak kierowali działa, i uśmiechnął się do pana Czarnieckiego.
— A co — rzekł radośnie pan Piotr, który szklankę grzanego piwa kończył, a co mieczniku dobrodzieju, niedobrześmy zrobili, że mur podwoili przez noc, ot jak się szołdry krzątają... psubraty...
Crimen atro carbone rotundum, odparł poważnie miecznik, to widocznie była zdrada, inchoata, sed feliciter, przez nas za łaską Bożą unikniona. Oczéwiście wiedzieli co się u nas dzieje, ale in opera bellico, cała rzecz na tém; by zapobiedz.
— I zapobiegliśmy.
Insuper a se ipso occiditur! sami tu zęby potracą i głowy, a nie dadzą rady.
— Ognia! dawajcie ognia, a raźnie! — wołał pan Czarniecki.
— Nie wywołujmy wilka z lasu!
— Ze strzelbą na ramieniu, kpię ja z wilka. W tém i działa potężnie się odzywać poczęły, ale naprędce zrobione baterje, ustawienie ich liche, kierowanie niedbałe, nie wiele w początku zastraszały. Strzelali i co chwila przerywali ogień, kierując kartauny na nowo. Ogromne ich kule to się w mur pakowały, niewiele mu szkodząc, to po dziedzińcach rozbijały bruki, to gdzie krokiew nadłamywały z wielkim trzaskiem, a małą stratą.
Miller kazał sobie rozbić namiocik, patrzał i gotował się dowodzić do szturmu, ale do południa i dobrze po południu, mur ani się nadszczerbił, ledwie go gdzieniegdzie skrobnęli. Zestawili działa inaczéj — toż samo, puszkarze poglądali po sobie, oczyma mówiąc:
— A co? szatana taki mają!
Wejhard lata i krzyczy, wodzi Wachlera, grozi, płaci, mur jak stał tak słoi. Po kilku godzinach różnych próbek postrzegł już Miller, że się na nic nie przydadzą, że jeśli nie weźmie strachem, nie weźmie i siłą. Umyślnie posłuchał Wejharda aby mu miał czém dokuczać i posłał zaraz po niego; miał minę gniewną razem i szvderską.
— A co hrabio! wyłom?
— Robiemy go.
— Jak myślicie, wiele też miesięcy robić go będziemy?
Na to pytanie Wejhard z niecierpliwością odparł:
— To rzecz puszkarzy nie moja.
— Czary, nie czary, łagodząc się, ciągnął daléj Miller, powiem ci Hrabio, to cóś dziwnego; mamy szpiegów, mamy zdrajców, zmowy, wiemy z któréj strony mury słabsze, a jak się weźmiemy do rzeczy, ani ukąsić. No, cóż daléj poczniemy?
— Panie generale, to do mnie nie należy.
— Przepraszam hrabio, tyś mnie tu sprowadził pod ten kurnik zaklęty, na tę lisią jamę, tyś mi zaręczył, że dość huknąć, by się poddali — No, cóż daléj?
Wejhard kręcił się jak w ukropie.
— Nie moja wina, że żołnierza bies opętał czarami jakiemiś, ręki się podnieść boją... to z polskiego obozu nanoszą im tych strachów... Wszyscy aż do starszyzny potracili głowy, cóż z niemi począć?
— Czy to i mnie przymawiasz?
— Niech Bóg uchowa, szybko poprawił się Wejhard, ale mnie to boli, że pokutuję bez winy.
— A ktoż tedy winien? ja? spytał Miller.
— Któż-by to mógł pomyśleć nawet?
— Życie zjadłem w boju, dobywałem dosyć fortec, wiele widziałem dobywanych, nic podobnego mi się nie trafiło... Bez wody, bez rzeki, bez jeziora, bez nadzwyczajnych skał i ścian, prosty okop z przymurkiem jak na żarty! Jest się czego wstydzić! A z kim doczynienia? z mnichami, kroćset djabłów panie hrabio, wolałbym tu nie przychodzić!
— Juściż odejść tak z kwitkiem nie możemy.
— A! i to pytanie! — dodał stary wódz, z tego co dotąd widzę, nie o wielebym się zakładał.
— Jakto! zakrzyczał Wejhard — dozwoliłbyś generale uzuchwalić się im, dać przykład całéj Polsce — Na Boga! to by było zgubne!
— A mogęż stać tu pod Częstochową?
— Ale tu kilku dni dosyć.
— Cóżeśmy uchybili, że tyle czasu stojemy darmo?
— Bez parlamentacij, bez próbek, wprost każcie zasypywać fossę, sprowadzić tarany, drabiny i do szturmu! Walić mury, tłuc, strzelać i na mur siłą!
— Tęgi z hrabiego projekcista! ale pomów z żołnierzem, któremu głodno w brzuchu, zimno w pięty, a strach za plecami, czy tego dokona. Ognia nawet w nocy rozpalić niemożna, żeby się rozgrzać... a w dodatku (uśmiechnął się niby) czary!
— Ale cóż te czary generale, to bzdurstwo, to dzieciństwo!
— Wybij że je z głowy gawiedzi — rzekł Mil1er — a po chwili:
— Któż wie, cóś to tam i prawdy w tém być może? Są rzeczy niepojęte, sam to widzę.
Wejhard się uśmiechnął — Miller naperzył.
— Waćpan widzę w nic nie wierzysz.
— We wszystko, prócz czarów.
— Do zobaczenia! i pożegnał go skinieniem, a sam siadł pod namiotem, zdala patrząc na kościoł, na mury, na swoich, smutnie zamyślony.
— Dwóchset ludzi! mnichów garść — mówił w sobie — i ten gołębnik! co u licha! miałżebym moje laury położyć na tém śmiecisku? To oszaleć można! to cóś niepojętego! ten mi mówi że w nic nie wierzy. Darmoby wszystkich szał ten nie opętał... jest cóś — jest... siła niewidzialna... Działa, ludzie, wojska, sztuka, doświadczenie, wszystko na nic. Śmiech ludziom odejść z niczém. Nie ścierpię tego! Całą siłą! całą siłą! Ha! jak dziś, jak wczoraj! i cała siła na darmo!
Rzucił rękę ku murom.
— Wściec się potrzeba! żeby szczerba, żeby dziura... jak z żelaza! To kłamca ten niemiec... od Wschodu byłbym przynajmniéj kościół zniszczył i obalił, niechby runął tylko bok jeden, poddaliby się. Wejhard ma rozum pałacowy nie wojenny, to dworski liżyłapa, zwiódł mnie i zwodzi — On wszystkiego przyczyną.
Z gniewem, ze złością patrzał jeszcze Miller na swoich, którzy szli nie idąc, wracali, strzelali bezskutecznie i zdawali pędzeni na gwałt, zbliżać do twierdzy. Tysiące drobnych przeszkod nieustannie przerywały szturmy przedsiębrane: tam łoże armatnie się zepsuło, obsunęła kartauna, ówdzie wóz z prochem zagrzęzł, kula klasztorna zabiła puszkarza, dano rozkaz niezrozumiale i spełniono niezręcznie, słowem wszystko szło nic potém; a żołnierz na wszystko jedném opowiadał słowem: czary! czary!
Ciury szwedzkie, Finlandczycy i inni tak już byli znużeni tym bojem bezkorzystnym, a w ciągu nocy niepokojem i chłodem, że Miller im nazajutrz dać musiał wypoczynek. Śnieg już chwilami poczynał ziemię pokrywać, mróz chwytał, robota każda stawała coraz cięższą, generał odstąpić niechciał; w nocy jeszcze stężała ziemia na ćwierć łokcia. Żołnierze głośno sarkali i przeklinali.
Złożono znowu radę wojenną; każdy z półkowników zdanie swoje objawił, jeden Wejhard nic mówić nie chciał. Xiąże Hesski radził natychmiast ustąpić, Sadowski chciał późniéj świeże wojsko przysłać, jeśliby koniecznie szło o posiadanie Częstochowéj, a samym przed zimą uciekać; inni wymyślali różne środki zdobycia, niemogące się zastosować; Miller wysłuchał wszystkiego w milczeniu.
— Uchodzić! — rzekł — nie, to być nie może, przyszliśmy, trzeba swoje zrobić. Spędzić ludzi sypać szańce nowe, fossy ziemią zarzucać, nieczekać wyłomu, probować strachu...
— Ziemi zamarzłéj nie ukąsić — rzekł któś.
— My jéj nie będziemy kopać, na to ludzi ze wsi zbierzemy, niech sobie robią co chcą. —
Wszyscy zamilkli widząc upor Millera; on już dawał rozkazy, Wejhard tylko cicho szepnął.
— Istotnie rozporządzenie generała doskonałe.
— Obejdę się bez pochwał, — odparł szwed ponuro.
Czech usunął się kwaśny.
W Częstochowie przez mieszczan, choć przepłoszonych trochę przypadkiem Brzuchańskiego, choć wylękłych przez kwarcianych do kościoła chodzących, dowiedziano się zaraz o zamiarach Millera. Kordecki nie tracąc serca, wytrzymawszy tyle, spodziewał się i reszcie podołać; wezwał także swoich wiernych a stałych i radził.
Wszyscy jednomyślnie nad środkami tylko odparcia szturmu, namyślali się.
Pan Zamojski, który od początku oblężenia wziął z biblioteczki klasztornéj Karlińskiego[1] i nosił go pod pachą, począł sypać sposobami obrony najwymyślniejszemi, jak z rękawa.
Czarniecki słuchał i wzdychał, bo mu tego zazdrościł, a czytać nie bardzo lubił.
— Wszystko to dobrze, — rzekł po chwili — ale tak na mój rozum, co tylko kole, bije, siecze, odpycha, pali, smali, piecze, a co pod ręką, wszystko na nich dobre, użyjemy co się nawinie. Dziś nam dali fryszt, korzystajmy z niego, przysposabiajmy się.
— A Bogu dziękujmy.
— To swoją drogą zawsze, — rzekł Czarniecki.
Zamojski trochę był markotny że długie jego czytanie w łeb wzięło kilką słowami pana Czarnieckiego, a że, kochając się wyścigali zawsze i emulowali z sobą, jął znowu liczyć sposoby odpychania.
Czarniecki wąsa kręcił, wzdychał, słuchał: aż mu i dokuczyło.
— Więc tu panowie sobie radźcie, swadźcie, — rzekł — a ja pobiegnę na mur, i każę tymczasem znosić co się trafi.
Przeor nic nie powiedział; postrzegł Zamojski także, że tu więcéj czynu i ręki niż słów potrzeba, rzucił xiążeczkę i zawołał:
— Macie słuszność panie Pietrze, do roboty!
— Ot tak kochany mieczniku! — radośnie wykrzyknął Czarniecki — na mur, sposobmy co jest, potém sobie przy kominku spokojnym czasem przeczytamy xiążkę, co téż ona pisze, a teraz... a! zachcieliście, nie święci garnki lepią.
Ze zwołanym ludem stanęli zaraz do roboty.
Co było gdzie pozostałego rumowiska, kamienia, dylów, kutych drągów, zębatych kruków, żelastwa, bron, drzewa różnego, wszystko poczęto ściągać, aby na wypadek zbliżenia się do foss nieprzyjaciela, powitać go uczciwie. W dziedzińcu ustawiono kotły do grzania wody i smoły, mającej się zlać na oblegających.
Żołnierz trochę odpoczął, a kobiéty i czeladź posługiwała; rozdzielono te nowe środki oporu tak, żeby je mieć wszędzie pod ręką; najwięcéj tam gdzie nadkruszenie murów i płytkość fossy spodziewać się napadu dozwalała.
Cały dzień Boży na tém upłynął.
Nad wieczór przyszła ze swéj kryjówki Konstancja do klasztoru i przyniosła wiadomość o przygotowaniach szwedow, spędzeniu ludzi z Rędzin, Dzbowa i ze Mstowa, którzy z płaczem i jękiem, opierając się jak mogli, szli pod płazami żołdaków kopać szańce i ziemię nosić bryłami. Żebraczka wlókła z sobą podarek zwykły, fartuch kul pełen; a rozdzieliwszy je pomiędzy załogę, posunęła się zwykłym trybem naprzód pod basztę Krzysztoporskiego, u któréj go nieznalazła, bo chory jeszcze leżał, potém powitać puste okienko, z którego na nią patrzała Hanna, nareście ku mieszkaniu Płazinéj.
W mieszkaniu szlachcianki, znalazła ją za stolikiem nad kufelkiem w towarzystwie drugiéj jakiejś kobiéty; szeptały cóś z sobą tajemniczo na ucho. Zobaczywszy starą, Płazina ofuknęła ją, zamknęła drzwi i odpędziła precz. Konstancja niezrażona poszła zaraz w drugi dziedziniec na który wychodziło okienko z górnéj izdebki, i stanęła tu tak, żeby z niego widzianą być mogła. Długo kręciła się, chodziła, ale nic nie widziała coby ją na ślad jaki naprowadzić mogło. W okienku na górze tylko, maleńkie odchuchane kółko, wśród zamrożonéj szyby, mówiło że tam któś siedział.
Smutna powlokła się nazad pod basztę i zdziwiona ujrzała na niéj Krzysztoporskiego, który wywlokł się nie mogąc znieść zamknięcia, ale blady był i złamany, a oczy mu się iskrzyły jak slepie wilcze po nocy.
Ona zobaczywszy go, siadła na wschodkach.
— E! dobry wieczór panie Mikołaju!
— Zmilczał stary choć wzdrygnął.
— A co Hanna? myślicie że już śladu nie mamy, że nie wiemy gdzie ona?
Zastanowił się Krzysztoporski.
— Idź precz stara, idź... nie męcz mnie do ostatka, dość wzięłaś życia.
— Upamiętajże się, a nie dość ty nabrałeś zdrowia i żywota ludziom? Hannę odzyskamy, a ty na starość wstyd i hańbę nosić będziesz.
— Krzysztoporski przywlokł się bliżéj wschodków.
— Pójdziesz ty precz? — spytał ze złością.
— Precz! wszakżem to ukochana twoja — rozśmiała się stara — ulubiona Kostusia... spójrzyj i poznaj, to ja... któréj rozplatałeś i splatałeś kosy, całowałeś usta i oczy... o! to ja!
— Nie... nie — rozśmiał się gorączkowo starzec — nie, pamiętam tamtą.... Gdybyś nią była, jeszczebyś bałamuciła do ostatniego ciura szwedzkiego i zawracała głowy głupcom, coby ci wierzyli.
— A ktoż mnie piérwszy zalotności nauczył?
Przerwała się rozmowa.
— Idź sobie! daj mi pokój! — wołał pan Mikołaj.
— Jak ty drugim, tak ja tobie — żona twoja zostanę z tobą. —
Rozjadł się Krzysztoporski.
— Idź opętana do djabła!
— Nie bluźń i nie warcz, panie Mikołaju, jeśli ja to i ty, oboje razem, oboje... oddaj Hannę... oddaj Hannę, ty wiesz żem uparta, nie odejdę.
— Jam jéj nie widział, ja nie wiem!
— Kłamiesz! ty i Płazina wiecie o tém.
— Na te słowa chory i drżący ślachcic siły odzyskał i za muszkiet pochwycił, widocznie przestraszony; ale Konstancja nie czekając strzału uciekła i wprost pobiegła do przeora:
— Ojcze! dobrodzieju! — zawołała całując jego szkaplerz... — każcie szukać Hanny, wnuczki Lassotowéj u Płazinéj, a prędko... bo jéj gotowi co zadać!.





XXII.

Po jasnych dniach poprzedzających, nastąpiły zwykłe u nas mgliste i ponure; drobny deszcz, mrok, śnieżek gęsto pruszący, niezgłębione ciemności białe, obwisły nad obozem i twierdzą. Oblężeni nie mogli rozpatrzeć się o kilka kroków, nie mogli wiedzieć o przygotowaniach nieprzyjaciela, jego obrótach, zbliżaniu się i strzelać nawet na los musieli.
Nazajutrz od rana tak nieprzejrzany obłok otulił górę całą i obozowisko, że jasnogórzanie i szwedzi wśród téj mgły rady sobie dać nie mogli; deszczyk wilgotny drobny, cienki zimny, do kości przejmował szwedów.
Na zamku przestrach znowu, pora ta zdawała się szczególniéj sprzyjać szwedom, kroki ich okrywała tajemnica. Miller też radował się wielce ze mgły i korzystać chciał z niéj co najprędzéj, by zasypywać przekopy i dobywać klasztoru.
Tylko co wydano rozkazy, gdy Miller o kilka kroków posłyszał wystrzał i krzyki; zdawało mu się że to był jęk jego siostrzeńca od którego ledwie się oddalił. Nie pojmował co mogło być przyczyną wypadku, spiął konia, przybiegł na miejsce.
Młody człowiek leżał śmiertelnie kulą w brzuch ugodzony. Zakrwawiły się oczy dowódzcy.
— Co to jest? — zaryczał widząc ukochane swe dziecię w tym stanie i rzucił zwoływać lekarzy.
Ale lekarzem śmierć była; młody chłopak, obrócił się do niego, rękę wyciągnął drżącą, uśmiechnął i skonał.
Miller włosy rwał z głowy, żołnierze stali odrętwieni... strzał to nie mógł być klasztorny. Szwed jakiś wśród téj mgły, którą się tak bardzo cieszyli, oczyszczając nabitą śmigownicę, wypalił z niéj, sądząc że do klasztoru mierzy, a zabił biednego wyrostka.
Żalu, gniewu, wściekłości dowódzcy, odmalować niepodobna: dla niego to, dla zabitego dziedzica zbierał on po Polsce skarby łupieżą i krwią zbryzgane, jego jak syna kochał, i za syna przysposobił, wszędzie chciał go mieć przy sobie, aby z oczów nie tracić ulubieńca, zasłaniać go od niebezpieczeństwa, otulać i pieścić; chwila jedna zerwała węzeł, który szweda łączył jeszcze ze społecznością i światem.
Martwy z bolu i obłąkania, powstał Miller ucałowawszy zimną twarz siostrzana i pięść wyciągnął ku klasztorowi z groźbą okropną.
— Gdzie jest ten co strzelił? — spytał zimniéj.
Wskazano winowajcę.
— Rozstrzelać, — rzekł chłodno i odwrócił się. Siadł na konia, poleciał.
— Sypać szańce, zarzucać fossy.
Zbliżył się ku murom; one milczały, za niemi tylko stał lud i modlił.
A szwedzi powtarzali coraz uparciéj: czary, czary! i wieść o zgonie młodego wojaka poszła po obozie opowiadana w sposób taki, że stwierdziła przekonanie o jakichś czarnoxiezkich mnichów sztukach.
Wejhard dowiedział się o wypadku i schwycił za głowę.
— Teraz mi się już nie pokazywać Millerowi, rzekł; i pośpieszył z Kalińskim i Wachlerem pod twierdzę także.
Mgła nie rozbiła się na chwilę, a wśród tego złowrogiego mroku, ledwie o krok widzieć się było można. Zaczęło strzelać z obozu ku twierdzy, Jasna-Góra milczała. Nareście jakby z chmur wychodzący ukazał się lud ściśnięty w szereg, który pędzono na przekopy.
Wtém Konstancja wysunęła się z nich i stanęła na kontreskarpie w swych płachtach, z kijem podniesionym, jakby szydząc ze szwedów co się groźną linją posuwali ku niéj. Zobaczyli ją żołnierze i zwolnili kroku, szmer poszedł po linji.
— Kobiéta jakaś! kobiéta!
Kilku śmiałków strzelili, ona uprzejmie skłoniła im się i palcem zapraszała ku sobie.
Już myślą czarów opanowani Finlandczycy, którzy im wierzyć najskłonniejsi byli, stanęli: trąby napróżno grały do szturmu — jak wryci nie ruszali z miejsca. A tu już i szereg ich zaciemniał przed oczyma oblężonych i wszystkie działa zwrócone ku nim błysły, zadymiły, poczynając sypać kul gradem, na przyzastanowionych szwedów. Co było na przodzie odważniejszéj starszyzny padło rzędem, żołnierz się spłoszył i cofać począł.
— Czary! czary! — wołali jak poszaleni.
Miller bił i pędził.
Wtém noc nagle się robić poczęła i krótki dzień mroczył coraz bardziéj; działa forteczne coraz dalej sięgały, pierwsze linje przebiwszy. Nie było sposobu iść daléj, trąby dały znak do odwrótu. Wiatr jakby zasłony, z góry na chwilę mgły uniósł i rozdarł, w dali ukazując pracowników u szańców, z rydlami, motykami, schylonych nad robotą pod strażą szwedzką. Czarniecki rozkazał strzelać do nich.
Ale mrok coraz stawał się gęstszy, noc zdawała lecieć skrzydłami ptasiemi, coraz ciemniéj, ciemniéj, ciemniéj, tylko wśród bielejących tu i ówdzie płat śnieżnych, czernieje kupka ludu, ruszającego się jak mrówie.
Na oślep już, klasztorne działa celują sercem raczéj niż okiem, widzą popłoch... a potém cisza... i tak dzień się skończył.
W klasztorze zadzwoniono na Anioł-Pański.
Napaść ta była od południa, ze strony w którą kościół odwraca się do murów i wrót dobrze obwarowanych, choć szwedzi mieli ją za słabsze od kortyny.
Noc zeszła na czuwaniu niespokojném... wszyscy stali na murach w oczekiwaniu. Nikomu nie było tajno co się działo w szwedzkim obozie, zabicie Millerowskiego siostrzeńca, jego gniew i zaklęcia że twierdzę zdobędzie i zniszczy, przerażać poczynały. Sen uciekał z powiek, latarnie słabo świeciły na murach wśród mgły nieprzebitéj, ludzie jak cienie suwali się dokoła. Hasło powtarzano z cicha: w Bogu nadzieja.
Bóg niech będzie pochwalony!
Z temi słowy w ustach, z różańcem w dłoni, chodzili dowódzcy powolnemi kroki, spodziewając się nocnéj napaści; lecz napróżno; szwed o niéj nie myślał.
Nie rychło opieszały dzień zaświtał, lecz taki jak wczorajszy gęstą mgłą osuty, rzekłbyś że się owinął nieprzejrzystemi szaty; ni nieba, ni ziemi, ni świata, jasno a nic nie widać. Tuman jak dym gęsty wszystko osłania, powiększa postrach, przeraża, bo tajemnicą otacza.
Kordecki zasępiony na jutrznię do choru przyszedł, a po skończonych modlitwach:
— Bracia, odezwał się, nie czyste są serca nasze, nie gorące modlitwy, Bóg odwraca się od nas i upomina! módlmy się lepiéj... Znać zesłabła w nas wiara. Mgły stały się sprzymierzeńcem nieprzyjaciela, w nich zamknięci, jesteśmy jak ślepi... biada nam jeśli to potrwa. Siła ludzka nie pomoże na to; innéj tu potrzeba pomocy. Czemuż gdy modlitwy Jozuego słońce wstrzymały, nasze, mgły by nieumiały rozpędzić.
Widać było po twarzy ojców zwątpienie i podziw wielki.
— Wiary! wiary! zawołał Kordecki, a ruszym nią góry i opoki! wiary a zwyciężym! to oręż nieprzełamany, to zbroja nie skruszona. Nie możemy wszyscy leżeć na modlitwie, bo musiemy walczyć. Niech jeden z nas zastąpi wszystkich gorącą nieustanną modlitwą do Boga, niech exorcyzmem i słowy błogosławieństwa rozpędza mgły szkodliwe, niech błogosławi działa i oręże nasze, niech za nas błaga i jęczy. Ojcze Stawiski to będzie wasze dzieło, wznieście się duchem pod tron Wszechmocnego, i módlcie się za nas, my pójdziemy pracować... Błogosławcie we cztery świata strony, a pierzchnie urok i tumany szatańską nagromadzone siłą, bo wiara panuje wszystkiemu...
Xiądz Stawiski blady, poważny starzec, powstał, zniżył głowę i w milczenia przyjął rozkaz przeora.
Inni ojcowie westchnęli tylko.
Kordecki wyznaczywszy przeciwko mgłom bojownika, jakby do najprostszéj pracy: zszedł z chóru spokojny.
— A to co za licho? — rzekł pan Czarniecki widząc nagle z mglistych mroków, wyłażącą dziwną jakąś wysoką budowę, która powolnie poruszając się, ku murom zbliżała.
Zamojski spójrzał także i uśmiechnął się.
— To się zowie w języku wojennym...
— Ale do czego to służy? spytał niecierpliwie pan Piotr, jużciż nie do bicia masła?
— Do rozbijania murów, i włażenia na nie.
— No to nie czekając i nie definiując, walmy do tego rusztowania... Kasprze kochanku rychtuj mi na te kozły, czy jak się tam to zowie, a gracko, dostaniesz odemnie co zechcesz.
Kasper począł działo podnosić, bo się machina zbliżała, dano ognia i wielki taran czy balista, który wlekli żołnierze i lud okoliczny z końmi i wołami razem, począł trzaskać: ponowiono strzały i nim skutek ujrzano za dymem, już łom drzewa i krzyk ludu dał znać, że Kasper trafił. Czarniecki aż go w czoło pocałował.
— Otoś mi chwat, — rzekł, naści! i oddał mu woreczek swój ślachecki... a teraz do téj gawiedzi.
Gęstemi strzały walono do reszty już złamaną machinę, około któréj kupili się szwedzi z krzykiem i przeklęstwy. Chciano dźwignąć, co było zepsute i spoić na nowo, ale okazało się, że kule szczęśliwie najistotniejsze części taranu: drągi, haki, kloce zębate, szruby i sznury zgniotły i zniszczyły; niektóre kawały poodlatywały daleko i pokaleczyły żołdaków, belki przybiły ludzi co machinę ciągnęli... szwedzi popatrzali, przybiegli starsi i znowu szeptali między sobą. — Czary! czary.
I powoli odstąpili.
Dano znać Millerowi, który opodal siedział tyłem do twierdzy obrócony; machnął ręką tylko — róbcie co chcecie.
I słowa nie rzekł więcéj. Groźne jego czoło więcéj od rozkazu mówiło, wzięli się więc do budowy drugiego tarana, a tym czasem starano się o jakąkolwiek przewagę, ale nadaremnie.





XXIII.

Nazajutrz rano, do pierwszéj myśli wróciwszy, ale na inną obracając się stronę, szwed znowu rzucał kulami od wschodu. Ztąd w istocie obawiać się było można wielkich szkód, jeśli nie dla klasztoru, to dla kościoła, którego okna i facjata zwracała się w tym kierunku.
Nieustanność szturmów, niepokój ciągły, wrzawa, strachy co chwila nowe, pomimo usilności Kordeckiego, wlewającego odwagę w swoich ludzi, musiały zwątlić najwytrwalszych nawet. Większa część twarzy pochmurniała, nawet mnisi życiem niezwykłém zmęczeni, zwiesili głowy na piersi i nikt jeszcze nie śmiał powiedzieć że mu tchu brakuje, że cierpi; ale wszyscy czytali sobie w oczach wyraz niewysłowionego znużenia. Nikt krzepiącéj nie zachował nadziei.
Klasztor zwyciężał dotąd, ale go wycieńczało zwycięztwo; przeor to nawet widział; miał nadzieję w odsieczy, nadzieję w zimie, nadzieję w znużeniu szwedów... i wszystkie dotąd zawodziły.
Zwątpienie, rozpacz niemal obojętną na śmierć lub życie, zimną, milczącą, bladą, spotykałeś wszędzie.
Ślachta znowu skupiała się i naradzała potajemnie; załoga szemrała, śmielsi już narzekali i powiew rozpaczy obejmował chłodem swym serca. Już i kościół i kaplica stały pustką, izby pełne były naradzających swarliwie.
Tymczasem modlitwy zwycięzko mgły rozbiły; niewidzialna ręka zdawała się rozszarpywać grube osłony tumanów, rozrywała je i zrzucała na widnokręgu krańce, a niebieski błękit z pod nich i jasne ukazało się słońce.
Pod twierdzą kupami leżeli ostatnich dni pobici szwedzi, niektórych śnieg już popruszył, inni czernieli jeszcze; koło nich krzątali się żywi to odzierając z sukni, to zabierając na wozy. Starszyzna wybierała upadłych towarzyszów broni, by im cześć oddać ostatnią i żałobne wozy pociągnęły z szeregiem trumien ku Krzepicom.
Poszło tam z honorami wojskowemi, z muzyką i spuszczonemi chorągwiami, ciało Millerowego siostrzeńca, a za nim orszakiem szła jazda szwedzka, poszło w prostéj wieśniaczéj trumnie, na wozie kmiecym szukać spoczynku na ziemi najazdem zgwałconéj, która grób pochłonęła karząc niepamięcią.
Kordecki patrząc na ten orszak zapłakał.
— Tyle koni, tyle ofiar, a! miły Boże, zawołał do x. Stradomskiego stojącego przy nim, dla ludzkich fantazij, dla sławy zdobywcy, dla próżnego liścia lauru; a gdy przyjdzie na wiekuistego państwa pracować zdobycie, o jak to każdemu ciężko! Najechali ziemię naszą i zawojowali sobie — groby! niech im Bóg przebaczy, niech niepamięta.
Nic nie odpowiedział xiądz Stradomski, i w milczeniu zeszli z wyżyny, na któréj stali, do klasztoru.
Tu spotkali zakonników i ślachtę z bladém obliczem skupiającą się umyślnie przeciw Kordeckiemu. W tych gromadkach dwie twarze uderzyły przeora. Byli to tylko co do twierdzy wpuszczeni pan Alexander Jaroszewski, który pod opieką Jasnéj-Góry miał żonę i synka i pan Ciesielski, którego dwie siostry zakonnice dominikanki, od powodzi szwedzkiéj tu się skryły.
Oba zasłyszawszy co się dzieje na Jasnéj-Górze, zaczęli niespokoić się o swoich i zbiegli do Millera naprzód, żeby im dozwolił wyprowadzić kobiety, bo pewni byli, że nieustannemi szturmami twierdza wzięta zostanie, i padnie łupem rozjadłych i rozbestwionych szwedów.
Rano dnia tego dopuścił ich do siebie Miller, a wysłuchawszy prośby, rzekł:
— Idźcie moi panowie, ale to się na nic nie zda.
— Jakto? — zawołał pan Jaroszewski, — musi mi wydać żonę i dzieci, a panu Ciesielskiemu siostry.
— Nie wyda — odparł wódz, — toby wystraszyło do reszty zamkniętych w twierdzy; jabym bardzo był rad temu, ale Kordecki ma rozum, nie zrobi tego. Nie trzeba było kryć się przed szwedem... a dziś, zapoźno.
Pan Jaroszewski jak był żywy bardzo i przywiązany do żony i synka, a pan Ciesielski co dość łatwo tchórzył, ale w takim razie miną nadrabiał, gdy był w strachu — oburzyli się oba.
— To być nie może panie generale, muszą nam wydać naszych! Toby była tyranja!
— Zobaczycie, — rzekł zimno generał, — idźcie...
— Jakoż poszli, a po drodze nieomieszkali w twierdzy rozsiać popłochu, i przeor zaraz postrzegł się, że ich przybycie nie było mu na rękę. Nim od bram do niego się przebili, już napletli dziwów, nastraszyli bojaźliwych i zachwiali odważnemi nawet. Według nich twierdza co chwila mogła, musiała być zdobyta; szwed zaklął się, że nikogo życiem nie daruje; kobiéty, starce, dzieci, mieli paść ofiarą, a na gruzach sól rozsypać obiecywano.
Płacz, lament rozległ się po całéj górze.
Na to właśnie nadchodził Kordecki, spojrzał surowo, a wtém jak stali w korytarzu pan Jaroszewski i pan Ciesielski do niego:
— Xięże przeorze, — rzekł piérwszy z ukłonem, — przyjechałem po żonę.
— A ja po siostry.
— Cóż to się stało, że je wywozić myślicie, — odparł Kordecki zimno i z nieukontentowaniem, — czy to już Pana Boga niéma nad nami i Matki Boskiéj w Częstochowie — Cóż nowego im grozi?
— Co grozi? juściż to jawna i oczewista, że twierdza zostanie zdobyta i zniszczona.
— Kto to panu zaręczył?
— Ale dość policzyć xięże przeorze, co naszych, a co szwedów.
— Licz sobie kiedy chcesz, waszmość się boisz, a my się nie bojemy; tobie straszni, a nam nie.
Pan Jaroszewski osłupiał.
— Zresztą, — rzekł, — jak sobie xiądz przeor chce, ale ja siebie patrzę, i o żonę proszę.
— A ja o siostry.
— Zawołać braciszka Pawła! — rzekł przeor chłodno. — Wszyscy milczeli czekając co z tego będzie; przybyli sądzili, że im kobiety puszczą, aż i brat krawiec przybiegł ze szkaplerzem na ręku i spójrzał ognisto na wszystkich, ze łzami prawie na przeora, przed którym się nachylił skwapliwie.
— Wiesz bracie, jakie jest rozkazanie u wrót? — spytał go Kordecki.
— Wiem ojcze przeorze: wpuszczać pojedyńczo kto zażąda, a nie wypuszczać, chyba za wyraźnem zezwoleniem waszém.
— Tego rozkazania strzeżcie mi najpilniéj i nadal, — dodał przeor.
— Będzie spełnione święcie.
— Cóż więc, gwałtem myślicie tu zatrzymywać? — oburzył się pan Jaroszewski.
— Nie was, — odpowiedział przeor spokojnie, — ale kto przed oblężeniem się tu schronił, gdyby dziś uchodził, popłochby rozsiał niepotrzebny, za jednym zechcą wszyscy; zatém kto tu jest, ten dobędzie do końca.
— Xięże przeorze, tu o życie chodzi! macie prawo rozporządzać swojém i swoich podwładnych, ale nie naszém...
— Wszyscy tu moi podwładni dzisiaj, — odparł zimno i stanowczo zakonnik, — Bóg nas rozsądzi; co czynię, robię z przekonania o koniecznéj potrzebie i z natchnienia Bożego. — Będą wszyscy cali, jeśli zaufamy Panu, nie obawiajcie się.
Dwaj przybyli zmięszali się, nie wiedzieli co począć, spoglądali po sobie, stali, przeor już odszedł, został Zamojski.
— To czego żądacie, — rzekł im na długą gotując się orację, — nie podobném jest et contra consuetudinem belli. Submissionem winniśmy wszyscy wodzowi, rozkaz i wola jego święta. Nie obawiajcie się jednak, nic się tu złego nie stanie nikomu; Deo adjuvante pokonamy hostem chociaż potentem, czemu nie podoła oręż, podoła modlitwa. Tu daremnie, — dodał, — i prosić i grozić! — Nie mniéj mi droga żona moja i dziecko jedyne, przecięż je tu skryłem i wywozić nie myślę.
— Wolno wam czynić co się podoba, ale i my też swój rozum i wolę mamy.
— Jak się oblężenie skończy, zrobicie co się wam podoba.
Pan Alexander Jaroszewski począł krzyczeć i hałasować, Ciesielski mu pomagać; Miecznik wziął piérwszego za rękę —
— Będę, — rzekł ostro, — zmuszony kazać was za mur wyprowadzić, nie czyńcie mi tu burdy i idźcie sobie z Bogiem!
— Ale to tyranja niewidziana, to ucisk swobody szlacheckiéj.
Rozśmiał się pan Zamojski.
— Ojcze Pawle, — odezwał się, — ci panowie już się widzieli ze swemi, zostać zdaje się nie pragną, my czasu nie mamy — każcie ichmościom fórtkę otworzyć.
Napróżno oba poczęli wołać hałaśnie i po sejmikowemu się odgrażać, na nic się to nie przydało; pan Piotr Czarniecki dodał im kilku ludzi i jak niepyszni, musieli z twierdzy ustąpić.
Miller spotkał się nieopodal.
— A co tam? — spytał z uśmiéchem.
— Nie puszczają! zawołali.
— Mówiłem wam to wprzódy! I machnął ręką. —
Oba panowie poszli do znajomych sobie kwarcianych po radę i znikli.
Wypadek ten oburzył wielu w klasztorze: — ślachta nie przywykła do posłuszeństwa, krzyczała na gwałt, kobiéty płakały, xięża nawet szemrali. Xiądz Lassota wbiegł oznajmując przeorowi co się święci, że refektarz pełen i bodaj czy nie bunt się jawny gotuje. Kordecki szybko ruszył, biorąc z sobą po drodze xiedza Stradomskiego; ale już w refektarzu jedni tylko xięża się zostali, ślachta się rozpierzchła.
Zakonnicy stali jak powarzeni, milczący, chmurni, gotowali się cóś mówić i obawiali rozpocząć. Przeor wyczytał myśl w ich twarzach i stanął. Wtém xiądz Błeszyński wystąpił naprzód.
— Ojcze przeorze, — rzekł, — długo milczeliśmy, długo czekali na posiłki i nadzieje, ale gdy to wszystko marne dymy, czas i nam głos podnieść. Nie zaprzeczajcie żeśmy czynili co mogli w obronie miejsca tego, i życie gotowi byli dać w ofierze: ale łudzić się dłużéj niepodobna.
— Tak jest, — dodał xiądz Małachowski, — pozostaliśmy sami, posiłek przybyć nie może, zguba jawna i oczewista. Przeznaczył nam Bóg upokorzenie zwyciężonych, nie opierajmy mu się.
— Ojcze przeorze, — dorzucił xiądz Dobrosz, — dzisiejszy postępek wasz, który mógł być wedle praw wojny, my ich nie znamy — oburzył i zniechęcił do reszty ślachtę, strwożeni wszyscy, nas garść mała, sami nic nie zrobim. Na Boga zaklinamy was, myślmy o poddaniu się...
Tu i inni ośmieleni mówić poczęli.
— Ojcze przeorze, czas wyjść z tych omamień, kraj cały w ręku szweda, Król nas opuścił, świat o nas zapomniał; Polska nie jest już Polską lat starych... Czas prosić o warunki.
— To zdanie wasze? — spytał smutnie Kordecki.
— To myśl i pragnienie wszystkich... zapał i wiara nie pomogą przeciw wyraźnéj woli Bożéj.
— Do definitorium! — odezwał się przeor, — niech dzwonek zwoła na radę!
Rzekł i wyszedł piérwszy.
Jeszcze sala była pusta, gdy ukląkł w niéj przed krzyżem Zbawiciela świata, i leżąc u nóg jego, trupią głowę obyczajem zakonnym pocałował; długą chwilę pozostał tak na modlitwie gorącéj, potém podniósł się całując rany nóg, rąk i boku Chrystusowego.... Zakonnicy sypali się już do definitorium, zasiadali swe miejsca, przeor zajął swoje; twarz jego była pogodna, chwilę podumał, powlókł po nich wzrokiem, i tak mówić począł:
— Przeraża was zakonnych ludzi, bracia moi, niebezpieczeństwo wojenne. Wielkie to zaiste i groźne niebezpieczeństwo, ale nie takie żebyśmy dla niego zachwiać się mieli w postanowieniu bronienia miejsca świętego i spełnienia obowiązku. Królowie polscy powierzyli nam straż téj świętéj góry; chcecie ją stróże wiarołomni oddać nieprzyjacielowi.... wola wasza! Zdajcie na ręce kacerzy co macie najświętszego i najdroższego dla ocalenia życia, ja was sądzić nie będę — Bóg i ludzie osądzą! Nie godzi się jednak by to miejsce pozostało bez czci i sługi, bez nabożeństwa, niepodobna żeby wszyscy hańbą okryci opuścili ten ołtarz, jak zbiegi niewierne, którzy wzięli zapłatę wcześną, a gdy przyszła chwila niebezpieczeństwa, uszli sromotnie. Powiedzcie więc bracia, którzy z was zostać tu zechcą, i zdać się na wolę szweda, ja z pozostałemi, nie mogąc ani sromoty znieść naszéj, ani żeby kacerze bluźniercy, splamili ten przybytek, — ustąpię, pójdę.... Zostawuję wam wolę, czyńcie jak się wam zda...
Proste były słowa przeora, choć goryczą zaprawne: wymówił ostatnie ze łzami, zabłysły one na powiekach, jak krople rosy niebieskiéj; ręce wyciągnął ku nim i oczy, pytając... Wystąpcie i mówcie!
Ale nikt się nie odezwał, rumieniec wstydu oblewał twarze, milczeli wszyscy.
— Przecięż chcieliście poddania, mówcież wïęc, ja wam będę posłuszny. Ojcze Stradomski tyś piérwszy.
Kaznodzieja nic nie odpowiedział; pytał z kolei wszystkich, nikt odezwać się nie śmiał, tylko rzęsistemi kroplami pot oblewał ich czoła, a wzrok utopili w ziemię.
— Nikt z was teraz nie śmie okazać strachu, któregoście byli pełni przed chwilą. — rzekł łagodnie. Opamiętajcie się bracia i uczcie z chwilowéj bojaźni, jak upaść łatwo, jak trzeba czuwać nad sobą. Na Boga! — podniósł głos — czémże dziś, jest straszniejsze od wczora? wytrzymaliśmy tyle napaści stale, nic nie dokazał nieprzyjaciel, boim się więc zwycięztwa naszego? Widzicie że załoga, uzbrojenie, zapasy wystarczają nam przy pomocy Bożéj; przyjdą może i posiłki, słyszeliście że Polska cała ze zgrozą obudziła się ze snu i zdrętwienia; Król wróci do kraju, przypomną sobie ludzie, że my jedni trwaliśmy! Nie dawajmy ucha poszeptom bojaźliwych i krótko widzących ludzi... niech się lękają, myśmy wyżsi być powinni nad strach ten ziemski i płochy...
Mówił i nikt mu nie przerwał; — a wtém braciszek Paweł zapukał do drzwi z listem w ręku.
— Konstancja list ten na wałach w śniegu znalazła.
Cudownie to pismo dla dodania otuchy przybyło, jak gdyby modłami Kordeckiego wywołane; pisał je niejaki Jan Maj Sandomierzanin do brata w Sieradzkiém, któś poczciwy podrzucił. Były to wieści o Tatarach idących wielkiemi zastępy w pomoc Kazimierzowi. Przeor odczytał i oddał xiędzu Stradomskiemu.
Bóg łaskaw, — rzekł, — dajcie czytać małowiernym, niech się w postrachu utulą.
To mówiąc wyszedł zostawując xięży zawstydzonych i niespokojnych. Nie było wymówek wzajemnych, ani nowego szemrania, westchnęli tylko i rozeszli się z uczuciem wiary, z pragnieniem poprawy; każdy ważąc i poświęcając chętnie swe życie.
Ale ze ślachtą nie tak poszło łatwo: tu przeor nie mógł każdego z osobna ani razem wszystkich zgromadziwszy zawstydzić, upokorzyć i wlać siły, których brakło; strach głośniéj mówił nad wszystko w świecie, do tych zwłaszcza, co tu mieli żony i dzieci, a obawiali się rzezi i gwałtu. Ranny napad Jaroszewskiego, łzy saméj pani, postrach panien Ciesielskich, rozeszły się po całym klasztorze. Chcieli ślachta z zakonnikami razem, zmusić przeora do poddania, ale po naradzie w definitorium, ojcowie Paulini usunęli się i sami znajomych na drogę męztwa zwracali, niechcąc już pomagać ślachcie. Kilku ze starszyzny mając na czele Zamojskiego i Czarnieckiego, trzymali się niezachwianym umysłem, reszta burzyła się, a było tego z pięćdziesiąt rodzin. Biegali oni jak poparzeni, lamentując, radząc, narzekając na nieszczęśliwą godzinę, w któréj się tu schronili. Pani Płazina w téj zawierusze miała wyborne pole nagadać się, nabiegać, nazaczepiać co młódszych i nanosić plotek, tak że zapomniała nawet o swéj jaśniewielmożności i państwie. Godny jéj małżonek pan Płaza, jakiś Mrówkowski i kilku innych przewódzców, na serjo zbierali wota do poddania się i gotowali iść do Kordeckiego. Ale Czarniecki, który to po części przewąchał, rozkazał zgromadzić się ludziom załogi, rozdał wszystkim po śklanicy miodu, przyrzekł sowitą gratyfikację i po prostu rzekł do nich:
— Moi kochani, cós tu u nas śmierdzi zdradą, panowie bracia ślachta zaczynają tchórzyć i myślą o poddaniu. Xiądz przeor o tém słuchać nie chce, i nas większa część postanowiliśmy trzymać się do upadłego. Otóż chciałem wam powiedzieć tylko to, że który z was miałby ochotkę zwąchać się z tchórzami, straci odwagę, a mówić będzie o poddaniu, albo wejdzie w jakie konszachty, to mu, tak mi Panie Boże dopomóż, jak psu, własną ręką w łeb wypalę. Macie więc wóz i przewóz, jak się da Bóg ta szwedzka robota skończy, każdy otrzyma podwójną płacę roczną w nagrodę; kto co złego pomyśli lub zamierzy, zginie nie od szweda, ale ode mnie. Znacie mnie że jestem słówny; a teraz na mury i zwijać mi się gracko.
Załoga poszła rzesko, i już w niéj pomocnika nie mieli bojaźliwi, co się na niéj opierać chcieli. Kordecki choć nie wiedział co się stało, gdy się stało, pochwalił. Zamojski tylko trochę się namarszczył, bo gotował piękną bardzo mowę do załogi, a ta już była niepotrzebna. — Trzeba wyznać, że ruchawość pana Czarnieckiego, jego zwycięzka wycieczka, jego skromne a poczciwe krzątanie się około obrony klasztoru, trochę spać nie dawały panu Miecznikowi. Nie żeby, uchowaj Boże, zazdrościł tych usług Czarnieckiemu, ale że mimo pracy swojéj, chciwy dobra człowiek, pragnął go gorliwością prześcignąć. I nieraz pani Miecznikowa widziała go po nocach, gdy na chwilę zszedł z murów do niéj się dowiedzieć, tak zadumanego głęboko, jakby losy świata ważył w ręku. Był to skutek podobny temu, jaki laury Milcjada, czyniły na Themistoklesie.
— Co u licha! — mówił sobie pan Zamojski, — to niepodobna żebym i ja też czego nie dokazał. Co kto zrobi, to on; wszędzie mnie wyprzedzi, wszędzie drogę zabieży, wszędzie znajduję go już po capstrzyku, gdym ja dopiero się gotował z myślą moją. Tak być nie może. Juściżem ja wódz naczelny po xiędzu przeorze, muszę także się z czem popisać.
I dumał tak poczciwy Miecznik dnie całe i noce, a zobaczemy że nie darmo.





XXIV.

Szwed sprobowawszy ze wszystkich stron, zostawił południową na sam ostatek; tu była brama główna ze wzwodem, tu po nad kortyny wysuwały się wysoko mury kościelne. Postanowiono więc wziąć z dwóch boków kościół i kaplicę N. Panny, ogień skierować na nie, i zmusić gorliwych o całość przybytku zakonników do poddania, grożąc zniszczeniem zupełném. Miller miał tę myśl od początku, odwodzono go od niéj; wyczerpawszy środki, postanowił przyprowadzić ją do skutku, i zaraz dnia następującego po nowych przysposabianiach, na węgle wschodnio-południowym, rozpoczął czynny ogień.
Była to godzina chóru, zakonnicy wszyscy znajdowali się na nabożeństwie swojém; szmer modlitwy rozlegał się w kościele, gdy szwedzkie działa wymierzone na samą świątynię, strzelać poczęły.
Miller wiele rachował na słabość murów długiémi oknami przeciętych i kierowano kartauny tak, aby podciąć u dołu mury a obalić je. Straszliwy huk zagłuszył modlitwę, ale jéj nie przerwał; w tém usłyszano na dachu kościelnym druzgocące się krokwie i belki... blady przestrach ogarnął starców, ale przytomność przeora, który się modlił nieulękły, nie dozwoliła uciekać... Ogień działowy co chwila stawał się żywszy, zdala dochodziły krzyki i łoskot niepokojący.
Wtém, zdało się jakby gmach cały miał runąć i ziemia rozstępywała pod nim; wszyscy zakonnicy, oprócz przeora, na ziemię upadli; dym, pył, kurzawa, gruzy napełniły przybytek... kula od kościółka ś. Barbary puszczona, rozbiwszy okno, z częścią muru po nad głowami mnichów, przeleciała w sam środek gmachu. W téj saméj prawie chwili, druga w bok kaplicy w ścianę Janitorium uderzywszy, okna w niéj połamała. Chwila to była okropna i popłoch niewyrażony, dalekie krzyki szwedów, jęk boleśny zakonników, zwiększały się razem z wrzawą boju i hałasem strzałów; wszyscy uciekać zaczęli, wołając:
— Matko Boża! Matko Boża! zmiłuj się nad nami!
Kordecki powolnie, ostatni zszedł z chóru i wstrzymał zbiegów spłoszonych.
— Tu miejsce nasze, tu! u Jéj ołtarza.... korzmy się i ufajmy, a nic nas nie dotknie...
Grzmiały działa, waliły się z wyżyny nadwątlonych cegieł ostatki, padały szyby okien i ramy, gdy przeor uciekających zwoławszy głosem potężnym, uklęknąć im kazał.
Święty Boże! rozległo się wśród huku strzałów. I działa zdawały się posłuszne modlitwie; drżeli mnisi oczekując nowego wystrzału, ale już kula żadna nie śmiała przerwać pobożnego śpiewu.
Dokończywszy pieśni, spiesznie rozbiegli się Paulini, Kordecki zamykał szereg, niezlękniony, poważny, zadumany; wtém za szkaplerz pochwycił go braciszek Paweł wylękniony i blady.
— Ojcze przeorze — brama!
— Cóż w bramie? jużciż nie szwedzi?
— Nie, ale wzwód strzaskano, kula przebiła sklepienie i pogruchotała muszkiety wiszące w izbie Kaspra.
— Znać już nie będą nam potrzebne, chłodno odpowiedział Kordecki.
Zamojski już był obejrzał tę szkodę i kierował odwetem, celując działa z narożnéj baszty.
Szkod znacznych nie było: na dachach w części połamanych, ogień się nie wszczął, kule padające nadszczerbiły murów, ale nic nie obaliły. Szwedzi około południa musieli wstrzymać ogień, bo ich wielkie kartauny do ciągłego strzelania zbyt wiele brały prochu, a nie było go podostatkiem, musiano oszczędzać; z trafnego zaś strzału do kościoła i kaplicy wnoszono, że zakonnicy dosyć przerażeni być muszą.
Czekano parlamentarzy, ale napróżno, nikt z klasztoru nie przybył; spodziéwano się ich do wieczora, wyglądano, noc nadeszła, a twierdza nie dała znaku życia.
Ale w niéj niestety, nie tyle było odwagi i wytrwałości, ileby spodziewać się można. Strach znowu rannémi kulami podbudzony, grał we wszystkich sercach, Kordecki udawał że go nie widzi długo, wreszcie schadzki, namowy i szemrania ślachty w oczy skakać poczynały. U pana Płazy narada ciągła od rana do nocy, i coby mieli na mury pójść z innémi, to zasiędą u kuflów, straszą się szwedami, lub opowiadają jacy to oni dla upokorzonych łaskawi, a nawet grzeczni. Jeden drugiego zachęca, aby iść do przeora i naglić o traktaty.
— To xiądz, zwyczajnie xiądz, — rzekł pan Płaza, — nic nie rozumié, panu Zamojskiemu teraz w głowie desperacja, że go szwedzi prześladować będą, a Czarniecki, wiadomo, choć go zwiąż, to się bić będzie; wszyscy zacietrzewieni, pod nosem nie widzą, że lada chwila szwed zdobędzie Jasną-Górę.
— Co tu długo gadać, — rzekł drugi, — tu o naszą skórę chodzi, myśmy się tu schronili dla bezpieczeństwa, nie żeby głowami przypłacić i żonki szwedowi oddać, albo niech nas puszcza, albo niech się poddaje!
— Już kiedy kule kościoła nie szczędzą, — rzekł trzeci, — nie długo tu i nam się osiedziéć!
— Do przeora! do przeora! — zawołali wszyscy i wyszli gromadnie, hurmem przeciw xiędzu Kordeckiemu.
— Nie zasiali go nigdzie w twierdzy i musieli szukać aż w celi, bo dysponował właśnie cóś z powodu rannéj szkody i kościoła, gdy szum w korytarzu oznajmił cisnącą się ślachtę — P. Płaza po przedzie; przeor poznał z jego twarzy o co chodzi; ślachcic naprzód popchnięty rad nie rad z perorą:
— Przyszliśmy, — rzekł pokłoniwszy się — spytać waszéj przewielebności, co myślicie i czego czekacie z tą zwłoką, gdy niéma odrobiny nadziei żadnego posiłku; nieprzyjaciel panem wszędzie, trzeba się ratować, trzeba poddawać, bo niéma co bałamucić... darmo, mości przeorze, — przyszła godzina...
Kordecki twarz łagodną zmienił wyrazem surowym i chłodnym; stanął przed niémi jak sędzia.
— Nie na wszystko czego żądamy, — rzekł, — szwed się godzi, bo na skalanie świętego miejsca przez kacerzy, my zezwolić nie możemy. Wy miłościwi panowie znużeni pracą, jak się wam wydaje, niepowodzeniem, chcecie układów, ale pomyślcie, czy i poddanie klęską nie będzie? Wiémy jak dotrzymali obietnic w Krakowie.... Nie naglijcie o poddanie, abyśmy my przez was, niegodnémi świętego miejsca uznani nie byli. Gorsze upokorzenie od wojny.
— Ale xięże przeorze, — przerwał Płaza, — tu o nas chodzi!
— Wcale nie o was, — odpowiedział przeor, — naprzód o ołtarz, potém o nas wszystkich, a nie o was tylko, a poddać się nie poddam.
— Więc nas z żonami wypuśćcie!
— Nie prosiłem byście przyszli, owszem samiście się tu wpraszali, nie cofajcież się; chociażeście mi raczéj zawadą niż pomocą, ale was uwolnić nie mogę, załogę i poczciwy ludbym strwożył.
— Więc będziemy zmuszeni... — rzekł poczynając inny.
— Siedziéć spokojnie, — dodał Kordecki, — i nie odbiegać od drugich; wiedzcie więc, że ani was puszczę, ani się poddam.
Na te słowa wyrzeczone stanowczo, nie było co odpowiedziéć; chciał pan Płaza mruknąć cóś jeszcze.
— Dzwonią do chóru, — rzekł szybko przeor, — modlitwa zbawieniem naszém, nie przerywajcie mi jéj proszę.
Poszli tedy jak zmyci; w dziedzińcu czekała reszta ślachty na swoich deputatów.
— A cóż? — spytali, — coście wskórali?
— Dostaliśmy po nosie, niéma co i mówić więcéj, to hetman nie przeor! nie da on sobie rozkazywać. Nie wiém co nas tu wpędziło, a teraz siedziéć mus.
— Ale cóż to będzie? co to będzie? — zawołały kobiéty. — Tchórze rozeszli się po cichu.





XXV.

Nad brzegiem stawu, w kruchym i wątłym jeszcze lodzie, przerąbawszy płonki, polacy co ze szwedem byli, a od wojaczki wymówiwszy się spoczywali, łowili sobie rybę na adwent. Nudno bo to było żołniérzowi stać, prochu wąchać, strzałów słuchać, szweda pod nosem miéć, a szabli niedobywać i nie miéć z kim się potuzać. Tu niby przyjaciele, tam Matka Boska i bracia, a ręce gdyby związane. Nie jeden klął na czém świat stał, ale głową muru nie przebić; patrzali, ziewali, grali, śpiéwali; nie jeden z desperacji opończą otuliwszy się spać kładł, spał noc, zjadł i spał znowu, i spał aż puchł od tego odpoczynku; drudzy włóczyli się po mieszczanach częstochowskich na gawędy, na piwo i miód, na wspólne wzdychanie. I choć to łyczaki, ale gdy niéma do wyboru jeno szwed albo mieszczanin, woli ślachcic mieszczanina, wolałby w ostatku żyda, bo z niémi się rozgadać można.
Otoż kilku z tych biédaków, że to był post, a nie było co robić, dostawszy niewodu w miasteczku, włoków i sieci, poszli do stawu i takie miejsce wybrali sobie doskonałe, że za pierwszém zarzuceniem cóś bardzo wielkiego i ciężkiego złowili.
— A juściż to nie ryba, kiedy aż niewód pęka! — zawołali ci co ciągnęli.
— Nuże zobaczmy co to! I jak poczęli kijmi, hakami, siekierami borukać się z tym cudownym potworem, aż na wierzch dobyli kilka z kolei beczek sporych dobrze zadnionych, a niezmiernie ciężkich.
Zbiegło się tedy ciekawych dosyć, a tu zaraz i starszyzna, nuż zasmolone solanki odbijać. Aż kiedy spójrzą, wewnątrz! pateny, vota, monstrancje, kielichy, turybularze, ampułki, srébra kościelne... popatrzali i ręce im opadły.
— O! cóżeśmy to najlepszego zrobili! dzień biały, a tu szwed za pasem, szpiega dosyć, co tu począć? Zabrać kościelne, niechże Bóg uchowa! dać wziąć rabusiom nie lepiéj, więc co najprędzéj chować i ukrywać, nim się Miller dowie.
Tak się też stało, siedli zaraz w kilku na koń, wzięli beczki na wozy i do xiędza Rychtalskiego z tą zdobyczą. Na przypadek tylko, co było nie święconego, kilka naczyń zostawili, gdyby się bardzo Miller napiérał, aby mu czém gębę zatkać. Ledwie się to stało, a już generał wiedział o wszystkiém.
Co to szwedowi srébro! jak mu powiedzieli o połowie, poleciał zaraz Wejhard na miejsce przysłużyć się co najrychléj, i zapłacić z cudzéj kieszeni za wszystkie strapienia. Stanął w miejscu, ale tu tylko niewód leżał mokry jeszcze, kilka płotek, trochę klepki i wiele traw a muszli dobytych ze dna.
— Gdzie srébra? — rozbiegli się szwedzi, — gdzie srébra?
— Srébra? — Nikt o nich nie wiedział, Poszli do starszych, potém do towarzyszów, ale srébra, jakby je znów utopił w wodę: nikt powiedziéć o nich, nikt wydać ich nie chciał. Szwedom znowu przy kwarcianych nie wypadało bardzo chciwemi się pokazać.
Powiedzieli, że Miller dla większego bezpieczeństwa, chciał srébra zabrać na schowanie, ale sréber ani śladu.
Generał pokwaśniał bardzo; posłaniec gnał posłańca, śledzono, pytano, dokuczano, nudzono, nadaremnie; musiał Trupski i Zbrożek zostawione na przypadek kilkaset grzywien, odwieźć Millerowi. Był to łom jakiś, czyjaś ofiara jeszcze nie użyta na potrzebę kościelną; Miller rzucił się na zdobycz, skrzywił gdy ją zobaczył, przecież i tego nie odrzucił.
Wejhard już motał sobie jakieś na srébro projekta.
W klasztorze pan Jaroszewski już był, z polecenia kwarcianych, rzucił kartkę uwiadamiającą zakonników o połowie sréber i skryciu ich w miejscu bezpieczném; przeor ani się uląkł, ani zabolał, ani zadziwił.
— Srébro, — rzekł, — to mniejsza, Bóg dał, Bóg wziął, byle ołtarz stał nienaruszony.
W namiocie Millera tymczasem osnuwano nową robotę: posłano żądać rozejmu, zakonnicy nań zezwolili, bo radzi byli spocząć; a Wejhard nalegał poddając gwałtem myśl swoją, zaręczając że wyborna i skuteczna, bo wszystkie takie były, póki ich nie sprobowano.
— Panie generale — rzekł, myśl trafna...
— Trafna? prosiemy o nią.
— Mnisi — mówił żywo niezrażony hrabia, — są chciwi nad miarę i łakomi; posłać do nich ofiarując im oddać srébra, jeśli się podadzą. Będziemy w Jasnéj-Górze mieć ich dziesięć razy tyle.
— Istotnie, to może niezgorsza siatka na mnichów, mruknął Miller... Cóż więcéj?
— Wymawiają się, że niemogą przyjąć na dowódzcę twierdzy człowieka obcéj wiary, a mnie czynią bluźniercą, i dają mi także exkluzją, więc im J. M. xięcia Hesskiego zaproponować. Byle tylko wejść, zrobi się potém co zechce.
— Nigdy Hrabiemu nie brak planów — odparł Miller — ale dzisiejsze nad wszystkie, (uśmiechnął się szydersko). A za tém pokornie im zaproponujemy: że niechcemy niszczyć miejsca świętego (trochęśmy tylko przez nieuwagę kościoła nadbili), że własności nie ruszym, srébra powrócim i J. X. M. Hessij uczynim komendantem. Prawdziwie, jeśli się i na to niezgodzą, to już chyba...
— Poszaleliby, — zawołał Wejhard.
— Jakże chcecie — ze śmiechem rzekł x. Hesski, — żeby się poddali, kiedy im się powodzi, i w dodatku mają czary, które staną za dziesięć tysięcy żołnierza!
— Czary! zawołał rozgniewany Miller, — xiąże to mnie prześladujesz, że i ja w nie wierzę, ale nie sąż to rzeczy niepojęte?
— Rzeczy niepojęte, nie koniecznie muszą być czarami.
— Nigdy wojska szwedzkie takich klęsk, a jeszcze od takiéj garści nie poniosły, niéma dnia żebyśmy nie mieli zabitych ludzi, koni, zrzuconych dział...
— Jabym był zdania, żebyśmy się im ukłonili i poszli na zimowe leże — odparł xiąże Hesski, — to by było najrozumniéj; królowi Karolowi nie wiele idzie o jeden lichy zameczek nad granicą, a tracić tyle ludzi.
— Ale wstyd mości xiąże.
— A! wstyd trzeba zjeść! — rzekł xiąże Hesski.
— Niechże go je Hrabia, który nas tu sprowadził — odpowiedział Miller.
Wejhard się wymknął śmiejąc, niby niezrozumiał.
Nazajutrz posłowie znowu; któż jeśli nie pan Kaliński? Już się go w klasztorze obawiali i nudzili nim, ale jak było nieprzyjąć pana starosty, który przychodził qua przyjaciel, protektor i pośrednik? Wprowadzono go do celi przeora, podano wina, zeszło się zakonników dosyć, Zamojski pamiętny kłótni ostatniéj pójsć nie chciał, Czarniecki wolał z nim zostać na murze.
Starosta długo smażył przemowę i racje, długo zajeżdżał z prawa i z lewa wychwalając Millera, wielbiąc Karola Gustawa, unosząc się nad sercem Wejharda, nareście ad rem przystąpił, a że to był człowiek wysoce ceniący bezinteressowność, bo sam nigdy się na nią zdobyć niemógł, począł od sréber.
Przeor się zlekka uśmiechnął.
— O srébro te — rzekł — jesteśmy spokojni, są one w ręku kwarcianych pod waszem panie starosto dowództwem zostających, nie ulegają więc żadnemu niebezpieczeństwu — niemogły w lepsze dostać się ręce — To co u Millera, wątpię żebyśmy zobaczyli, ale mniejsza i oto.
— Generał powróci wszystko co do odrobiny.
— Prawdziwie, wspaniałomyślność wielka, oddać nam naszą własność! — rzekł Kordecki szydersko.
— Zdobycz — podchwycił starosta.
— Zdobycz kościelną! a! niechże się nią cieszy — nie pierwsza to.
— Ale Miller daje wam przy tem złote warunki, niepodobna żebyście ich nieprzyjęli xięże przeorze — Bójcie się Boga, gubicie się... Dowódzcą wyznacza x. Hessij, własność zapewnia; zapewnia...
— A kto zapewni za Millera? spytał cicho Kordecki.
— Jakto? i jemu nie wierzycie?
— Patrzcie panie starosto co się dzieje w Polsce, a nie zdziwicie się temu. Wittenberg większy pan i starszy od niego dowódzca, a co zrobił z Krakowem; popytajcie piechoty Wolffa, oni wam powiedzą, jak dochowano przysiąg.
Starosta zawstydzony, westchnął ciężko.
— A! rzekł — zapewne ciężki to los ulegać prawu zwyciężcy, cóż gdy nieuchronny!
— Niemówcie tego słowa, — odparł przeor, nic niéma niepodobnego Bogu, wierze i zgodzie: wrócim do swoich praw i Króla.
— Daj Boże! — zawołał starosta zamyślając się, — ale być że to może?
— Będzie! żywo rzekł zakonnik.
Zamilkli na chwilę.
— Cóż odniosę Millerowi? spytał Kaliński.
— Odnieście mu to raz jeszcze — co już słyszał nie raz: zostaniemy wierni Królowi naszemu, nasze bezpieczeństwo nas tylko obchodzi, twierdza jest naszą, a my w niéj panami. Przy obcéj załodze, upadłaby chwała Boża; stawszy się teatrem wojny, przestałaby być Jasna-Góra celem pielgrzymek i miejscem nieustającéj czci Matki Boga żywego. Jeśli kiedy do kapitulacij przyjdzie, o czém wątpię dodał przeor — będziemy żądali dowódzcy polaka i to takiego, którego sobie wybierzemy sami. Co się tycze sréber, wy najlepiéj wiecie panie starosto że są bezpieczne, bo zostają w ręku polaków i katolików, a na ich czci i wierze polegamy spokojni.
— Ubolewam nad losem waszym, odezwał się starosta, ale cóż gdy was przekonać niepodobna.
— Tak — niepodobna! powtórzył stanowczo Kordecki, — chcemy dać przykład sługom ołtarza i synom kraju tego i umrzeć bodaj za wiarę, za kraj i króla!
— Miller poprzysiągł zdobyć Częstochowę.
— Myśmy przysięgli bronić jéj do ostatka — wszystko, nawet przysięgi w ręku Boga.
— Wiecie, że nowych sprowadził górników, że spędził ludzi i minami was wysadzi.
— Niech wysadza! — rzekł przeor spokojnie.
— Klasztor, kościół, domy — wy — wszystko wyleci w powietrze.
— Stanie się jak Bóg zechce — odpowiedział niezłamany zakonnik.
Po tych słowach, widząc że nadaremnieby pracował, Kaliński klasztor opuścił, a odpowiedź którą przyniósł Millerowi zdziwiła go i zasmuciła. Nic na nią nie rzekł.
— Do jutra! — szepnął tylko.
Sam pozostawszy chodził jak zbłąkany; wszystko to co zniósł pod Częstochową — snem — urojeniem, marą mu się wydawało; całe to oblężenie, zapasy z garścią bohaterów, usiłowanie marne, bój, traktowanie, miały w sobie tyle cudowności, że nawet zimny umysł jego ją uczuł.
— Czary! — powtarzał chodząc, tak! to chyba czary! to siła niepojęta! tu oszaleć przyjdzie.
Zawołał Cekwarta.
— Są ludzie z Olkusza?
— Są generale.
— Dzień i noc robić minę od północy, gdzie wskazano — koło ludzi straż postawić.
— Skała twarda, idzie powoli.
Miller ręką machnął: Jeśli ludzi mało — dać ich więcéj, posłać konnicę — niech spędzą.
— W minie wiele ich razem pracować nie może.
— Rozpocząć razem dwie, trzy, cztéry, od wschodu północy, na przeciw baszty — na węgle, z północy pod kortynę... I tak Cekwarta odprawił.
— Mnichy, wołał znowu zostawszy sam, wolałbym żołnierzy... Odejść i odejść ze wstydem, jeszcze w chwili gdy podobno Polska się poczyna targać w swych więzach. Nie! nie! musiemy wziąść twierdzę i w perzynę obrócić świętość bałwochwalców, gniazdo czarowników! Siłą, zdradą, działami, miną, choćby pół ludu tu legło, wezmę Częstochowę!





XXVI.

Z murów klasztornych widać było przybycie powtórne Olkuskich górników i domyśleć się było łatwo rozpoczęcia miny; Kaliński też zapowiedział wysadzenie w powietrze, i cały znów klasztor nowy miał powód przestrachu. Ślachta jednak iść już sama do przeora nieśmiała; lament jéj wszakże ciągle było słychać; lada huk wszystkim się zdało że lecą w powietrze, niektórzy od północnéj strony powynosili się ku kościołowi i bramie, nocy nie dosypiali a dnie spędzali włócząc się jak obłąkani po najdalszych podwórzach.
Miller nasyłał jeszcze ciurów z polskiego obozu, żeby załodze w uszy krzyczeli podchodząc pod mury: Jeśli się nie poddacie do dwóch dni, klasztor z wami wyleci w powietrze!
Była narada jak dodać odwagi i uspokoić biednych, ale Kordecki innego nie znalazł środka, nad swój zwyczajny — wiary i zgody!! Zamojski któremu laury pana Czarnieckiego niedawały spoczynku, enigmatycznie się tylko odzywał.
— Poradzi się na to jutro!
— Jak? — pytał niespokojny pan Piotr.
— Pozwólcie niech to do jutra przy mnie zostanie, i spuście się na mnie...
Przeor zezwolił, Czarniecki kwaśno przyjął tajemnicę, ale cóż było robić z upartym miecznikiem; pokręcił wąsa i westchnął.
Tymczasem od rana dnia następującego, Kordecki niemógł się pokazać w podwórzu, żeby go nie otaczali z błaganiem, prośbami, łzami. Łatwo mu było odepchnąć ślachtę dumnie przemawiającą do niego, ale co poradzić z płaczącemi? O brzasku wyszedłszy z Janitorium zastał już zgromadzone umyślnie wszystkie kobiety, a na ich czele panią Jaroszewskę z małym synkiem na ręku. Napad ten niewieści widocznie go zmięszał, a tu już kołem opasały go żony, córki i powinowate ślachty, zgromadzonéj w twierdzy.
— Ojcze przeorze, nie gub nas i dzieci naszych! szwed miny podsadza — zginiemy wszyscy!!
Płacz rozległ się po podwórzu.
Stanął Kordecki jakby czyjéj pomocy wzywał.
— Moje dzieci — rzekł do pani Jaroszewskiéj, czy słyszeliście kiedy żeby nieprzyjaciel mocny, gdy ma co począć, wprzód tém straszył? Sami to pomiarkować możecie, że właśnie dla tego, iż nas szwed minami straszy, widać podsadzić ich nie może. Stwardnieje mu opoka za łaską Orędowniczki naszéj, opadną ręce, odejdzie ze wstydem. Nie trwożcie się, nie płaczcie, nie obawiajcie! Więcéj męztwa matkom i córkom polskim mieć należy, więcéj odwagi pod płaszczem Częstochowskiéj N. Panny.
— Zginiemy! — zginiemy! — jęczały wszystkie.
— Myślicie, że poddać się bezpieczniéj? mówił Kordecki, — spytajcie tych co szwedom zawierzyli. Ani o siebie, ani o dziatki spokojne byście być nie mogły, ani o mienie wasze, ani o mężów; dziękujcie Bogu że wam dał schronienie, módlcie się, a do spraw naszych nie mięszajcie, proszę, zostawcie nam tem kłopot.
To mówiąc przeor uszedł szybko i rzucił kobiéty w lamentach i niepokojach, a ślachtę co za murem stała i czekała odpowiedzi, w zamięszaniu. Wszyscy się powoli rozeszli narzekając.
W klasztorze widocznie cóś tajemniczo się przygotowywało: pan Czarniecki bardzo niespokojny oglądał się, przewąchiwał, zrozumieć niemógł, bo o niczém nie wiedział; a tu ludzie biegali, przyrządzali broń, czyścili zbroje, szeptali między sobą.
— Co to u licha? mówił do siebie, — czy już i mnie wyłączają nieufni? cóś się gotuje — Zobaczemy przecie... a bezemnie! bezemnie!
Zamojski czegoś niesłychanie wesół, z twarzą jasną jak słońce biegał i zwijał się cały ranek, odziany, opięty pancerzem, w czepcu od hełmu, w drócianéj koszuli; schwycił go przecie na drodze oburącz pan Czarniecki, bo już dłużéj wytrzymać niemógł.
— Panie Mieczniku — rzekł, dość już tego, wczoraj cóś mi cedziłeś przez zęby o dniu dzisiejszym, dziś widzę jakieś aparaty do czegoś, i nic niewiem. Pókiż to tego będzie? czy już i mnie nie wierzycie, a to się pogniewamy doprawdy, co u licha?
— Kochany panie Pietrze, — odpowiedział uśmiechając się Zamojski — wszystko byście chcieli zrobić sami, dozwólcież i mnie cóś obmyślić i począć, mnie się także chce pokazać że ja tu nie darmo jem chleb częstochowski.
— No! a ja to będę stał z założonemi rękami, przecieżbym się na cóś może zdał.
— Chcecie żebym wam powiedział, taić nie myślę — ale z góry powiadam, że wy musicie w twierdzy pozostać!
— O! a wy to się kędyś wynosicie! — patrzajcie!
— Ja robię wycieczkę.
— Jako? — o białym dniu?
— O dniu białym — tryumfując nieco rzekł Zamojski podnosząc głowę wysoko, jakby mówił — A co? widzisz waszeć com zacz!
Czarniecki widocznie pochmurniał, głową potrząsł, wąsa pomiętosił.
— I xiądz przeor wie o tém?
— Dotąd nie, myślę że byłby przeciwny — dobrałem sobie odważnych ludzi kupkę, i z południa myślę wyskoczyć.
— Tak! powtórzył kilka razy Czarniecki — i bezemnie!
— Przypomnijcie no sobie, czemuście mnie także z sobą niewzięli — mogę zginąć, na was cała obrona klasztoru, niepodobna żebyśmy szli oba. Bądźcież sprawiedliwi, wy swoje już zrobiliście, niechże i ja skosztuję szwedzkiego mięsa.
— Tak! tak! ani słowa, niechętnie mruczał pan Piotr — Ślicznie obmyślano! są racye, ale exkludować mnie od téj uczty, panie mieczniku, nie po kawalersku! nie!
Pomimo, że Czarniecki był chmurny, uściskali się jednak.
— Daruj panie Pietrze, nie gniewaj się — mówił Zamojski, wy to najlepiéj wiecie co to za męka siedzieć tak, patrzeć na szweda, a nie ruszać się; wy swoje zrobiliście.
— Ba! kiedy to co było — zawołał Czarniecki — a w dodatku robiłem wycieczkę po nocy, wykradliśmy się jak złodzieje; a tu po dniu! Aj! aj mieczniku! djabelnego spłatałeś mi figla, a ja głupi żem się nie domyślił. Ale stało się.
Zamojski zacierał ręce i śmiał się ochoczo, a taki był rad, że drżał jak dziecię, któremu nową pan rodzic przywiezie zabawkę; za to pan Piotr chodził zasępiony i urażony, choć się z resentymentem ukrywał jak mógł.
Nadszedł przeor i bystrem okiem zmierzył obu.
— Co to panie Pietrze tak koso poglądacie mi cóś, a pan miecznik czegoś się śmieje.
— Wielka rzecz! — bankiet sobie sprawia i nie lada! Cała moja nadzieja, że mu to xiądz przeor z głowy wybije.
— No! cóż to takiego?
— Popytajcie no, co zamyśla!
Zamojski już sam podstąpił do Kordeckiego.
— Ot figielkam spłatał panu Czarnieckiemu; jemuby się chciało wszystko samemu pomyślić i zrobić, a tu cóś się uplotło bez niego, kwaśno tedy przyjął. Ale na rany Chrystusowe! nie trzeba być tak zazdrośnym!
— Ależ ja o niczém niewiem, spytał przeor niespokojny.
— Cała rzecz, dłużéj się z tém taić niema czego; dziś z południa robię wycieczkę na szwedów; ludzie gotowi, obmyślano wszystko; wpadniemy jak piorun na zajętych około miny, dopadniemy może dział, żeby je zagwoździć jak pan Czarniecki; co się nawinie nasieczem i powróciemy.
Kordecki stanął zdziwiony tą myślą tak śmiałą, a Czarniecki ciągle powtarzał zcicha.
— Licho go nie wzięło! po dniu! po dniu!
— Ale to niebezpieczeństwo wielkie, waćpan zginąć możesz i ludzi potracić — zawołał przeor.
— Napróżnobyście mnie od tego odwodzili, rzecz gotowa, obrachowana i stanie się jak mówię. Szwedzi nie spodziewają się wcale — zobaczycie, że się uda; pójdzie jak z płatka.
— Ej panie mieczniku zastanówcie się.
— Zastanawiałem się, i zrobię.
— A w dodatku! — odezwał się pan Piotr, i mnie z sobą brać niechcą!
— Nużbyśmy oba zginęli lub w niewolę byli wzięci, któżby został do pomocy x. przeorowi?
— Obu nie puszczę! — przerwał stanowczo Kordecki — to daremna rzecz!... dość i jednego narazić! ale zlituj się mieczniku, miarkuj...
— Wymiarkowane...
— A nuż szwedzi?
— Proszę mi serca nie odbiérać — przerwał Zamojski — żebym też i ja wycieczki nie zrobił! Dość siedziałem za piecem.
Przeor podniósł oczy, westchnął i z rozczuleniem uścisnął Zamojskiego.
— Niechże cię Bóg prowadzi, kiedy natchnął — odezwał się — czemuż Polska niéma więcéj takich synów! Zdaliby się na te czasy zwątpienia i obojętności! Niestety! wyście tylko wyjątkami! Zamojski przerwał rozczulenie i wykrzyknik.
— Panie Pietrze, wy działa wykierujcie dobrze zawczasu, a jeśliby się za nami pogoń puściła, przyjmijcie ją gościnnie, nie żałujcie prochu.
— To się rozumie, — odpowiedział Czarniecki — ale wam taki darować nie mogę, że mnie z sobą wziąść nie chcecie.
— Panie Pietrze sam widzisz, że to niepodobna.
Mówili jeszcze, a pan Zamojski w cichości lud swój zbierał, oglądał, rozkazy dawał, krzątał się. Nie wiedzący o niczém ślachta patrzali z podziwieniem, nie mogąc pojąć na co się to przysposabia.
Około południa, fórtą od strony wschodniéj dobrze w fossie ukrytą i kamieniami zawaloną, wyprowadzono naprzód przeszło stu piechoty, różnego ochotnika do przekopu. Zamojski czekał żeby szwedzi obiadować siedli: nieco się od murów oddalili za baterje swoje. Gdy się to stało, bo nic nie domyślając się zwolniwszy ognia, który żywy, dla niedostatku prochu i długo utrzymywany być nie mógł, rajtary i piechota cofnęli się do obozu. Nastąpiła zwykła chwila spoczynku.
Zamojski wziąwszy na siebie świętości, zstępował ku przekopowi, a tu na niego uzbrojony już czekał syn i pani Miecznikowa. Pożegnanie ich krótkie, rozczulające było mocą duszy obojga. W milczeniu pocałował w czoło Miecznik swoją Teklusię i z wesołą twarzą rzekł: — Bóg z nami, moja jejmość, nie traćcie serca, kogo chce Wszechmocny ocali, a przedewszystkiém powinność!
— Niechże Bóg uchowa, żebym cię od niéj miała odwodzić, panie Stefanie, — odpowiedziała matrona z męzką dumą odwagi — żal mi tylko że z wami niebezpieczeństwa podzielać nie mogę. A jednak, pamiętaj jegomość że masz żonę i syna... nie zapędzaj się zbytecznie. I tu jesteś potrzebny i wszędzie.
Łzy puściły się z oczów żony i matki, żegnała męża i syna, dwie najdroższe na ziemi istoty; w ręku trzymając krzyżyk z partykułą drzewa żywota, żegnała nią i drżała błogosławiąc obu.
— Nie narażajcie się zbytecznie, nie narażajcie panie Stefanie, — mówiła nieco przerywanym głosem, łkając a starając się ukrywać łzy swoje. Jegomość pilnuj Stefanka, on jeszcze młody i niedoświadczony. Niech was Bóg strzeże, błogosławi, prowadzi i przyprowadza, w Imię Jego święte.
To mówiąc Miecznikowa, upadła na kolana schylając głowę i modląc się. Zamojski w milczeniu przestąpił fórtę, a przeor błogosławił Imieniem Boga Abrahama i Jakóba...
O! trzeba było widzieć ten obrazek prostéj a wielkiéj piękności, te modlitwy i męztwo niewiasty, twarz jasną a rozrzewnioną przeora, poważne lice Miecznikowéj, zapałem wrące oczy Stefanka, czoło bohaterskiego wodza, i łzawe wejrzenie poczciwéj kobiéty co wszystko najdroższe ofiarowała Bogu, nie śmiejąc cofnąć swéj ofiary jedném głośniejszém westchnieniem — trzeba było widzieć obrazek ten ciasną ramą maleńkiéj fórty zamknięty, przed oknem widzów skryty, by pojąć jego uroczystą powagę.
Pan Czarniecki stał na uboczu i powtarzał wpół gniewnie, wpół radośnie — po dniu! po dniu! Podszedł mnie niegodziwie, ale oddam za swoje, zobaczemy!
Łatwo wyobrazić sobie można, z jakim niepokojém wszyscy od fórty wstąpili na mury.
Najmężniejszy z obrońców Częstochowy, szedł się mierzyć z tysiąc razy silniejszym nieprzyjacielem, w jego paszczę się rzucając z bohaterską odwagą! Przeor, Miecznikowa, wszystka ślachta wyjściu przytomna, skoczyli na blanki patrzéć i modlić się na ich intencją. W kościele sub tuum praesidium przed ołtarzem śpiewano. Czarniecki już działa ustawiał, puszkarzy napędzał, nabijał, celował i poglądał okiem pełném zazdrości i chciwego męztwa.
Pędem lecąca ukazała się garść polaków na drodze; droga była pusta, w cichości wystąpili niepostrzeżeni pod samą baterją nieprzyjacielską, która milczała; Zamojski szedł na przodzie, syn obok niego. Gdy już byli blisko dział, pani Miecznikowa niemogąc znieść tego widoku, prosiła by ją odprowadzono do kaplicy... Przeor nie schodził z murów.
Zamojski dobywszy się z przekopu, co sił w ludziach było poskoczywszy na baterję węgła wschodnio-północnego, przypadł do niéj nim szwedzi leżący za szańcem zobaczyli go; wpadł im na kark jak piorun. Nagle krzyk dał się słyszéć aż u murów, bo już piechota jasnogórska rąbała i siekła, a część jéj zaraz pod wodzą Miecznika oddzieliła się na Olkuszan u miny robiących. Młody Zamojski został przy baterji, którą na prędce zagważdżano, odrąbując się szwedom w niewielkiéj garści tu pozostałym. Ale już i w obozie dalszym postrzeżono zamięszanie, posłyszano strzały, ruszyli się zewsząd szwedzi.
Tymczasem gdy syn działa gwoździ, miecznik do miny doskakuje, biedne ludziska na kolana padli zobaczywszy go.
— Myśmy zmuszeni, my katolicy! — zawołali.
— Szwedów tylko bić! — krzyczał do swoich Zamojski — ci są niewinni, to nasi! Do domu uciekajcie! — rzekł do górników — nie pomagajcie przeciwko swoim!
Kilku warty szwedzkiéj co tu stała, zaraz przybito, a Miecznik rozpędziwszy Olkuszan, szybko zawrócił się do baterji przy któréj syna zostawił: a tu już wrzask i krzyk i wrzawa w obozie ogromna, widać oddział konny od miasteczka Częstochowéj siadający na koń, trąby grają wściekle; czas zawracać!
Nim się tam pogoń wybrała, bo koni posiodłanych nie było, Miecznik całym swoim oddziałem odepchnął szwedów od ich szańca, i pogonił za nimi z odwagą zuchwałą, drogą ku obozowi, od miasteczka do wsi wiodącą. Był to zapęd niebezpieczny, ale się też wkrótce opamiętał Zamojski, bo i jazda okazywała się w dali; zawołał do odwrotu swoich, i spójrzawszy na nich (jednego mu tylko brakło) poprowadził nazad.
Żywo potrzeba było spieszyć ku przekopom; jazda goniła czwałem, ale gdy się szwedzi zbliżyli na strzał działowy, Czarniecki kazał dać ognia w ten kłębek, i musieli się przyzastanowić, bo szyk się zmięszał i kilku z koni spadło. Żołnierze zaczęli po swojemu wołać — Czary! czary! a rajtary nie myśląc już gonić Zamojskiego, kręcili się jak opętani pod strzałami twierdzy.
Wycieczka była widocznie ocalona; przeor Bogu dzięki składał; po chwili wszyscy żołnierze w przekopie się skryli.
Szwedzi w początku nie mogli się opamiętać ani pojąć co się to stało, ani zrozumieć tego zuchwalstwa ze strony oblężonych.
Miller był u stołu, gdy mu tę wieść przyniosł zraniony puszkarz. Obaczywszy go w namiocie, rzucił nóż generał, zerwał się i jakby się czegoś już spodziewał, zawołał — Znowu cóś! Co to jest?
— Załoga klasztorna wypadła na baterję... pocięto nas, zagwożdżono działa, ubito ludzi kilkunastu, i rozpędzili górników od miny.
Wszyscy osłupieli.
— W biały dzień! wśród nas! wpadli! to być nie może! poszaleliście, — krzyknął Miller, osowiałym wzrokiem wiodąc do koła. Wszyscy ruszyli się od stołu i kto żyw dopadł konia, Miller kazał go sobie podać także, i czwałem na miejsce wycieczki popędził.
Tu tylko ślady pozostały zwycięzkiego przejścia Miecznika. Dwa wielkie działa zagwożdżone były na nic, mnóstwo broni stojącéj w kozłach, ile dźwignąć mogli, zabrali; trupy pobitych leżały niektóre jeszcze z łyżkami w garści, inne z połamanemi szpadami. U miny straż wszystka pobita, Olkuszan ani śladu.
Millerowi jakby mowę odjęło: jeździł, patrzał, oczom nie wierzył, powracał nazad, jechał znowu, nareście milczący skierował się ku swemu namiotowi.
Namiot wodza stał przykryty nieco pagórkiem, ale nieopodal od twierdzy; w wyciecze swéj Zamojski dokładniejsze o jego położeniu powziął wyobrażenie, i zaledwie hełm zdjął z uznojonéj skroni, pobiegł zaraz do Czarnieckiego.
— Panie Pietrze, — rzekł — widzicie ten spadek pagórka!
— A co? widzę — odparł Czarniecki.
— Tam powiewa chorągiew i stoi namiot Millera, dobrzeby choć sprobować dać mu dobry wieczor.
— Masz mieczniku racją...
Zawołali puszkarzy, meta trochę była daleka. Tymczasem generał wracał gniewny do namiotu, gdy się to działo na murach; nagle jakiś szał go porwał, kazał zebrać pułkowników, zmusił się do śmiechu i wesela, ponalewał becherki i zawołał.
— Na zgubę śmiałków! to dzieciństwo! zobaczemy jak skończą! Prochy i broń nową Wittemberg nam posyła, lada dzień mi nadejdą, wezmiemy się do nich inaczéj. Czary nie czary, damy im radę przecie. Za zdrowie Karola! na zgubę Jana! piję vivat zdobycia Częstochowéj!
Wszyscy podnieśli kielichy do góry, vivat rozległ się hałaśnie; gdy wtém wystrzał działowy, jakby mu odpowiadał, zagrzmiał i cały namiot pochylił się i padł na zebrane towarzystwo. Kula klasztorna dobrze wykierowana uderzyła w róg jego.
Przestrach był ogromny, ucieczka pierzchliwa i bezładna, rzucono kielichy, przeskakiwano ławy i wszyscy pod wodzą Millera pobiegli ku miasteczku, tak zwinnie i chyżo, jakby im lat odjęto, a sił dodano.
Miller obłąkany, klął straszliwie.
Zbrożek i Komorowski, którzy tam byli, choć się także ulękli, śmieli się w duszy ze strachu szwedów i pośpiesznéj ich ucieczki... Nie opamiętała się starszyzna aż o parę set kroków od namiotów.
Generał zbladły, rozjątrzony, milczał zaciąwszy sine usta.
Jakie wrażenie na wojsku uczyniły te wypadki niepotrzebujemy opisywać: żołnierz znużony leżeniem pod twierdzą, myślą jakiejś potęgi nadludzkiéj przygnieciony, zwątpił o sobie i narzekał. Zdrętwieni i zrozpaczeni szwedzi poglądali na trupa którego Miecznik położył, i zdawali się mówić do siebie oczyma: — Taki los nas wszystkich.
Starszyzna któréj najwięcéj ginęło, bo chcąc dać przykład najśmieléj się posuwała, sama już niemogąc pojąć klęsk swoich, traciła ochotę i odwagę. Wszyscy wyglądali rychło im pozwolą się cofnąć, nie tając jak tego pragnęli.
Zdawało się bowiem niepodobieństwem, zdobyć Częstochowę, któréj niepojęte niewidziane broniły zastępy. Pod namiotami Finnów, dzieci chmurnéj północy, o niczém nie mówiono tylko o czarach mnichów, które dziwne przybierały postacie w oczach zlęknionego żołdaka. Siłą prawie pędzić ich było potrzeba pod mury; a po dzisiejszych wypadkach, taki opor pokazał się w wojsku, tak głośno szemrać poczęto o daremnych stratach, że Miller dalsze kroki zaczepne do dwóch dni zawiesił. Przyczyną tego był także w części niedostatek prochów. Wielkie działa, które przyszły bez zapasów, wprędce wyczerpnęły amunicję Millera; potrzeba było oszczędzać, pókiby Wittemberg nie nadesłał z Krakowa. Położenie szwedów, pomimo wyższości ich sił, było przykre bardzo; sama mnogość żołnierza którego użyć razem było niepodobna, stawała się ciężarem; wioski okoliczne z trudnością wyżywić mogły, zima doskwierała, przestrach codzień się szerzył.
Chodziło o to, jak się cofnąć bez wielkiego wstydu. Miller jeszcze tego nieprzypuszczał, choć już inni wiedzieli że na tém skończyć się musi; Wejhard nawet zamknięty w swoim namiocie, gniewny, smutny, milczał i wzdychał jakby go zgryzoty męczyły.
Na ostatniéj radzie, x. Hesski, Sadowski i Polacy, głośno wynurzyli dowódzcy, że wypadało się cofnąć i ustąpić, ale ofuknął się groźnie.
— Nie! nie! nie pójdziemy ze wstydem! oczekuję prochów, sam powiodę do szturmu, i zdobędę ten kurnik przeklęty! muszę go zdobyć i zniszczyć!
Wszyscy zamilkli, rada się rozeszła.





XXVII.

Dwa dni następne upłynęły spokojnie, szwedom dowódzcy dawali folgę, dla wzmocnienia ich spoczynkiem do nowych trudów; klasztor gotował się do obrony. Przerażona tylko ślachta, którą nowe nawet powodzenie oręża natchnąć duchem męztwa nie mogło, szerzyła między sobą marne baśni, to minami grożąc, to w samém szweda milczeniu i spokoju, widząc powody do obawy, oznakę nowych przygotowań.
Przeor postanowił nic nie widzieć i nie słyszéć; wyraźna opieka Boża nad miejscem świętém napełniała go otuchą i nadzieją; wreście prosty rozsądek wskazywał, że szwedzi zbyt grożą by istotnie straszni być mogli, a zima odpędzić ich musi. Spodziewał się Kordecki odstąpienia ich rychłego, i spokojnie nań czekał.
Wieczorem piérwszego dnia po wycieczce, był to 21 Grudnia, stara żebraczka, która od dni kilku nie ukazywała się w klasztorze, zastukała znowu do bramy i wpuszczona pośpieszyła do przeora, który stał niedaleko z zakonnikami, naradzając się o podziale żywności, już poczynającéj braknąć.
— Ojcze dobrodzieju, — odezwała się biorąc za połę płaszcza, — a to o com prosiła?
— O cożeś to prosiła, stara sługo Matki Boskiéj?
— A, o to biédne dziécię zginione.
— Przyznam ci się, żem zapomniał.
— Każcie, ojcze, śledzić panią Płazinę, — ona w konszachtach z Krzysztoporskim, ona pewnie wié, co się z tą dzieciną stało.
— Niechno, niechno, moja stara, teraz mamy cięższego coś na głowie, — rzekł przeor — jeśli tylko odkradziona a schowana, odkryjemy to biedactwo, ale dziś ciężko o tem myśléć.
— Ale to biedactwo cierpi! — zawołała Konstancja.
— Na panię Płazinę tylko porozumienie, dowodów nie ma; wiecie że ślachta i tak nie ochotna, woła na nas o pomstę do nieba, że się niepoddajemy; trudno tak na oślep szukając, do reszty ją drażnić. Da Bóg że się to wszystko skończy, a rozjeżdżać się zaczną, dopilnujemy żeby jéj nie uwieźli.
Konstancja nie śmiała nic odpowiedziéć, pokiwała głową, pocałowała suknię x. przeora i odeszła wprost do Krzysztoporskiego; to siadła na wschodkach i zabierała się mu dokuczać, ale ledwie usłyszał jéj:
— Dobry wieczór panie Mikołaju! natychmiast się ukrył. Stara uśmiechnęła się.
— Uciekł tchórz! — szepnęła i poszła.
W dziedzińcach nie było kątka któregoby pod jakimś pozorem nie zwiedziła; stała u okien Płazinéj, badała górne okienko, podsłuchiwała rozmów, wreście pod pozorem jałmużny poszła do Zamojskich. Młody Stefan wyniósł jéj mały datek.
— A co paniczyku? — spytała go, a co? nic nie wiecie nowego.
— Z oka nie spuszczam poddasza, — odparł młody chłopiec — że tam ktoś mieszka to pewna, bo często na szybie rozchuchane do patrzania widać kółko; Płazina chodzi na górę dwa, trzy razy co dnia, zawsze sama, nigdy nie pośle nikogo... Hanna być tam może!
— Jabym to zaraz przeorowi powiedziała, bom go i tak prosiła żeby Płazinę strzęśli, smutnie odezwała się żebraczka, ale cóż? on teraz o tém nie myśli. Boję się ich inaczéj płoszyć, żeby dziecku, jeśli tam jest, co złego nie zrobili... Trzeba widzę czekać! a Krzysztoporskiego niewidzieliście u niéj?
— Owszem, chodzi on tam, ale na krótko i to po nocy; we dniem go nie dopatrzył.
— Mówił mi i x. Mielecki że się czasem wymyka o mroku, bo go także pilnuje... Bóg dobry, może uratujemy! Ale czekać a czekać! a tu taki strach o te biedactwo!
Aż tu i Miecznik nadszedł; stara jak go zobaczyła, żywo się chciała usunąć, ale pan Zamojski zobaczywszy ją zawołał:
— A to ty moja starucho! dobrze żeś przyszła, dawno się gotuję na jałmużnę dla ciebie, boć wierna i poczciwa sługa Matki Boskiéj; wiele ci za kule winniśmy, a odważna że nie jeden wąsacz pozazdrościć ci może. Poczekajże...
— Dziękuję panie Mieczniku, dziękuję, jam na jałmużnę nie łasa, strawę mi tu każą dawać; kawał chleba, to jeszcze, a grosz mi na co? Łachman siaki taki grzbiet okrywa, nie głodnam, pocóż darmo nosić i chować pieniądze? Dajcie biedniejszym, tym co sami nie wiedzą na co grosza pragną, a mnie na co?
I rozśmiała się po dawnemu — dziko i niby wesoło.
— Sługa Matki Boskiéj, sługa Matki Boskiéj, albo to ja od królów i panów nie bogatsza u takiéj Pani? Na co mnie grosz? kiedym pod jéj opieką. Już posagu nie zbiorę i za mąż nie myślę, chybaby się cóś osobliwego trafiło, Chan Tatarski, albo królewicz Chiński, a tak za tę hołotę Senatorów i Hetmanów, co się o mnie starają, pożal się Boże służbę opuszczać.
Miecznik się uśmiechnął.
— Coż ty za jedna? — spytał.
— Zachcieliście? — odpowiedziała szał już udając — jakem się rodziła nie pamiętam, młodości chciałabym zapomnieć, a mówić o niéj nie warto, starszy wiek zszedł jak z bicza trzasł, a na kościane lata takiem sobie dobre miejsce dostała u progu kaplicy, że już lepszego niechcę, chyba na smętarzu...
I rozśmiała się znowu.
— Nigdzież niemasz znajomych, krewnych coby cię przygarnęli?
— A na co mnie oni? alboż to mi źle myślicie? Krewni nie przyznają się do żebraczki bo w węzełku pusto, na łasce żyć, to wolę na Bożéj niż na ludzkiéj, do końca zdaje mi się niedaleko — u mojéj pani służba dobra, widzicie żem wesoła i raźna...
To mówiąc jakby na umyślnie wzięła się w boki, podgarnęła nieco sieraka i poskakując zaczęła śpiewać:

Jestem sobie Małgorzata
Mam pieniążki w każde lata...
Jestem sobie gospodyni,
Pełno u mnie gęsi w sieni...
Mam pieniążki, mam i dworek,
Mam i łączkę, mam i borek.
Jestem sobie gospodyni,
Pełno u mnie dusiów w skrzyni....


Dwa dni nieprzerwanéj ciszy długiemi się wydały oblężonym: wśród nieuchronnego niebezpieczeństwa, straszniejszém może nad nie, jest niepewność i oczekiwanie. Co chwila zdawało się bojaźliwym, że w powietrze wylecą, inni obawiali się żeby ich nie poddał śpisek jaki; szturm niespodziany lub opanowanie bramy. Przeor i starsi miarkowali dobrze, że rozejm ten był oczekiwaniem na cóś braknącego Szwedom, radzi go byli zerwać, a nieśmieli, bo i na swoje zapasy prochu, saletry, siarki i kul oglądać się musieli. Tymczasem codziennie ubywało żywności, a zapas jéj nie był zbyt wielki; szczęściem adwent, i niedostatek, przy pobożnych zwyczajach ojców naszych, zwykłych obchodzić się małym pokarmem przygotowując do uroczystego obchodu przyjścia Zbawiciela, łatwiejszym do zniesienia czynił.
Stół zakonników i racje oblężonych były coraz skromniejsze: trochę suchéj ryby, chleba czarnego, oleju, warzywa, czasem sklanka miodu lub piwa, cały składały posiłek. Nikt się na to nie uskarżał; przeor tylko zaglądał do składów i spiżarni błogosławiąc a rachując, na ile to co Bóg dał, wystarczyć może. Wiara tego człowieka była tak wielka, iż niewątpił o rozmnożeniu cudowném chleba i ryby, jak gdy lud karmił Chrystus na puszczy. Nie frasował się zbytnio, jakby przeczuciem wiedziała dusza jego prorocza, że Bóg na nich niedopuści ostatniéj z klęsk — głodu.
Nic go zachwiać, nic zachmurzyć i przerazić nie mogło; odpychał zwątpienie od siebie i od drugich, jednemi zawsze wielkiemi słowy, wiary i zgody! I tak był pewien ocalenia, jakby oczyma swemi oglądał je wprzód, niż się spełniło. Nikt w tym względzie nie dorównywał jemu. Wszyscy mieli chwile zwątpienia, boleści, wszyscy mieli godziny słabości, on jeden od nich był wolen; a jeśli go dotknęły, to wnet gorącą modlitwą, i pokorą odpędzał grzeszne strachy, i korzył się u krzyża, który nań zlewał pociechę i męztwo. Przyciśnięty, ratował się pieśnią do Ducha Świętego, a nim ją ukończył, zbroja okrywała piersi, pogoda wyjaśniała czoło.
Tego bohatérskiego stanu duszy jego, nic zmienić nie potrafiło, czas nawet który kruszy ludzkie postanowienia, rdzą niepowodzeń powolnych, czas zdawał się go zbroić i wzmacniać. Więcéj czuł obawy w początkach samych, dziś tyle przetrwawszy, już o niczém nie wątpił, czuł cud i wierzył weń.
Ale obok niego oprócz dwóch wodzów nieustraszonych także, rozgrzanych walką w któréj życie zaczerpnęli, prócz garstki wiernych, reszta codzień traciła siły, codzień potrzebowała wlania ducha nowego. Nawet xięża, przy codziennym bezpośrednim wpływie Kordeckiego, wytrwać w nim nie mogli; wsparci na chwilę, upadali, wstydzili się, podnosili i na wiarę zdobyć nie umieli. Nieustanéj tu potrzeba było pilności, czuwania, by niedać się nigdy wzmódz tym panicznym strachom, ciągle je przerywać i gasić. Przeor pracował w pocie czoła, w bolu serca walcząc ze słabością ludzką. I nie rozjątrzało go to, ani gniewało, bo serce jego nieznało gniewu nigdy, litość w niém zastępowała to uczucie; okazywał surowość gdy jéj było potrzeba, ale nie czuł niechęci, znużenia, niecierpliwości. Z słodyczą anielską rozpoczynał to dzieło Penelopy, co rana dokonane, co nocy sprute na nowo. I praca była bez końca! Z jednéj strony potrzeba było nieustannéj odwagi, z drugiéj cierpliwości nieustannéj.
Takie było wielkie dzieło Kordeckiego.
Trzeci dzień miał się ku wieczorowi, przeor był w swojéj celi na rozmyślaniu, gdy pierzchliwa ślachta wpadła oznajmując mu, przybyłe z Krakowa posiłki szwedzkie.
— Ojcze przeorze zginęliśmy, — zawołali cisnąc się tłumnie, — wozy idą z Krakowa, prochy, broń, posiłki dla szwedów!
— Cóż tedy dzieci moje, — spytał łagodnie, — a nie widzieliście, czy idzie tam im w pomoc ufiec aniołów, zastęp Cherubinów, potęga Marji, jak nam?
Ślachta zastygła na tém zapytaniu.
— Ludzkie to siły, — kończył przeor, — a mieliście czas przekonać się, że tych się nie obawiamy.
Słowa Kordeckiego padły grochem o ścianę; niéma uczucia, coby się łatwiéj rozbudzało, zaraźliwszém było, i żywiéj się rozszerzało, nad strach; jest to płomień co w chwili obejmuje czego dotknie, żelazni tylko i kamienni opierają mu się ludzie.
Ślachta gdy przeor wyszedł, poczęła biedz za nim, przed nim, chwytać go za ręce, za poły i powtarzać:
— Ojcze przeorze, zginęliśmy! zginęliśmy!
Napróżno Kordecki cieszył ich, uspokajał, upewniał, nie było sposobu; dopiéro gdy wyszli na podwórze, a Zamojski to oblężenie zobaczył, huknął na tchórzów surowo i umilkli.
Drogą od Krakowa, od Olsztyna szły istotnie długim szeregiem wozy ładowne, jak sądzono — z prochami i bronią, Czarniecki, piérwszy je zoczył zdala i gotował się, gdyż droga przesuwała się na wystrzał działowy, przyjąć je ogniem i zniszczyć choć w części; ale nim wozy doszły do miejsca, gdzie kule dosięgnąć ich mogły, zrobiło się tak ciemno, że musiano myśli téj zaniechać.
Przeor stał długo na murze, spokojnie się temu przyglądając, gdy gęstym już mrokiem postrzeżono pod mur podkradającego się żołdaka, — poznano pana Jacka Brzuchańskiego. Poczciwy mieszczanin, pomimo że już raz wpadł był w ręce szwedów i ledwie się z nich wywikłać potrafił, przyniósł w woreczku trochę ryby, a na strzałę włożywszy list jakiś, wystrzelił nią pod nogi przeora. Ten łuk go zgubił.
Szwedzi, którzy łuków nie mieli, poznali po nim szpiega, i rzucili się nań, nim miał czas łuk złamawszy i opodal cisnąwszy, uciec. Znowu więc schwycony został, a Kordecki tak się tém zgryzł i przeraził, że długo po list u nóg leżący nie sięgnął.
— Niechże go Matka Boska broni! — zawołał, — bo wierne i poczciwe człeczysko, poświęcał się i poświęca dla nas... ale biada mu, jeśli go zawiodą do generała!
— Każemy hakiem zdjąć rybę, którą nad fossą położył, — rzekł Zamojski, — dobra i to, a co za niego można wcześnie Requiem odśpiewać.
— Nie! nie mówcie tego, z pewną mocą i przekonaniem — odparł Kordecki, — okupim go jeśli potrzeba, klasztor nie opuści sług swoich, szwed da się ułagodzić pieniędzmi; będzie wolał trochę srébra nad jedno życie, a Matka Boska ma go dosyć na okup sług swoich.
List wystrzelony przez Brzuchańskiego, niepomyślne zawierał wieści: oznajmywał, że Szwedzi przybyciem prochów wzmocnieni (wiedzieli o nich od rana) gotują się na nową napaść, że straszne przygotowania robią się w obozie, że ze wsi i miasteczek okolicznych ściągają drabiny, budują machiny, gotują belki zębate, mnóstwo kul, granatów, sznurów i pocisków smolnych przysposabiają.
Zaledwie list ten półgłosem odczytany został, a już cała twierdza wiedziała o nim, choć go się starano utaić; któś podsłuchał deliberujących, dał znać zakonnikom, obudził ślachtę i tak niespokojną i zawieruszył klasztorem. Ledwie przeor zostawiwszy na murze dowódzców czyniących przygotowania na wszelki wypadek, przestąpił próg celi, wtoczyli się za nim zakonnicy i ślachta, po krótkiéj wrzawliwéj naradzie w refektarzu. Przeor wiedział zawczasu z czém idą, cierpliwie wysłuchał racji powtarzanych wielokrotnie, ale kilka tylko słów odpowiedział na nie:
— Odpowiedź dawna służy i na dziś, — rzekł, — próżne naleganie wasze, twierdzy nie poddam, jeśliście wy uparci w bojaźni, ja stały jestem w ufności Boga.
Przerwał wysunąwszy się x. Błeszyński:
— Ale czyż przystoi nam zakonnym ludziom, co się świata wyrzekli, przelewać krew i walczyć? wszak wkrótce i żywności zabraknie, nie lepiejże wcześnie?
— Ojcze Matjaszu, — zawołał Kordecki; — czy przysięgaliście na posłuszeństwo?
— Pamiętam je i gotowém na nie! — odpowiedział z pokorą zakonnik.
— Zostawcież troski, staranie i odpowiedzialność na mojem sumieniu, a róbcie co władzą moją polecam.
Zakonnicy usunęli się, ślachta nalegała jeszcze:
— Co do was, panowie, — rzekł Kordecki, — daremne są i prośby i groźby, a choćby i krzyki. — Będę się modlił do Ducha świętego, aby was męztwem natchnął, a com postanowił, to uczynię.
Napróżno nastawali: przeor był nieporuszony, i jabky niesłyszał nic, począł swoje papiery przerzucać na stole i zajmować się czém inném. Widząc, że próżno nacierają, szemrząc ustąpili nareszcie.
Zawołano braciszka Pawła.
— Bracie moj, — rzekł przeor, gdy tylko wszedł, — gdzieś tam około murów, blizko zapewne fórty, leżeć musi na mrozie, swoim obyczajem Konstancja, zawołajcie jéj tutaj, muszę jéj użyć za posła, kogo innego obawiałbym się narazić i dać w ręce szwedowi, babie dadzą pokój.
— A ona tu jest w klasztorze! — rzekł brat Paweł.
— Przyślijcież mi ją do refektarza, ja tam idę. Pośpieszył przeor i już zastał spartą na kiju staruszkę pode drzwiami.
— Całuję stopki x. przeora, — odezwała się z ukłonem, — cóż to za szczęście, że sługi Matki Boskiéj zapotrzebowano?
— Żebyś tylko miała rozum, wielką byś mi mogła uczynić przysługę; ale naprzód, powiedz mi, nie boisz się pójść do obozu szwedzkiego?
— Ja? — zaśmiała się stara, — a zapytaj jegomość ile tam razy byłam?
— No! tém lepiéj, złapali mi już drugi raz Brzuchańskiego, i malarz dobry i człowiek poczciwy, potrzeba go koniecznie z ich łap wyrwać; idźcie i powiedźcie mu, by za siebie okup ofiarował, ja pieniądze dostarczę. Ale żywo stara, by go czasem na prędce nie obwiesili.
— Duchem się sprawię! duchem ojcze, zobaczycie... rzekła i ruszyła się.
— Do rozmowy użyjesz którego z kwarciannych, dodał xiądz Kordecki.
— Poco? — spytała stara.
— A jakże się z niemi rozmówisz?
— Toć tam między niemi niemców siła, a ja po niemiecku szwargoczę...
Zdziwili się xięża téj niespodzianéj umiejętności, ale już poseł był daleko.
Na tę podroż musiała Konstancja przybrać swoją dawną wesołość obłąkania — uśmiech i żarty; szła kłaniając się żołnierzom w prawo i w lewo; ci niewiedząc co znaczy to zjawisko, zważywszy jéj łachmany i szał, puszczali daléj bez przeszkody.
Tak minąwszy trupy leżące, znów w koło twierdzy, potém świeże usypy ziemi i pogasłe ogniska, namioty i wozy, dopchała się z wielką biédą w stronę, w któréj się spodziewała znaleźć pana Jacka.
Jakieś przeczucie wiodło ją do miejsca, gdzie biédny mieszczanin jeszcze po szwedzku ubrany, stał przed starszyzną, co go już na prędce sądziła.
Nieco opodal kilku czeladzi obozowéj stawili już jednoramienną szubienicę, zbitą na prędce z dwóch kloców; Brzuchański blady był i niemy prawie, choć w istocie obawiał się nie tak śmierci, jak, że go nagle pochwycić miała bez przygotowania i spowiedzi; i do kwarcianych kilku, co tam z ciekawości przybyli, odzywał się półgłosem, prosząc o xiędza.
Obok sędziów prawie, kilku oprawców szwedów sposobili rózgi, żar i kleszcze łatwo zgadnąć na co; chciano mękami wydobyć z niego tajemnicę, dla któréj się, jak sądzono, narażał. Pan Jacek ochłonąwszy z piérwszego przestrachu, widząc, że już nic niéma do stracenia, nastawił się mężnie.
— Jak mam umierać, — rzekł, — to przynajmniéj poczciwie i odważnie; choć pęzel nie szabla, ale ręka od niego drżeć się nie uczy.
Zapytano go po co chodził? odparł śmiało, że chciał dać znać klasztorowi o przybyciu prochów i przygotowaniach szwedów.
— To zdrada, — rzekł oficer.
— Nie koniecznie i zdrada, — odpowiedział Jacek, — zakonnicy ojcowie nasi, dobrodzieje Matka Boska, Matka nasza, gdybym tego nie zrobił, to bym zdradził...
— Z czém że chodziłeś?
— Z niczém więcéj.
— To być nie może, mów, czekają cię męki.
Brzuchański spójrzał na przygotowania, ruszył ramionami i zamilkł. Przystąpili oprawcy, nie zmarszczył się, obnażono mu plecy, poczęli chłostać; on płakał i modlił się, ale cóż więcéj mógł powiedzieć nad to co było!
Już go miano piec, gdy kwarciani zaczęli za nim prosić, i szwed nadbiegł co to go Brzuchański tak poił, wstawiając się także za nim i za sobą.
— Wiecie, — odpowiedział oficer, — że już skazany na śmierć!
W tém właśnie Konstancja zbliżyła się do mieszczanina ściskając go i całując; uląkł się zrazu, bo jéj nie poznał, ale wśród niebronionych uścisków, szepnęła mu, żeby zaofiarował okup za siebie, a przeor zapłaci za niego.
Z drugiéj strony sami szwedzi i kwarciani zaczęli nalegać, żeby go więcéj nie męczyć, i stanęło na tém, żeby wieść pod szubienicę.
— Panie, panie, — odezwał się Brzuchański stojąc, gdy go już oczepiano pętlą, ja się okupię, pozwólcie mi, dam co mam, a okupię się.
Szwedzi jak to byli ludzie łakomi, zastanowili się, nikt tego nie przewidział: posłali do generała, a w chwilę nadbiegł goniec, żeby go prowadzić przed Millera.
Dowódzca czekał na niego przed namiotem a wbita przed nim latarnia na słupie oświecała tę scenę nocną; Brzuchański szedł ze stryczkiem na szyi, to struchlały ze strachu, to chwilami śmiały aż do zuchwalstwa. Było to w jego charakterze, że miał momenta odwagi nadzwyczajnéj i bojaźni dziecinnéj, taka to była natura... w ostatniéj godzinie okazał się jakim był zawsze.
— Co ty za jeden? — spytał groźnie Miller.
— Mieszczanin, malarz biédny, — odpowiedział trzęsąc się.
— Zdrajca! — zawołał generał.
— Nie, generale, — odparł śmiało, — służyłem paulinom, bom im służyć powinien.
— Winieneś był służyć swemu królowi — nie im...
— Albo to mój król? — spytał Jacek.
Miller z pięścią się porwał, i „wieszać” — zawołał.
— Panie generale, ja się okupię, — rzekł mieszczanin.
— Cóż mi dasz? chyba talara, bo twoje kiepskie życie więcéj nie warte.
— Sto talarów generale.
Miller pomyślał trochę — żebyś broił znowu! nie, powiesić łajdaka!
— Sto pięćdziesiąt, — odezwał się śmieléj, widząc wahanie Brzuchański.
— Daj dwieście i niech cię djabli wezmą — krzyknął szwed, — a nie, to na szubienicę.
— Kiedy nie mam, — odezwał malarz, — wola wasza.
— No! dajesz dwieście?
— Nie.
— Nie dasz?
— Nie mogę.
— Gdzież talary?
— Złożone w klasztorze.
— A ha! to nie w domu?
— Ba! — odpowiedział naiwnie mieszczanin, — jakby tu były, tobyście je dawno wytrzęśli. Miller bezwstydnie się rozśmiał.
— Każcie mnie odprowadzić do bramy klasztornéj, a tam zapłacą z moich pieniędzy.
— Bestja! nie głupi! — rzekł szwed, — to szczęście twoje, że o ciebie i podobnych tobie nie dbam, idź do klasztoru, i powiedz niech tam na mnie czekają, wkrótce mieć mnie będą.
Brzuchański chciał zaraz z szyi zrzucić stryczek.
— Nie! — krzyknął generał, — wieść go tak przez cały obóz ze stryczkiem, a zedrzeć mu suknie szwedzkiego żołnierza, których nosić nie wart, i nago prowadzić!
Jak rozkazano spełniono; Konstancja pobiegła przodem przed nim z radośnemi poskokami, i nim powolnie wiedziony mieszczanin dowlekł się do fórty, już tam na niego wysłanych półtorasta talarów czekało. Szwedzi oddali biédaka ze stryczkiem.
Brat Paweł osłonił go zaraz kapotą czyjąś i Jacek jak stał, nie zdejmując z szyi sznura, poszedł do kaplicy N. Panny, aby tu, jak więźniowie kajdany, jak kalecy kule, złożyć u podnóżka Bogarodzicy stryczek co go miał życia pozbawić; pomodlił się, zapłakał, i wzięty natychmiast do klasztoru otoczony został ciekawemi.
Przyniósł on tu szczegółowe wieści o przygotowaniach szwedzkich, a zarazem chodzące też posłuchy o wielkiéj sile tatarskiéj idącéj w pomoc Janowi Kazimierzowi, który przeciwko téj dziczy wyciągnąć miał już na spotkanie i znajdować się w Żywcu. Nadzieja odsieczy nieco pokrzepiła oblężonych, choć powszechnie nic dobrego sobie nie rokowali; ale przeor ani dał sobie mówić o kapitulacyi, trzeba się było zgodzić z jego wolą niezłomną.
Nazajutrz sprawdziły się poniekąd przepowiednie szturmu: szwed ze wszystkich baterji razem począł dawać ognia, nie czyniąc jednak wielkiéj szkody; ręce mu marzły. Załoga stała na murach gotowa szturm odpierać; ale szturm był niepodobieństwem, bo ani działami wyłomu zrobić, ani miny podsadzić, ani przekopu zarzucić nie mogli, a zniechęcenie szwedzkiego żołnierza nawet dla oblężonych było już widoczne.
Około południa trębacz podał do klasztoru list generała, znowu silnie nalegający o poddanie. Pismo to zawierało argumenta w tym rodzaju: —
„Chociażeśmy, pisał generał, imieniem, rozkazem i władzą Najjaśniejszego i Najpotężniejszego króla szwedzkiego pana naszego Najmiłościwszego, i naszém, to łagodniejszem, to surowszém staraniem, które sądziliśmy, powinno było u was zasłużyć na uwagę i zastanowienie, pracowali, aby was skłonić do poddania, przecież i króla i nasze, uporem prawdziwym zawiedliście nadzieje, i dotąd tylko igraliście sobie udając powtarzaną układów z nami ochotę, a jednak jeszcze raz sprobować ich z wami postanowiłem. Gdy królewskiém stałem jest postanowieniem, aby twierdza zdobytą była, na co jak widzicie pracę nieustanną łożemy, i miny nasze jużeśmy pod mur zbliżyli, a zarazem sprowadziliśmy inne ogniowe wojenne machiny przed dwóma dniami z Krakowa, dla zniszczenia, wywrócenia i zagładzenia klasztoru waszego, strzeżcie się więc... i t. p.
Cały list był podobny, naprzemian to groźny, to upominający, to doradczy, wytwornie stylem wieku napisany; w ostatku protestował się Miller, że jeśli zburzyć będzie zmuszony Częstochowę, wina nie spadnie na niego.
Do przeczytania tego listu zbiegli się wszyscy, krom Zamojskiego i Czarnieckiego, którzy nie byli ciekawi; każdy w oczach przeora szukał wrażenia, jakie na nim uczyni, ale Kordecki był nieporuszony.
Zgiełk powstał w definitorium, ślachta znowu wołała swoje:
— Poddawajmy się, poddawajmy!
Uśmiechem politowania, wybuch leu przyjął przełożony.
— Ludzie słabego serca i małéj wiary! — zawołał, — jakże wam ciężko wytrwać króciuchną życia chwilę w utrapieniu i pracy! tak! — dodał, — będziemy traktować, choćby dla tego żebyśmy uroczyste dni następne w pokoju i modlitwie spędzić mogli — bądźcie spokojni, odpowiem jutro.
Ostatnie wyrazy wymówił z tak gorzkim żalem, że wstyd nim przecie z obojętnych wycisnął.





XXVIII.

Nazajutrz, była to wigilja Bożego Narodzenia, przeor z rana usiadł dyktować odpowiedź, którą już w umyśle miał gotową; jak wszystkie jego listy, odznaczała się ona umiarkowaniem wielkiém, natchnioną znajomością serca ludzkiego i nadzwyczajną zręcznością, gdyż w Kordeckim męztwo i stałość, jakich dał dowody, nie wyłączało ostrości dowcipu, rzekłbym przebiegłości, gdybyśmy do tego wyrazu nie przywiązywali zbyt absolutnego znaczenia. Bolał on nad użyciem téj broni, do któréj wzięcia zmuszały okoliczności, opierał się traktowaniu dla zwłóki tylko, ale Zamojski przekonywał go zawsze, że w wielu razach jest to sposób jedyny.
„Wyznajemy, — pisał do Millera, żeś jw. pan postępował z nami łaskawie i z wielką cierpliwością oczekiwał niejednokrotnie umowy z nami, a chociaż bylibyśmy winnemi, gdybyśmy się na wezwanie króla jmości Szwedzkiego z klasztorem nie poddali; jednakże gdy jw. pan najsprawiedliwszym naszym odmówiłeś żądaniom, zwłokę tę przypisać potrzeba, nie zuchwałemu przeciąganiu, ale postrachowi utraty swobód naszych. Teraz, z tąż łagodnością (Kordecki szydził trochę) przez jw. pana napomnieni, przystąpilibyśmy niezwłócznie do układów, gdyby uroczystości narodzenia Pańskiego, nie przeszkadzały; z téj przyczyny, racz jw. pan dozwolić nam rozejmu prosiemy najpokorniéj; my zaś od starszych naszych otrzymawszy wiadomość (do których odwołać się za zezwoleniem jw. pana możemy)....
— A teraz co? — spytał przytomny Zamojski, uśmiechając się — przyrzeczesz-li waszmość poddanie?
— O! nie! — odpowiedział przeor, posłuchaj tylko daléj: quod conveniens erit, faciemus. Co przynależeć będzie uczyniemy! że nam przynależy bronić się potém, to jasna rzecz, i tak też zrobiemy.
— Nie! to darmo, już szweda nie złapiecie, przerwał Czarniecki, zna się na tém dobrze i nie wytłómaczy sobie, żebyśmy się mu poddali.
— Sprobujemy! kilka dni frysztu otrzymać niezawadzi, — rzekł Zamojski; nie byłoby też od rzeczy do Wejharda dodać list błagalny, aby się wstawił; im sroższy prześladowca nasz, tém go więcéj ugłaskać potrzeba. Zatem drugi list do Wrzeszczewica.
Zgodził się przeor i pokorną podyktował prośbę, a gdy oba pisma były gotowe i szło tylko o zaniesienie ich do obozu, (w tém wielka była trudność) nikt się nie ofiarował iść z niemi do rozjątrzonego szweda.
— Użyjemy więc tego posła, co nam Brzuchańskiego uratował, rzekł Kordecki, nasza stara Konstancja swojéj fatygi nie odmówi...
Posłano do bramy, ale Konstancyi nie było w klasztorze, siedziała w swoim barłogu w fossie i gdy ją z murów zwołano, nie rychło przybiegła, zdyszana i zmęczona stojąc u progu refektarza.
— Co mi to ojciec rozkaże? spytała.
— Bieda słudze Matki Boskiéj, zaprzęgają do roboty; musicie moja kochana spenetrowawszy już raz obóz szwedzki, pójść jeszcze z listem do Millera i do Wejharda.
— A czemuż nie, szwedzi mnie, nie ja się szwedów lękam, dawajcie tylko kartelusze, póki się nie przypóźni i nie ściemni, żebym jeszcze i powrócić mogła.
W refektarzu stół do wigilij zwyczajem staropolskim był zastawiony: na wązkich klasztornych stolikach leżało już trochę siana przypominającego narodzenie Chrystusowe w stajence; ale nie było snopów w kątku, bo ich niemiał klasztor, i czarny chleb zastępował białe strucle naśladujące kształty spowiniętego dziecięcia. Na cynowym talerzu leżały opłatki; wziął jeden z nich Kordecki i przyniosł go do rozłamania żebraczce.
— Idź, rzekł, z Bogiem poczciwa sługo, a przynieś nam uspokojenie.
Schyliła się do nóg prawie przeorowi Konstancja, odłamała drobniutką cząstkę, pokłoniła i szepnęła...
— A Hanna X. przeorze?
— Uczyniemy wszystko co można, by ją odszukać, ręczę ci słowem kapłana!
Usłyszawszy to uradowana starucha, już odchodzić miała, gdy Zamojski zbliżył się do niéj także z kawałkiem opłatka.
— Niechże i ja się z tobą podzielę, odważna kobieto, rzekł, a daj nam Boże z przyszłym opłatkiem lepszych doczekać czasów i spokojniejszego pożywania daru Bożego.
Drzwi się zamknęły za żebraczką, a wkrótce za ukazaniem się gwiazdy, cała ludność klasztorna i wszyscy zaproszeni na wigilją, do refektarza ściągać się poczęli, korzystając z chwili wolnéj, bo po odebraniu odpowiedzi przeora, spodziewano się nowych napaści.
Smutny to był stół ów, który zwykle taka radość ożywia, pośpiesznie spożyto trochę biednych pokarmów, kilka ryb podanych przez Brzuchańskiego, trochę polewki, resztkę suchych owoców. Głębokie milczenie panowało w refektarzu, każdy się śpieszył ukończyć tę biesiadę, która się zwykle przeciąga tak długo, tak ochoczo obchodzi, bo na noc lękano się szturmu, wszyscy radzi byli pośpieszyć na mury lub do kościoła. Wieczerza ta miała jakieś podobieństwo do uczt chrześcian pierwszych wieków, gdy wśród agapow tajemnych, oglądali się niespokojnie, i słuchali czy się nie rozlegnie nagle chrzęst rzymskiéj zbroi i głos prześladowców. Nareście skończyła się smutna, a co żyło ruszyło na mury, a zakonnicy do choru, bo zbliżał się dzień uroczysty, i podwoić musiały modlitwy.
Oczekując odpowiedzi z obozu szwedzkiego, nie pewni rozejmu, a raczéj pewni iż nań Miller nie zezwoli, dowódzcy i lud załogi chodzili po murach; niekiedy zakonnik przesunął się opatrując stanowiska i nikt oka nie zmrużył, gdy dzwonek oznajmił srébrnym dźwiękiem, mszę pasterzy. W kościele już stała starym obyczajem kolebka Chrystusowa i żłobek, pasterze, Matka, Józef święty i aniołowie... każdy idąc na mszę, pomodlił się u szopki.
Po pierwszéj mszy, następowały co chwila inne, bo mnogo było xięży w klasztorze, a każdy z nich odprawiał trzy ofiary symboliczne, tak że do białego dnia, przerwy w nabożeństwie nie było. Na murach czuwano mieniając się; w obozie szwedzkim ognie gęste, ruch wielki cóś niezwyczajnego zapowiadać się zdały; zakonnicy nie bez przyczyny wnosili, że Miller wiedząc ich zajętych nabożeństwem, zechce z tego korzystać: ale do dnia nic nie usprawiedliwiło tych domysłów.
O świcie powróciła Konstancja, trochę dumna ze swego poselstwa, w dobrym humorze, z listem w ręku.
Kordecki wyszedłszy do Janitorium, tu się z nią spotkał.
— No, a co tam mój pośle?
— Wszystko się udało ślicznie, pięknie, jak potrzeba, odpowiedziała — przyjmowali mnie z honorami, bo przez cały obóz prowadzili śmiechem i wrzawą, wołając: poseł z klasztoru! poseł mnichów! Nadęłam się tedy jak mi przystało. Miałam też szczęście widzieć oblicze samego pana generała, który także do rozpuku śmiał się ze mnie, list przeczytał, głową kiwnął i rzucił go nic niepowiedziawszy. Wejhard grzeczniejszy odpisał. Bardzo się mnie dopytywali, co tu się u nas dzieje; co myślą, co robią, ale widać jakoś niemogliśmy się zrozumieć, to się niewiele nauczyli ze mnie. Szwedzi się gotują do czegoś, ale kto ich wie co to takiego... trudno zrozumieć, zawsze jakieś licho.
Przeor list czytał; Wejhard pisał, starając się go przekonać, o swéj gorącéj dla klasztoru przyjaźni, dowodził że się mocno wstawiał za zakonnikami do generała, ale Miller tylekroć zawiedziony już ufać nie chce; donosił wreście iż wymógł odłożenie szturmu przez dzień jutrzejszy dla obchodu święta Bożego Narodzenia, ale pozajutro powinni się poddać bez zwłoki. Jeśliby zaś tego jeszcze nie uczynili, generał grozi im zniszczeniem i obróceniem w popiół klasztoru; zaklął się w ostatku gorliwy przyjaciel, na Boga i Matkę Jego, że nie groźbę rzuca, ale szczerą prawdę mówi, i dalszemu nieszczęściu zapobiedz nie potrafi.
Nietroszcząc się więcéj o to co nastąpić może, Kordecki pośpieszył urządzić wszystko do najuroczystszego nabożeństwa, które poczęte o północy, skończyć się miało o południu, Kościół jaśniał światłem, kwieciem ze szklarni dobytém, drogiem naczyniem ze skarbcu przyniesioném i co największą jego ozdobą, ludem pobożnym.
Gdy się to dzieje na Jasnéj-Górze, w obozie przygotowania potężne: luteranie i kalwini pomodlili się krótko a węzłowato po swojemu w skleconéj naprędce szopce, i poszli zaraz do baterij, do min, do pracy, bo ich święto czasu wojny nie wiele widać obowiązywało. Sam generał znudzony, znużony i niecierpliwy dawał z siebie przykład; od świtu był na koniu, objeżdżał, zachęcał, krzepił, obiecywał łupy i obfitym rabunkiem chciał swój lud rozłakomić. Ale żołnierze słuchali tego z obojętnością zimną, niekiedy szyderską jakby tylko brakło odwagi powiedzieć dowódzcy: — Nie zdobędziemy twierdzy i nie dla nas te skarby.
Rozkazy się krzyżowały, przeciągano działa, ustawiano je, opasywano twierdzę do koła ludem pieszym, związywano drabiny, ciosano kozły i tarany, kuto haki i narzędzia do szturmu służyć mogące. — Z klasztoru tylko odzywały się dzwony, muzyka wesoła i śpiewy wiały falami aż do uszu szweda; na murach zdawało się pusto.
Ilekroć dzwon, śpiew, odgłos jaki dał się słyszeć, żołnierz szwedzki spoglądał z ukosa na klasztor i posępnie kiwał głową; wiara w nieprzełamaną siłę Częstochowskich czarów tak już była wielka, że jéj nic zachwiać nie mogło. Ludzie niepojmujący co może głębokie uczucie religijne, siłę jego zwali jak umieli; szło wszystko wedle rozkazów, ale one nie dadzą serca gdy go niema, brakło zapału, każdy się trzymał z daleka, nawet starszyzna z któréj wielu wyjechało na cmentarz do Krzepic już się niezbyt kwapiła naprzód.
Pomimo przyrzeczeń Wejharda, Miller odpowiedzi nie otrzymawszy z klasztoru, a znając się już na tém że mnisi tylko zwlekać pragnęli, rozpaczliwie rozkazał o południu ze wszystkich dział i moździerzy dawać ognia; była to napaść tak gwałtowna i jakby ostatni wysiłek.
Leciały kule, bomby, karkassy; silono się klasztor zapalić, obalić kościół, przysypać gruzami modlących się i zniszczeniem zmusić do wołania o litość. Kartauny ustawione na baterjach, mniejsze działa i co było spiżu, zaczęły gwałtownie, za danym znakiem, strzelać na twierdzę.
Miller stał na wzgórzu i patrzał oczekując zajadle, ze wściekłością w oku, z zapałem na twarzy... każdy pocisk trafny rozpromieniał mu lice, ale ich było mało; próżny huk, gniew w nim podsycał. Wejhard opodal się trzymał, niechciał już nawijać się na oczy, rozjątrzonemu szwedowi.
Kwarciani ze swojego obozowiska wyszli także patrzeć na czém się to skończy, i nie kryli z oburzeniem jakie czuli. Nie jeden zapatrzywszy się na twierdzę chwytał szablę i już chciał na kark wpaść najezdnikowi, ale przypomniawszy sobie położenie swoje, opuszczał rękę, i z westchnieniem załamywał dłonie, jakby je chciał wstrzymać, by się daremnie nie rwały. Wysypani do jednego z szałaszów i namiotów, w milczeniu głębokiém, miotani sprzecznych uczuć mnogością, stali, poglądali, jęczeli, a jeden na drugiego rzucał wzrokiem dzikim, niechcąc winy przypisać sobie i szukając jéj w bracie.
Ile razy wiatr dymy baterij i twierdzy rozerwał i uniósł, Miller chciwie spójrzał, czy się co nie pali, i nie wali; ale opoka Jasno-górska stała niewzruszona, we mgłach tylko jakby w obłokach uniesiona w powietrze.
Była to jedna z najstraszniejszych chwil od początku oblężenia, dla zamkniętych w twierdzy, gdyż małą garść rozdzielić musiano na wszystkie boki, wszędzie się bronić i czuwać... Bezsilny lud tulił się w podworzach i spędzany tu i ówdzie padającemi kulami, latał z krzykiem niewiedząc, gdzie skryć się bezpieczniéj. Na dachach pękały pociski, trzaskały mury, waliły się ściany; kurzawa, dym, jęki, wołania, wrzaski napełniały najodleglejsze kąty. Wielu bojazliwszych w oczekiwaniu smierci niechybnéj, leżeli na ziemi bez przytomności modląc się i klnąc na przemiany. Przeor z krzyżem w ręku wybiegł za pierwszym wystrzałem i pomimo kul, które pod nogi mu prawie padały, wstąpił na mur żegnając...
Zamojski latał z miejsca na miejsce wołając:
— Pilnujcie dachów, pilnujcie murów, baczność! nie traćcie serca! jeśli Boga kochacie, dzieci... brońmy się po męzku!
Czarniecki stał u dział kierując niemi, niemówiąc ni słowa, cały oddany swemu, czasem mu się tylko wyrwał wykrzyknik, gdy się udało trafnie odstrzelić, czasem się zmarszczył gdy pocisk po nad głową jego ze świstem na klasztór leciał. Naówczas oko za nim posyłał, szukał szkody jaką zrządził, ale rychło się uspokajał. Jakkolwiek strzały były gęste i obejmowały ze wszystkich stron twierdzę, a skierowane szczególniéj na budowle dla zniszczenia ich, drugie ku obwodowym murom dla zrobienia wyłomu od strony północnéj zwłaszcza, szkody nieokazywały się tak wielkie, jakby sądzić można. Wprawdzie na dachach, nieustannie migały smolnemi płachty, żagwiami i sznurami opatrzone kule niosące ogień, ale tu czeladź czuwała z wodą, a wielka liczba pocisków gasła sama w leżącym na nich śniegu. W podwórcach raz po raz trzaskały kule, ale ich obłamy mury tylko kaleczyły, raziły belki, wybijały okna; kilka czerepów padło na ludzi kupą biegających z miejsca na miejsce, lecz nikogo nie zabiły. Inne kule ryły się głęboko w ziemię i opadały bezsilne, jakby cudowna odbiła je ręka.
Niemniéj jednak przestrach był nie do opisania, i gdyby do bram dostać się było podobna, tchórze wybiliby się może przez nie, śpiesząc na przeciw szweda. Ale wrót dobrze strzeżono, a w izdebce u fórty braciszek Paweł w nowéj sukni, którą sobie sam uszył ze trzech wynoszonych habitów, i był z niéj nieskończenie rad a szczęśliwy — siedział nad książeczką i modlił się spokojnie. Niekiedy pokiwał głową, gdy huczniéj zagrzmiało, i wracał do swego.
Kordecki przez cały ciąg strzelania nie zszedł na chwilę z niebezpiecznego stanowiska, z którego odciągali go napróżno starszyzna i zakonnicy.
— Moje miejsce dziś tu, — mówił, wy działami ja krzyżem świętym wojuję; i żegnał. Pokażcie mi, które wam działo szkodzi najwięcéj, odzywał się, a na nie wymierzę modlitwę... I powolnym krokiem przenosząc się z miejsca na miejsce, wszędzie rozdzielał błogosławieństwa.
Od północnéj strony największa szwedzka kolubryna rzucająca trzydziestofuntowe kule, łamała mur nieustannie, a choć go nie wiele ujadła, już przecie znaczne były szczerby. Zmierzchało powoli, gdy tu nadeszli przeor z Zamojskim, spójrzeli, zasmucili się.
— Czasu im dziś nie stanie na zrobienie wyłomu, noc nadchodzi, a jutro zamurujemy dziury, — odezwał się pan Miecznik.
Kordecki nie odpowiedział, ukląkł, krzyż przycisnął do piersi i modlił się, a była to modlitwa co cud wywołuje, co przebija niebiosa, co oko Boże ściąga na ziemię; natchniona, bolesna, łzawa, całą duszę podnosząca w swych dłoniach; nic nie widział, nie słyszał, nie czuł; — przeżegnał wreście i promieniejącą wejrzał źrenicą, jakby się budził z zachwytu.
Szwedzkie działo z ogromnym hukiem rozpękło się na kawałki; — puszkarze leżeli pobici, inni uciekali przepłoszeni, a zmierzch nagły, zimowy, ciemną szatą poczynał przykrywać okolicę.
Nagle ogień ustał na wszystkich punktach, jak uciął.
Cicho! tylko w klasztorze stoją zdumieni, osmoleni, drżący od pracy, schrzypli od krzyku starszyzna i żołnierze, jakby jeszcze czekali. Patrzą po sobie, milczą; rzekłbyś że jeszcze niedowierzają temu nagłemu uspokojeniu, poglądają na obóz. Tam ruch jakiś, wrzawa, popłoch, potém coraz ciszéj, ciszéj, szmery tylko głuche, tylko wozów skrzypienie, i niekiedy przeciągłe wołania.
Czarniecki pokręcił wąsa —
— Ha! — rzekł, — dobrze nas grzeli, pójdźmy obejrzeć co też zrobili!
Przeor wstawał właśnie, zesłabły wytężeniem ducha, ale mocen wiarą i pogodny obliczem.
— Skończono! — rzekł ze łzami, — skończono! w imię Boże, witam was zwyciężców.
— Jakto? xięże przeorze, — przerwał Zamojski, — to dopiéro początek.
— To już koniec, — odpowiedział Kordecki.
— Jakże to być może?
— Jestem tego pewny.
— Ale zkądże? — nieśmiało podchwycił pan Piotr.
— Zkąd? nie wiém! czuję że to i postrach i praca ostatnie... Chodźmy spocząć, lud uspokoić i pocieszyć.
To mówiąc jął obchodzić mury, oglądać szkody dnia tego i ludziom ducha dodawać. Własnemi rękoma opatrywał rany, błogosławił, leczył i słowy krzepiącemi, duszę umacniał zwątlonych; a gdy przyszedł do wylękłych, co się tulili po zakątach, nie miał dla nich gniewu, — litość tylko i pociechę. — Dzieci, rozejdźcie się, — rzekł, — niebezpieczeństwo minęło, spocznijcie biédni.
Łza mu błyskała pod powieką zrumienioną bezsnem, pracą i uczuciem; tak przyszli do wrót, u których właśnie szwedzką trąbkę i głos braciszka Pawła było słychać.
— Chodźmy, — rzekł ochoczo, — zobaczmy, czego tam znowu chcą od nas.
Był to poseł z listem Millera, a pismo niósł gniewne, pełne groźby, srogie i zdradzające bezsilność. Już się w tym wybuchu przebijało zwątpienie, które miotało upokorzonym a wściekłym dowódzcą.
— „Listy wasze, — mówił, — czczy dym nam przynoszą, dymu też i płomienia są godne, próżne w nich słowa, zwłoki, upor i...
— Nie czytajmy tego, — rzekł Kordecki, — to zwrótka zwyczajna.
Daléj żądał Miller żeby natychmiast, albo poddali załogę królowi szwedzkiemu i załogę przyjęli, albo...
Tu już pan Zamojski się rozśmiał, a Czarniecki aż za boki pochwycił.
— Albo, — czytali, — za szkody spowodowane uporem ich, zapłacili zakonnicy...
— Otoż jest — przerwał Miecznik — ultima ratio, sięga do kieszeni...
— Cztérdzieści tysięcy talarów za siebie, dwadzieścia tysięcy za ślachtę będącą w twierdzy. Wziąwszy to Miller obiecywał odstąpić i zaręczał im bezpieczeństwo. Jeśliby zaś nie posłuchali, groził znowu że nietylko nie ulży oblężenia, ale dokoła na mil trzy wszystko ogniem i mieczem spustoszy, dobra ślachty (to się stosowało do Zamojskiego szczególnie) zrówna z ziemią, — „a wy, — pisał do zakonników, — nie pieniędzmi, ale osobami waszemi, nie imieniem, ale krwią mi zapłacicie.”
— Ależ tęgi! — krzyknął Zamojski, — jak mu słowo nie kosztuje, — Kordecki szepnął.
— To już dowód, że ultimis spirat; mówiłem wam i widzę to teraz jawniéj jeszcze; okupu nie damy, bo i tak puścić nas musi, zniszczenia nie będzie miał czasu większego zrobić nad te, jakie już uczynił, bo kraj się budzić poczyna, poślemy mu tylko życzenie szczęśliwéj drogi.
— Dobréj mu się zachciało kolędy, — zaśmiał się pan Piotr, — sześćdziesiąt tysięcy talarów! Widziemy teraz czego żądał dopraszając się Częstochowéj, chciał się nieboraczek obłowić tylko.
— A zapewniając nam nienaruszenie własności, wyjmował sobie po cichu to, co chciał wziąść tytułem kosztów wojny...
— Jakkolwiek bądź, — dodał Zamojski, — list to dziwny, i ślepy zobaczy że mu źle, kiedy już z tego tonu śpiéwa.
— Zwyciężyliśmy, Bogu dziękować, Bogu! — zawołał przeor w pokorze — On poratował niegodnych, cud wielki, cud głośny uczynił.
I w zapale wymawiając zcicha wyrazy, które nie doszły uszów towarzyszy, Kordecki pośpieszył do swojéj celi.





XXIX.

My spójrzmy jeszcze na obóz szwedzki, abyśmy przyczynę tak nagłéj zmiany wyrozumieć mogli. Widzieliśmy Millera zajętego przed chwilą oblężeniem z nadzieją jeszcze, zajadłością, wytrwaniem; Wejhard stał w dali i czekał równie z nim pewien będąc, rychło białą chorągiew wywieszą.
Tak zbliżył się wieczór i generał ku baterji północnéj podjechawszy, widząc opieszałość swoich puszkarzy, na których najwięcéj rachował, kazał przy sobie działa nabijać, celować i wystrzelać.
Ruszyli się trochę ludzie pod okiem wodza, lecz właśnie gdy tryumfował, bo kilka kul w murach uwięzły, za trzecim wystrzałem, z ogromnym trzaskiem rozpękło się działo.
W tejże chwili prawie, wśród popłochu, jaki zrządził ten wypadek, ujrzano na znużonym i zabłoconym koniu spieszącego posłańca, który dopytywał o Millera i ku niemu się kierował przez obóz do miejsca gdzie widział zebraną starszyznę. Zmarszczył się generał nie wiedząc jeszcze co to znaczy, ale już źle wróżąc, że go wśród dział i boju tak pilno szukano, posłał ku gońcowi.
Jeździec wręczył oficerowi gruby plik papierów.
Wejhard domyślając się, że wieści przyszły z głównéj kwatery, spodziewając się w nich nowych rozkazów lub obietnicy posiłków od Wittemberga, poskoczył także dowiedzieć się z czém goniec przybył tak spiesznie.
Ale już Miller rzuciwszy tylko okiem na listy, poznawszy pieczęcie kancellarji Karola Gustawa, puścił się do swojego namiotu. Za nim rzucili się wszyscy, i w téj chwili ogień ustał, bo dalszych zabrakło rozkazów.
Zsiadłszy z konia Miller rozerwał pieczęcie, ale lepszy żołnierz niż czytelnik, podsunął karty pisarzowi swemu, aby mu je czytał. Ten naprzód rozpoczął od rozkazu królewskiego, który inne depesze poprzedzał.
Tak! był to rozkaz podpisany własnoręcznie przez króla szwedzkiego, choć zdawał się dziwnym: polecano Millerowi, aby niezwłócznie szkody żadnéj klasztorowi nie czyniąc, nie myśląc o zdobywaniu go, od oblężenia odstąpił.
Wyrażono przyczyny: że klasztor na Jasnéj-Górze, w tak powszechnéj czci u Polaków zostaje, iż napaść nań, w całéj Polsce oburzyłaby umysły przeciwko Szwedom; zatém ani się więcéj kusić ma dowódzca, ale natychmiast rzucić przedsięwzięte kroki i ciągnąć do Piotrkowa. Osobno wydane były rozkazy, aby Wejhard szedł do Wielunia, Sadowski do Sieradzia, xiąże Hesski do Krakowa, a kwarciani do Małopolski, gdzie im stacje wyznaczono.
Słysząc czytanie rozkazu, Miller porwał się, spójrzał na Wejharda z wymówką i groźbą i kazał precz odejść pisarzowi. Milczenie głuche, milczenie zdumienia osiadło na ustach przytomnych; praca tak długa i ciężka nietylko że nie została uznaną za pożyteczną, ale daremną i szkodliwą osądzona i cały wysiłek ten próżny, wszelkie straty w ludziach, prochach, orężu, czasie, poszły z dymem.
Czoła Millera i jego współpracowników gorliwych, czarną się chmurą powlokły; mnisi odwołujący się do Karola Gustawa zwyciężyli, im upokorzenie i żal.
Nim się poczęli rozchodzić z namiotu, generał jakby myślą nową tknięty, przykazał najsurowiéj, by o rozkazie odebranym najgłębsze chowano milczenie.
— Jego królewska mość sam mnie tu wysłał, — odezwał się ponuro, — gdybyśmy byli zdobyli Częstochowę, cofaćby się z niéj nie kazał; mamy przed sobą dni kilka, możemy ją opanować jeszcze. Gdy wezmiemy, karać nas za to nie będą, — dodał z dzikim uśmiechem, dla żołnierza potrzeba żebyśmy nie odeszli napróżno, inaczéj straci wszelką ochotę i odwagę...
Mówił napróżno, milczeli doradzcy, nikt nie zgodził się na to, każdy rad był wycofać się z ciężkiego oblężenia, i po daremnéj pracy odpocząć. Xiążę Hesski się odezwał po chwili:
— Darujesz generale, ale nam nie wchodząc w to co sobie poczniesz, potrzeba iść gdzie rozkazują. Ja pozajutro ustępuję do Krakowa.
— Ja do Sieradzia, — dodał Sadowski, — mam naznaczony dzień w rozkazie.
Wejhard także się odezwał:
— Ja z panem generałem, póki rozkażesz...
— Bardzo dziękuję, ale mi to nie wielką będzie pomocą, — rzekł Miller niechętnie — zresztą zobaczemy co zrobim, a o rozkazach królewskich milczeć proszę.
Wszyscy się rozeszli, prócz Wejharda, którego rad się był najwięcéj zbyć Miller, bo go nie cierpiał, ale ten uparcie siedział.
— Panie generale, choćbyście znowu gniewać się mieli,— rzekł, jeszcze słowo tylko —
— Czyż już tych słów nie dosyć! — zawołał szwed, — one to podobno przyprawiły mnie o straty, o wstyd, wymówki...
— A nuż się wszystko da poprawić?
— O tém wątpię.
— Pieniędzmi! — szepnął czech z uśmiechem.
— Hrabia myślisz że i wstyd da się zapłacić?
— Zapewne że nie, ale cóż za wstyd, żeśmy byli powolni do zbytku, łagodni, ufni z mataczami i kręcielami...
— Zkądże przyjdą pieniądze?
— A! naturalnie z klasztoru!
Miller się rozśmiał szydersko — Jakim sposobem? nudzisz mnie hrabio, mów co masz mówić.
— Wszak nié wiedzą o rozkazach, dzisiejszy ogień do reszty ich wystraszyć musiał; postać dając im do wyboru, albo zniszczenie, lub okup.
Generał stanął i pomyślał, zawahał się, ale łakomstwo nakazywało próbę; zgodził się na radę Wejharda i wnet ułożony został ten iist, który przez trębacza wysłano do klasztoru wieczorem.
Nazajutrz milczały już działa, a z odpowiedzią od przeora, szła rześko starucha, którą żołnierze przepuszczali, żartami tylko i śmiechem przeprowadzając. Postać jéj była poważna jak przystało posłowi, niekiedy opędzała się gawiedzi ruchem ręki lub ust i szła daléj nie dbając na nią. Weselsi i młodsi przebiegali przed nią, kłaniając się jéj z udaném uszanowaniem, zaskakiwali jéj drogę, chwytali za łachmany.
Ona uwalniając się od nich, wprost kroczyła do namiotu Millera, którego zastała otoczonym całą starszyzną, zgromadzoną dla narady i poszeptującą o wczorajszych rozkazach. Wejhard, Kaliński, Sadowski, Zbrożek, Komorowski, xiąże Hesski okolali dowódzcę, wśród nich wszystkich odznaczającego się najsurowszą i najchmurniejszą twarzą. Na rozkaz jego pochwycono listy z rąk Konstancji, a ona zaraz drugi z przyłączonemi do niego xiążeczkami i obrazkami oddała Wejhardowi.
Ten podarek bardzo widoczny, bo dobrą paczkę druków w różnych językach i wizerunków zawierający, był kolędą przez Kordeckiego przysłaną hrabiemu i xięciu Hesskiemu.
Miller i szwedzi rozśmieli się szydersko; ale śmiech ich był smutny i złośliwy. Każdy pogladał na obrazki z jakiéms, ciekawością zaostrzoném wejrzeniem, a przypatrywać się im nie śmiał; Wejhard schował swój dar pospiesznie, wstydząc się go przed różnowiercami; xiąże Hesski wziął, usiadł i poważnie czytać zaczął historję świętego obrazu.
Miller rzucił okiem na list swój, skrzywił się i podał go Wejhardowi ze znaczącém spójrzeniem; zdawał się mówić: patrz, co mi odpowiedzieli. Oba sprzątnęli rychło pisma odebrane i umilkli.
Wtem gdy obóz szwedzki odpoczywa, a Konstancja wraca bez odpowiedzi, cóś dziwnego zaszumiało w Jasnéj-Górze.
Miller pogląda, zdumiewa się, nie pojmuje: z dział na vivat strzelają, rzekłbyś że wiedzą już o ustąpieniu blizkiém szwedów, słychać muzykę, dzwony i wesołe huczne okrzyki. Przez chwilę zawrzało cóś w sercu szweda, bo się zląkł szyderstwa i chciał zaraz mścić za nie, ale na zapytanie co się stało, Zbrożek mu odpowiedział:
— Dzień to Ś. Stefana, imieniny dwóch Zamojskich i kolęda; jest u nas zwyczajem, że muzyka obchodzi wszystkich i zbiera podarki, składając powinszowania.
Działa Częstochowskie coraz żwawiéj biły.
— Mają dosyć prochu! — rzekł Miller ponuro.
— Widać, kiedy go tak ochoczo psują, — dodał Zbrożek.
Wejhard blady i rozgniewany uciekł.
W klasztorze jak świt Kordecki przybył z całym zakonników szeregiem do mieszkania pana Zamojskiego; niósł w ręku wielki obraz Matki Boskiéj malowany na blasie i piękny agatowy różaniec w złoto oprawny. Za nim szeregiem szli xięża, a opodal część ślachty, muzyka, puszkarze, ludzie z załogi. Pan Miecznik, jak skoro ich postrzegł tak uroczyście ku sobie idących, porwał się z objęcia żony, która mu ze łzami imienin winszowała, i biegnąc naprzeciw przeora, zawołał z uniesieniem:
— A! ojcze, nie jestem godzien!
— Jesteś godzien, kochany Mieczniku, — poważnie rzekł Kordecki, — obrońcy ołtarza Matki Boskiéj, słudzy Jéj przychodzą ci życzyć długich lat życia i pomyślności. Niech Bóg błogosławi ciebie, rodzinę twoją i wszystko co cię otacza, nie targowałeś się z nim o żywot swój i tych co ci byli najdrożsi, gdyś je składał w ofierze; Bóg ci go przedłuży, obłogosławi i opromieni. Przyjmże nasze życzenia, kochany Stefanie starszy i następco Stefanie, a ten obraz jako pamiątkę Patronki od ubogich paulinów, a ten różaniec ze skarbcu Matki naszéj, jako dar od Niéj...
Miecznik, żona jego, syn, płakali rozczuleni tą uroczystą przemową, zakonnicy koleją szli ściskać i całować pana Miecznika, a wtém działa wszystkie twierdzy huknęły vivatem ogromnym, aż pani Zamojska krzyknęła: Jezus, Marja.
— Nic to, kochana pani, — rzekł jéj przeor, — na honor to waszego małżonka i vivat Stephanus strzelać kazałem!
A tu i muzyka zagrała kolędę wesołą pod drzwiami.
— Ale na Boga — zawołał Zamojski niespokojny — xięże przeorze dobrodzieju, prochu i pruszynki szkoda, a tu go tak marnie psujecie.
— Waszmość tu nie wódz, zwłaszcza dziś, nie wódz, tylko solenizant, — odparł Kordecki, — tak! kochany Mieczniku, a prochu mamy dosyć, niech szwed zna, że pod skrzydłami Matki Boskiéj i z takiemi ludźmi jak my, nie bojemy go się...
Ślachta poczynająca serca nabierać, pod oknami, w sieni, na progu, wołała już także:
— Vivat Ensifer! vivat Zamojski! vivat Stephanus!
Pan Czarniecki ją prowadził, ubrany choć do ołtarza: na nim żupan lity, pas złocisty, kontusz karmazynowy szamerowany złotemi sznurkami, szabla suto sadzona, czapka z czaplim piórem; — stanął i zamiast orację rozpocząć, rzucił się w objęcia Miecznika, oba się popłakali.
— A taki ci nie daruję choć solenizantowi, — szepnął Czarniecki, — żeś mnie na tę wycieczkę nie wziął — to nie po kawalersku!
— Puhara! puhara, — rzekł głośniéj zaraz, — niech zdrowie pana Stefana, Miecznikowej i konsolacji wychylim, choćby wodą, jeśli piwnice wysuszyło oblężenie.
— Nie! nie! — przerwał przeor, — nie żałujcie, jest jeszcze czém godnych ludzi wypić zdrowie, a ja piérwszy choć małym kieliszkiem. — Vivat pan Miecznik!
Działa nieustannie się odzywały, muzyka kolędowała zapalczywie, a poczciwi ludzie weselili się, jakby o kilka kroków nie groziły im zniszczenie i śmierć.
Dopiéro w pół godziny opamiętali się wszyscy, że i na mury już zajrzéć wypadało, ale jakoś od wczorajszego dnia, niewiedziéć czemu, nikt szweda nie miał za boże stworzenie; czuli wszyscy że to był ostatni jego wysiłek, a niebezpieczeństwo minęło.
Wyszedł Zamojski, wyszła i muzyka za nim kolendując od drzwi do drzwi, a działa jeszcze ognia dawały.
Ta radość Jasnéj-Góry jeszcze szwedem opasanéj, była trafem dziwnym, jakby najgrawaniem się z jego wstydu i bezsilnéj złości: tam cisza i posępny strach jakiś; po obozie włóczą się postacie zziębłe, blade, schorzałe i poglądają wilczym wzrokiem na mury, huk dział choć nie nabitych przykro brzmi w ich uszach, na ziemi u nóg ich to zamarzła krwi struga, to potrzaskane koła, to droga kulą wyorana; chude ogniska, kopcą nie grzeją u zczerniałych od dymu namiotów, a rozmowa pogrzebowa; każdy liczy co wycierpiał, co utracił.
I noc czarna pokryła wreszcie z jednéj strony radość wielką, z drugiéj zimne, ponure zwątpienie.
O mroku wydano nagłe do pochodu rozkazy, ale w twierdzy nikt jeszcze o tém nie wiedział; wśród ciemności jak złodzieje poczęli ochotniéj nieco do odwrotu sposobić się szwedzi, zdejmować działa z baterji, wozy zataczać i namioty składać.
Jedna tylko Konstancja z fossy swéj dostrzegła tego ruchu i z radością wielką pobiegła do wrót, stukając w nie kijem jakby rozbić miała.
— Jezu Chryste! co tobie? — zawołał braciszek Paweł zrywając od stolika, — czy się co pali?
— Puszczajcie mnie, puszczajcie! krzyczała żebraczka głośno, — z dobrą idę nowiną!
Brat Paweł pospieszył fórtkę jéj odemknąć, choć to już było po „Anioł Pański.”
— A co? — zapytał.
— Szwedzi się pakują i odchodzą, — rzekła szybko, — idę z tą kolędą do klasztoru.
I pobiegła szybko, a zastawszy wszystkich w refektarzu, nagle jak zjawisko ukazała się im na progu; w drodze jednak oprzytomniała trochę i nie spieszyła z nowiną; chcąc się trochę pocieszyć wrażeniem jakie sprawi.
Gdy ją ujrzeli wchodzącą, xiądz Stradomski pospieszył zebrać chléb i resztki jadła do koszyka i przyszedł z niémi do żebraczki.
— Ot twoja kolęda! — rzekł, — sługo matki Boskiéj.
— A i ja nie bez kolędy też przyszłam, — odpowiedziała z uśmiéchem.
— No, a cóżeś nam przyniosła?
— Pożegnanie od Millera.
— Jakto? gdzie? czy list?
— Nie list, ukłony tylko.
— Cóż to prawisz? co ci polecił? mów, — trochę niespokojnie począł dopytywać xiądz Stradomski.
— On mi nic nie polecił, ale... szwedzi się już do wozów garną, zabiérają i odchodzą. Kaznodzieja skoczył do przeora.
— Ojcze przeorze! Deo gratias! szwedzi odstępują, szwedzi odchodzą!
Ledwie ta wieść gruchnęła, rzekłbyś że się izba zawali, taki się tam rozległ wielki okrzyk radości.
— Kto to powiedział? to być nie może! — wołali w zamieszaniu wszyscy.
— Szwedzi ustępują! — powtarzali bojaźliwsi z obłąkaną radością. I wszyscy poczęli się cisnąć do staruszki.
Kordecki zlekka przesunąwszy się przez natłok, stanął przed nią.
— Zkąd wiész, sługo Matki Boskiéj, że szwedzi odchodzą?
— I widziałam i słyszałam, działa zdejmują, wozy sznurują, konie siodłają i klasztor żegnają.
— Byćże to może?
— Najpewniéj.
— Dzieci! — zawołał przeor, — chodźmy Bogu dziękować i litanję zaśpiéwać. Może to być jakiś zwodny ruch, ale co Bóg da, to da!
Wnet wszyscy pierzchać z refektarza poczęli, jedni do kobiét z nowiną wesołą, drudzy za Kordeckim do kaplicy, inni na mur w nadziei, że cóś zobaczą; a xięża do chóru.
Wśród ciemnéj nocy dostrzedz nic nie było można; szmer tylko széroko rozlegał się głuchy i wozów skrzypienie i tentent koni i głosy żołnierzy...
Konstancja znikła, poszła pod okno swéj ukochanéj i zasiadła tam dumać, całując swój chleba kawałek; potém wstała do Krzysztoporskiego się zbliżyć. On stał na miejscu swojém jak zawsze milczący, pożerany gniewem i troską.
— Słuchaj, — rzekła mu surowo stara, wstrzymując go wzrokiem silnym, — czy cię zapamiętały wrogu i to cudowne dzieło Boże nie poruszy? czy się i teraz nie nawrócisz? Oddaj dziécię starcowi, przebacz a będziesz jeszcze szczęśliwym i spokojnym!
Pan Mikołaj zaśmiał się tylko.
— Idź precz! — rzekł wzgardliwie, — idź precz jędzo stara! lub jak psa cię zastrzelę.
Konstancja popatrzała nań długo, z jakimś żalem i boleścią.
— Bądź więc zdrów, — przemówiła cicho, — i niech ci Bóg w godzinie gniewu swojego nie pamięta i przebaczy.
Stary ślachcic milczał, a żebraczka zeszła ze schodków szukając sobie miejsca na spoczynek, bo już po nocy do fossy swéj dostać się nie mogła. Noc była zimna, ale ona do niéj przywykła, przytuliła się do drzwi kościelnych, okryła łachmanami, skuliła w kłębek i tak zmrużyła oczy, szepcząc pacierze... dwie łzy boleści tajemnéj, którą Bóg tylko widział, popłynęły powolnie z pod powiek, i płynęły tak, choć spała, noc całą aż do dnia... z niewyczerpanego źródła, które sen otwiérał.





XXX.

Zaświtało, zaczerwieniało na wschodzie, a oczy oblężonych czekały dnia zwrócone już na obóz szwedzki, by się przekonać, że prawdą była nowina wczorajsza... Mrok jeszcze ranny nie dozwalał nic widziéć dokładnie, prócz że się szwedzi kręcili, a jak mrówia ludu było na blankach, mężczyzn, niewiast, zakonników, dzieci. Poczęło się coraz rozjaśniać, rozwidniać i prawda okazała oczéwistą... Szwedzi szybko się wybiérali w drogę, paląc czego pozabiérać nie mogli, niszcząc co pod ręką mieli, krzyki mieszczan dochodzące zdaleka dowodziły rabunku i gwałtów na odjezdném.... Namioty już pościągane leżały kupami na wozach, działa wlokły się drogą, lud spędzony do robót około szańców rozsypywał się do domów spiesząc lub garnąc pod mury, chcąc pomodlić się jeszcze, nimby do pustych chat odszedł.
Przeor zwyciężca, dziś smutniéj czegoś poglądał na pole bitwy; wszystkie cierpienia i ofiary ludzi i żywoty tych co tu polegli, odbijały się w sercu jego; stał milczący, poważny, wielki i od dnia tego święty prawie Częstochowéj obrońca — bo dzień ten zapisywał imię jego nieśmiertelne w xiédze dziejów niezatartych; — wszyscy teraz widzieli w nim wodza i proroka, wszyscy głosili Machabeuszowskie jego męztwo, wytrwałość, niezmordowaną cierpliwość i niezachwianą wiarę; dziś każdy za nim powtarzał:

Melius est nos mori in bello, quam videre mala gentis nostrae et sanctorum, sic autem voluntas fuerit in coelo, sic fiet.

Wśród tego uspokojenia nagły wystrzał i krzyk przeraźliwy wszystkich oczy odwrócił: pobiegli co żywo na północną kortynę, gdzie niebieskawy dym się jeszcze unosił. Na blankowaniu leżał rozciągniony krzyżem Krzysztoporski, miotając się w konwulsjach śmierci; piérwszy przeor dobiegł do niego, i nie pytając co się stało, naprzód kląkł przy nim, widocznie konającego już, spowiadać.
Ale obłok zgonu zasłaniał mu oczy, ściągały się usta ostatnim wysiłkiem życia pasującego się ze śmiercią, ściskały pięści drgające i w chwili gdy go przeżegnał kapłan, on żyć przestał.
Wystrzał włóczęgi szweda, który pod mur podkradłszy się korzystając z nieuwagi wszystkich, rad był pomścić się na katoliku za wycierpiane pod twierdzą trudy; ostatni wystrzał odchodzących, Krzysztoporskiego obalił.
Wszyscy do koła trupa poklękli modląc się za jego duszę, gdy krok powolny dał się słyszéć wśród ciszy — była to żebraczka Konstancja.
Spójrzała, krzyknęła podnosząc ręce i rzuciła się na ziemię.
Nikt nie zważał na ten jéj przestrach, na tę boleść dziwną, bo wszyscy byli tą niespodzianą stratą mężnego ślachcica zajęci; tłum cisnął się na mury oglądać ostatnią wojny ofiarę; tłumaczono sobie różnie tę śmierć, rozpytywano, krzątano się koło niego pocichu.
Nadeszła i pani Płazina, spójrzała, pobladła i rzuciła się pędem nazad do swojego mieszkania. Xiądz Lassota poszedł do brata, który w łóżku leżał:
— Módl się — rzekł otwierając drzwi, za duszę Krzysztoporskiego, szwedzki ciura go zastrzelił — nie żyje.
Starzec z początku jakby słów tych zrozumieć niemógł, patrzał na brata z otwartemi usty i powieką, potém powolnie zwlókł się na kolana i nieokazawszy innego uczucia prócz smutku, mówił z cicha Anioł Pański, a w modlitwie wspomniawszy co wycierpiał i ostatnią najdotkliwszą stratę swoją, rozpłakał się rzewnie.
W tém drzwi otwarły się żywo, szybko, gwałtownie, i wpadła jak obłąkana radością — Hanna! Blada, wycieńczona widać jakiemś długiem cierpieniem; wbiegła i wprost rzuciła się starcowi na szyję.
— Dziadziu! dziaduniu! ja znowu z tobą, ja znowu przy tobie.
Stary zaniemiał, radość dech mu zabiła, milczał i drżał; podano mu wody, począł ją ściskać, patrzeć na nią i nie pytał nawet zkąd się wzięła, tylko ją garnął do siebie, jakby się stracić znowu obawiał, a Hanna powtarzała:
— Ja z tobą dziadziu! i do domu pojedziemy!
Nareście xiądz Lassota ochłonąwszy nieco — zapytał:
— Ale zkądżeś się wzięła? — gdzieś była? — co się z tobą stało?
— Sama doprawdy niewiem — odpowiedziała — wiele ja tam lat przesiedziałam ukryta?
— U kogo?
— A! to bardzo poczciwa kobiéta!
— Ale któż?
— Ta jejmość, któréj mnie oddaliście...
— Ja! — ciebie, oddać! — zakrzyknął starzec.
— A któż? — spytała Hanna, juściż widać, że to tak być musiało, ale mnie ta samotność namęczyła.
— Ale mówże, moja kochana Hanno, gdzieżeś ty była, kto cię tam zaprowadził?
Dziecię uspokoiwszy się i przysiadłszy u nóg starca, tak się odezwało całując jego rękę:
— Tego wieczora, poszłam wedle zwyczaju pomodlić się u ołtarza, a bywało to już tak kilka razy, że gdy idę to spotykam tę panią, a ona mi się kłania, zaczepia mnie, rozmawia ze mną. Tego dnia odwołała mnie na stronę w ciemny zakątek... Moje dziécię, powiada żywo, posłał mnie za tobą pan Lassota, niebezpieczeństwo grozi ci wielkie, Krzysztoporski przez zemstę nad dziadem chce cię zabić. Krzyknęłam strasznie, a ona: ale chodź tylko, ja cię schowam, że cię nikt nie znajdzie, nikt nie zobaczy, chodź tylko prędko za mną. Ja przelękniona, niewiedząc co się to dzieje, poszłam za nią; zaprowadziła mnie na górkę, zamknęła w ciemnéj izdebce o jedném okienku; i tam mi jeść nosiła, pilnowała mnie, aż dopierom dziś rano...
Niedokończyła gdy Konstancja wpadła, kij rzucając u progu.
— Dziecko moje — dziecko moje — krzyczała biegnąc ku Hannie.
Stary Lassota na głos ten, przypominający mu dawniéj znany, porwał się z łoża zdziwiony i przelękły; Hanna uśmiechem powitała starą.
Xiądz Piotr Lassota zgorszony tą poufałością żebraczki z ukochaném ich dziécięciem, obchodzącéj się jak z własném.
— A ty tu poco? — spytał markotny.
Pomiarkowała się żebraczka, i cofnąć chciała gdy Jan Lassota odezwał się żywo.
— To ona! — to Konstancja! — w takim stanie!
Na te słowa z niejaką dumą odwróciła się kobieta:
— Tak jest, — odparła, — to ja! wpiérwéj żona twoja, potém żona drugiego, ta co ci zatruła życie, co za nie odpokutowała z późną skruchą, swojém życiem, życiem całém; zaparła się świata, mienia, nazwiska, w dobrowolnym ubóstwie, we łzach i poniewierce starała się przebłagać Boga. To ja, com się dziecięcia mojéj córki, u wszystkich wyprzéć musiała, aby tą ofiarą uprosić sobie przebaczenie; — i dziś niegodnam was jeszcze, ani téj radości, na którą tylko przyszłam spójrzéć, pobłogosławić to dziecię i pójść gdzie oczy poniosą... gdzie nikt z was więcéj mnie nie zobaczy...
To mówiąc, gdy wszyscy milczeli, Konstancja wyjęła z lichéj odzieży kawałek chleba i pokazała go Hannie.
— Ten to chleba złomek, którym mnie wnuczka nieznając obdarzyła, to mój skarb drogi!!... połowę jego złożyłam na ołtarzu Matki Bożéj, połowę na sercu noszę.
I ręką wyciągnioną pobłogosławiła Hannie, która się ku niéj zbliżała trochę zlękniona, trochę zmięszana i rozweselona; Lassota zaniemiał z podziwu i wzruszeń tylu; wtém żebraczka jakby ją ofiara dobrowolna zmuszała oddalić się od nich, wzięła kij leżący na podłodze, rzuciła jeszcze okiem na wnuczkę, na męża i znikła, nim się za nią gonić i chwytać ją opamiętali.
W podwórzu słychać było nieskładną jéj piosenkę łzawą i śmiészną, dziwną miészaninę wesela i obłąkania; brama się otworzyła, wyszła, i nie wróciła więcéj do Częstochowéj.


Tak się skończyło to oblężenie, pamiętne i piętném cudu oznaczone: był to jedyny może obraz rzucenia się ludzi przeciwko sile niebios, wiary, walczącéj z uczuciem swéj potęgi z stokroć silniejszym cieleśnie nieprzyjacielem, którego zmogła; obraz garści, duchem wzniesionéj nad tłumy i duchem je zwyciężającéj. W téjże chwili jakby zbudzony ze snu i odrętwienia kraj cały, ujrzał upokorzenie swoje, wziął oręż i potargał więzy, które sam sobie włożyć pomógł.
Dnia tego wszyscy szwedzi ustąpili z pod Jasnéj-Góry, strwożeni, choć nie wiedzieli co ich gnało, zawstydzeni a w głębi przekonani, że nieludzką pokonano ich siłą. Siłę tę nazwali czarami, bo ślepi byli na wiarę.
Miller odjeżdżał gniewny, im bezsilniejszy tém mocniéj rozjątrzony; gotów mścić się na kraju za Częstochowę, która mu się tak zuchwale śmiała opiérać. Nazajutrz, gdy mieszczanie z Częstochowéj pod wodzą Jacka Brzuchańskiego i lud okoliczny zastukał do bram klasztoru, tłumami idąc powitać Matkę swoją, za którą przetęsknił tak długo; gdy széroko otworzono im wrota, wielka radość napełniła serca. Wszyscy łzy mieli w oczach, znajomi i nieznajomi witali się i ściskali winszując sobie; a bojaźliwsi ze sromem, pocichu wynosić się poczęli do domów, obejrzawszy na puste wprzód drogi.
Pan Zamojski bojąc się jeszcze by klasztoru nie napadnięto na niespodziane, pozostał, a Czarniecki także, bo się gorliwością nie dawał uprzedzić; kilku też z niémi przysiedli u x. przeora.
Kordecki zwyciężca! kapłan wrócił do zakonnéj pokory; choć go wytrzymane oblężenie wiekuistą okrywało sławą w oczach współczesnych i potomnych. Rozesłano zaraz oznajmując o odejściu szwedow na wszystkie strony z radośną nowiną oswobodzenia: do króla, do prowincjała, do opiekunów klasztoru, hrabiego Cellari, kasztelana Warszyckiego i innych życzliwych zakonnikom, a przeor wśród uniesień i powinszowań bez liku przybywających gości, schylając głowę skromnie, odpowiadał:
— Nie my, nie my! lecz Bóg zwyciężył.

KONIEC.





  1. Jest to niewielka xiążeczka wielkiéj wartości, dla dziejów wojny, języka i obyczajów, za mało dotąd znajoma. Nosi tytuł: Spraw y postępków rycerskich, y przewagi, opisanie krótkie, z naukami w téj zacnéj zabawie potrzebnemi. Lwów 1599 4to. Przypisana Hieronymowi Sieniawskiemu przez Stanisł. Karlińskiego Medyka i Alchimisty, ale i żołnierza dobrego. Są to niektóre szczegóły jego awanturniczego żywota... Język przecudny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.