Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Kordecki | |
Podtytuł | Powieść historyczna | |
Wydawca | Józef Zawadzki | |
Data wyd. | 1852 | |
Druk | Józef Zawadzki | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
I świątości Twoje podeptane są, i splugawione są, i Kapłani Twoi stali się na płacz i na poniżenie.
A oto poganie zebrali się na nas, aby nas wygładzili, Ty wiesz co myślą przeciwko nam.
Jakoż się będziem mogli ostać przed obliczem ich, jeśli Ty Boże nas nie ratujesz?
Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby exemplarzy. Wilno, 17 Października 1851 roku.
Za te obrazy, któreś mi przysyłał z podróży, z nad brzegów Nilu, pozwól się wywdzięczyć obrazkiem z odleglejszéj jeszcze krainy przeszłości, do której tylko myślą i westchnieniem dopłynąć można. Wielkie to zuchwalstwo z mojej strony porwać się na przedmiot tak wielki, bez téj czarodziejskiéj siły, co umie z grobu wywołać umarłych i nakazać im nowe życie. Lecz cóż począć miałem? Długo opiérałem się téj pokusie, nakoniec jej uległem, ze strachem, z drżeniem i z radością razem.
Niechcę wskazywać olbrzymiości przedmiotu, aby przy niéj jeszcze się drobniejszym nie wydał mój obrazek; szczęściem dla mnie, sama rzecz z siebie była tak żywo dramatyczną, tak całą, że do niéj nic prawie dotwarzać, by ją dopełnić, nie potrzebowałem. Zdaleka tylko na bliższy plan przeniosłem kronikę tego pamiętnego wypadku. Zdawało mi się, że chcieć ją ubarwić wykwintniéj byłoby grzechem, gdy ją Bóg dał tak piękną samą przez się i wspaniałą. Nie zmyśliłem nic, tylko z pomocą rysów rozpierzchłych we współczesnych opowiadaniach, złożyłem co czytać będziesz.
Masz prawo być ostrym krytykiem Panie Karolu, boś sam artystą znakomitym; ale przyjm mojego Kordeckiego z pobłażaniem; przyjm go nadewszystko jako dowód współczucia dla ciebie, pisarza i człowieka. Z obu tych stron lepiéj niż inni może, umiałem cię ocenić, i poznać drogie dary umysłu twego i serca; chciałbym choć na téj znikoméj kartce zapisać dowód mojego szacunku i szczeréj dla ciebie przyjaźni.
Hubin, d. 5 Listopada 1850.
Na podniosłém wzgórzu skalistém, wśród okolicy zasianéj wioskami, pagórkami na których stérczą zamków zwaliska, piasczystemi przestrzeniami; wśród widnokręgu opasanego w dali sinych gór pasmem, wznosi się klasztór i kościół Częstochowski, około którego siedziby ludzi, lasy, pola, grody, kaplice zdają się jak ciżba posłuszna, przed panem pochylać czoło. Stary ten gmach warowny, zamczysko Maryi, budowany powolnie przez długie wieki, obwiedziony murem jak rycerskim pasem, którego brama zdaje się zdala klamrą ozdobną, ścianami kościoła wybiegł wysoko po nad inne budowy, a wyżéj jeszcze nad nie wieżyca z gankami, spięła się pod obłoki na ramionach krzyż piastując złocisty. Nieco niżéj, pod cieniem jego, na dachu kościelnym, w promienistém kole, obraz Najświętszéj Panny, wskazuje mnogim zdaleka pielgrzymom, że tu ich opiekunki, stary a święty wizerunek złożono. Do koła gmachu kościelnego ciśną się przybudowane kaplice, ule z których jak brzęki pszczół, dolatują głosy modlących się zakonników, pszczółek téj Bożéj pasieki. Tuż blisko kilką facjatami bieleje klasztór obszerny i piękny, po którym znać, że go królewskie i książęce wznosiły dłonie, że go troskliwa wiernych zdobiła pobożność, że go rozszérzała gorliwość ludu o chwałę Bożą i chwałę Maryi. Wcześnie to święte miejsce, w rycerskim kraju, na pograniczu stojąc, kilkakroć napadane i rabowane, przywdziało zbroję murową. Po rogach kortyn strażnice krągłe i czworogranne, różnych lat i pochodzenia, z kolei przyszły pilnować Jasnéj-Góry, i zwrócone w różne strony poglądają jakby czuwały od nieprzyjaciela.
U podnoża góry o kilkaset kroków od twierdzy Jasno-górskiéj nie wielki kościołek Ś. Barbary, świeżéj jeszcze budowy, bo lat zaledwie kilkadziesiąt liczący, błyszczy się po nad nowicyatu klasztornego kamienicą. Z drugiéj strony kościół Ś. Rocha patrona od morowéj zarazy, łączy niejako twierdzę z miasteczkiem klasztorném, którego Fara starożytna po nad czarne dachy mieszczańskich domóstw dźwiga się poważnie. Do koła murów, znać dawno niewidziały wojny i niesłużyły za ochronę; — poczepiały się swobodnie drewniane klatki, jak gniazda jaskółek, coraz rozprzestrzeniając się daléj a szérzéj. Są to kramiki przekupniów, którzy pod mitrami klasztoru stoją czekając na pielgrzymów z pamiątkami Jasnéj-Góry, i znajdziesz u nich obrazki Bogarodzicy wielkie i małe, drogie i tanie, złociste i skromne, na blasze i na papierze; pobożne książeczki, pieśni na chwałę Bożej Matki, szkaplerze z Jéj imieniem, krzyżyki, paciórki, różańce i owe listy misternie sztychowane, w których środku błyszczy obraz cudowny, i tysiące innych drobnostek, co je w każde święto i niedzielę święcą Paulini u ołtarza, ocierają o cyprysową deskę i rozdają nazad wędrowcóm. Znaczna tu część uboższych mieszczan pod płaszczem swéj opiekunki na życie zarabia, żywiąc się pobożnością tłumów, które falami płyną do cudownego obrazu.
I dziś tu nie pusto; lecz jakże tu było w święte owe, w złote wieki wiary niezachwianéj jeszcze i gorącéj czci Bogarodzicy. Nietylko Polska cała, Ruś, Litwa, Mazowsze, Szląsk pograniczny dostarczały pobożnych pątników; słały je Czechy, Morawy, Węgry i Niemcy i dalsze świata kraje, bo obraz Częstochowski na cały świat słynął. I jak do Rzymu z południa, tu z całego północo-wschodu Europy długie karawany pielgrzymów szły z modlitwą i pieśnią do Orędowniczki strapionych. Jak u ogniska wielkiego koła skupiają się promienie, tak tu jednoczyły się i spotykały, ze wszech stron biegnące tłumy, schodząc pod Jasną-Górą z jednemi łzami, z jedną modlitwą, — Poratuj!
Ci szli pieszo, bogate wiodąc za sobą cugi i liczne dwory, których pomocy dobrowolnie się wyrzekali; drudzy powolniéj jeszcze, trzy kroki naprzód dwa nazad postępując, sunęli się z gorliwemi prośbami, inni pielgrzymowali o chlebie i wodzie, inni o jałmużnie i ubóstwie umyślném ofiarowaném Bogu, inni pokutując wlekli się na kolanach, dźwigając na sobie krzyże i ciężkie łańcuchy; a wszyscy ci cierpiący boleścią i cierpiący grzechem, zboleli i potrzebujący pomocy, schodzili się ubogi z bogatym, wieśniak z senatorem razem u jednego ołtarza, równemi dziećmi jednéj matki. Piękny to był i rozrzewniający widok, gdy naprzeciwko strudzonym pielgrzymóm, wyszli Paulini z krzyżem, z chorągwiami, witając ich i wiodąc do przybytku, którego straż powierzona im była. Znużonym naówczas przybywało siły, wypłakane oczy łzą się świeżą zlewały, modlitwa gorliwszą i gorętszą wyrywała się z ust spiekłych, i każdy padając na twarz przed odsłonionym obrazem, uczuwał jakby mu brzemię wielkie z ramion się stoczyło, jakby cały ciężar boleści złożył u stóp Najświętszéj Matki.
Obraz ten na Jasnéj-Górze od wieków już przyswiecał Polsce błogosławioném światłem cudu, budząc w sercach wiarę, przywołując grzeszników ku sobie, sypiąc jak płomieniami, łaskami do koła. Niebyło nikogo coby ztąd odszedł niepocieszony, nierozrzewniony, nieuspokojony na duszy, maluczką ofiarę swéj boleści złożywszy przed matką tego, który Bogiem będąc chciał dla nas cierpieć, jak człowiek i jak złoczyńca umiérać. Wpatrując się w obraz téj Matki Bolesnéj, tego ukrzyżowanego Boga, malało i drobniało cierpienie ludzkie, wspomnieniem wielkiéj, krwawéj, tajemniczéj ofiary. Od XIV wieku obraz piastowała Jasna-Góra, a królowie i książęta, ubodzy i żebracy zarówno z możnemi, do podniesienia tego tronu patronki królestwa się przyczynili. Każdy tu przyniosł co mógł, król dał garść złota, hetman buławę swoją wieszał u obrazu, ubogi święcił mu pierścień swój ślubny, żebrak woskową nogę lub rękę lnem obwiniętą kładł z groszem u skarbony. Biskup przekazywał swój kielich złoty, ślachcic zawiészał lampę; każdy stroił, ubiérał, bogacił to miejsce, imie swe zapisując dobrodziejstwem. I z tych ofiar tysiącznych wznosił się powoli kościoł, dźwignęły mury klasztorne, wyrosła wieżyca, zabłysły ołtarze, lane ze srébra posągi świętych stanęły orszakiem przy obrazie Bogarodzicy, a skarbiec stał się istotnie skarbcem, bo w nim droższe od klejnotów, gromadziły się pamiątki.
Nie było domu, nie było kościoła, gdziebyś Najświętszéj Panny Częstochowskiéj nie znalazł, a cudami wsławione jéj wizerunki, rozsiane były po całym kraju; w Głogówku na Szląsku, w Sokalu na Rusi, w Topolnie Pruskim, w Uchaniu na Wołyniu, w Oporowie księztwie Łowickiém, we Mstowie, Krakowie, w Neustadt w Austrij, w Rzymie nawet pobożni niemogący dostać się do Częstochowy, znajdowali obrazu świętego Łukasza kopje, równie cudowne jak cyprysowa deska, na której wedle podania, ewangelista w chwili natchnienia odtworzył oblicze Najświętszéj niewiasty. Drobne obrazeczki były wszędzie, w chatach wieśniaków nad łożem ubogiém, na zbroi ślachcica, na pierścieniach kobiét, u mniszych różańców.
Możem-że niepowiedzieć choć słów kilku o dziejach tego miejsca i obrazu?
Jak wszystkie starożytne pomniki, Częstochowska Bogarodzica, ma swoją historją, na wpół poemat — legendę, na wpół kronikę; nie brak tu jak w każdym wianku co go plotły wieki, różnego rodzaju kwiatów, prawdziwych i robionych. Z ust do ust przechodząc podanie wykrzywiło się w jednych, wyrosło w drugich na pieśń pobożną; a ci co je spisywali, chcąc pogodzie historją z marzeniem bogobojnych, zagmatwali więcéj jeszcze tajemnicze dzieje świętego wizerunku. Przebył on różne i dziwne koleje.
Wieść niesie, że Ś. Łukasz malarz-ewangelista, ów patron artystów, twarz Bogarodzicy sam w zachwycie odmalował na stoliku cyprysowym, który służył świętéj dziewicy, na którym wedle słów legendy „roboty odprawowała i pismo święte czytała, o tajemnicach i rzeczach niebieskich rozmyślając. Stolik ten, tablicę tę, łzami swemi świętemi skrapiała i poświęciła, a gdy posiłku była potrzeba, przy nim używała pokarmu.”
Na téj to desce cyprysu, którą sam Jezus, przybrany syn ubogiego cieśli, miał ręką wszechmocną na prosty stół dla matki wyciosać, dając nam przykład pracy, malarz święty twarz Bogarodzicy z synaczkiem na ręku, wyrył dla pobożnych niewiast Jerozolimskich. Obraz ten w ciągu wieków przechodził rąk wiele, nim się do Polski dostał. Miała go sobie objawionym Cesarzowa Helena (gdyż w zburzeniu Jeruzalemu przez Tytusa, cudownie ocalał) i uwiozła go z sobą do Konstantynopola. Irena ocaliła go od wściekłéj zajadłości Ikonoklastów. Nicefor Cesarz nareście uczynił z niego ofiarę Karolowi Wielkiemu (803 — 810). Późniéj wizerunek ten towarzyszył wojownikowi w jego wyprawach; lecz jak przeszedł od tego podbojcy Słowian do słowiańskiego na Rusi ksiażęcia, Bóg to wie jeden. Znajdujemy go późniéj w ręku Władysława księcia Opolskiego, wedle podania w Bełżu, lub prawdopodobniéj na innym jakim zamku w jego posiadłościach. Częstochowa późniejsza strażniczka téj relikwij, która miała Polsce patronkę zachować, była naówczas niewielką osadą, w pobliżu potężnego Olsztyna. Olsztyn dzieło ręki ludzkiéj, dziś w gruzach i upadku, Częstochowa pobożności wieków córka, przeżywa jego ruinę, coraz się wyżéj podnosząc. W czternastym zdaje się wieku, miejsce to silniéj wzrosnąć musiało, znaczniejsza utworzyła się tu osada, a Władysław Opolski, który za niespokojne posiadanie Rusi zamienił w r. 1377, księztwo Dobrzyńskie, Bydgoszcz, ziemię Wieluńską i starostwo Olsztyńskie, pierwszym był zakładzcą przyszłéj wielkości świętego miejsca.
Czy na zamku w Bełżu, czy gdzie indziéj, bo te podania trudno z historją pogodzić, Władysław oblężony został przez Tatarów — ów bicz Boży na słowiańskie ziemie, którego chłosta wyrobić miała w ludach rycerskiego ducha, męztwo i siły na przyszłość. Najście było Tatarskie gwałtowne, niespodziane i zastało księcia z garścią ludzi, bezsilnego, więcéj rachującego na pomoc Bożą, niż na odwagę załogi. Obraz był naówczas w domowéj księcia kapliczce; przed nim padł na twarz z rzewnemi modły, błagając o ratunek Władysław. Gdy na modlitwie klęczy, a załoga jak może opiera się jeszcze Tatarskiéj nawale, strzała poganina brzękła oknem kaplicy, świsnęła nad głową księcia i uwięzła w szyi obrazu. Na widok tego świętokradztwa, którego ślady nosi deska do dziś dnia, książę ze łzami zawołał o pomstę do Boga. I oto, burza z gromami i wichrem ogromnym przyszła w odsiecz oblężonym; popłoch się wszczął między oblegającemi; załoga wsparta piorunami i ciemnością wyskoczyła, xięcia mając na czele; Tatarzy uciekli rozbici. Po tém zwycięztwie nad niewiernemi, Władysław cudu pamiętny, obraz chciał uwieść z sobą na Szląsk do Opola, ale objawienie we śnie, wskazało mu, by go w Częstochowie zostawił.
W r. 1382 Wizerunek święty stanął na miejscu przeznaczenia i powierzony został straży Paulinów, zakonu w Węgrzech z pobożności i gorliwości wsławionego. Wśród rozległéj płaszczyzny, którą przepływa Warta dążąc ku Odrze, na wzniosłéj skalistéj górze, panującéj szerokiéj okolicy, pobudowano piérwsze domowstwa dla zakonników, a stary kościołek już tu istniejący, opromienił się nową świętością i stał zarodem gmachów, które wieki powolnie wznosić miały.
Paulini, zakon zwany braćmi śmierci, mieli sobie nadane niektóre wsie w okolicy, czynsze, dziesięciny i dochody z młynów i miodów. Po śmierci Ludwika, Olsztyńskie starostwo z Częstochową powróciło do Polski choć nie rychło. Władysław Jagiełło z Królów naszych, był piérwszym dobroczyńcą tego miejsca. Paulinom dodano Częstochowę starą, kilka wsi bliższych i roczny dochód z czynszów miejskich. Uwolniono klasztor od ciężkich naówczas obowiązków, podejmowania własnym kosztem urzędników i posłów. Pobożny Jagiełło w lat kilkadziesiąt późniéj, stanowił swoje nadania, gdyż już sława Częstochowskiego obrazu rozszerzając się coraz głośniéj, nie tylko z Polski, ale ze sąsiedniego Szląska, Morawji, Pruss i Węgier, zwabiała tysiące pielgrzymów.
Jak niegdyś za Chrobrego, lud jeszcze świéżo z pogańskiego błędu do wiary przyszedłszy, zdjęty chciwością, napadał na świéżo założoną pustelnią, o bryle złota w niéj posłyszawszy; tak i tu znowu mnogość ofiar, rozgłos skarbów, wznieciły w ludziach zarażonych niewiarą Hussytów, a niewiele pojmujących świętości, żądzę rabunku i łupieży. Nieszczęściem swoi to nawet, pod imieniem Hussytów ukryci, zebrawszy włoczęgów i rabusiów z pogranicznych krajów, byli sprawcami tego napadu na Częstochowę. Niejaki Jakób Nadobny z Rogowa Działosza, Jan Kuropatwa z Łańcuchowa Sreniawita i inni jacyś, zebrawszy ciurów ze Szląska, z Czech i Morawji, w sam dzień Wielkiéj Nocy wpadli na Jasną-Górę nieobronną wówczas jeszcze i stojącą otworem bo nieobawiającą się napaści, tak ją zdawała się świętość obrazu osłaniać. Szukali oni skarbów, a znaleźli to tylko, co pobożność w ofierze złożyła na ołtarzu: kielichy, krzyże, blachy okrywające cyprysową tablicę, i poświęcone naczynia kościelne. Jęli się więc tego rabusie i sam nawet obraz z ołtarza wydarłszy unieśli, zapewne dla bogatych jego sukni, których zerwać nie mogli: chcąc odbić blachy, szablami i rapirami cięli kilkakroć starożytny wizerunek; ale nie mogąc tego dokonać, nawet połamawszy deskę, rzucili ją i uciekli. Zbrodnia ta ukryć się nie mogła, dwaj naczelnicy i z nimi spólnicy ich, w więzieniu lub pod mieczem życie skończyli Poczciwi mnisi późniéj, niechcąc przypomnieniem występku kalać rodzin niewinnych, złożyli to na Hussytów; i choć Działosza i Sreniawa dowodziły napadem, wina spadła na inowierców.
Podanie mówi, że świętokradzcy wielkością swéj zbrodni przejęci, jakby obłąkani, czy to dla ciężaru jakim cudowny obraz na wóz rzucony od porwania się bronił, czy z innego powodu, o ziemię nim cisnąwszy, rozłupali go między Krowodrzą a Dżbowem; sami w większéj części nagłą śmiercią poginęli. Zakonnicy ochłonąwszy z przestrachu, biegli zapewne szukać śladu złoczyńców, gdy natrafili na obraz w błocie leżący i strzaskany. Dla obmycia świętego Wizerunku wytrysło źródło, gdzie późniéj stanął kościołek świętéj Barbary. Napróżno starano się cięcia mieczów i ślady uderzeń zamalować; pozostały one na świadectwo o występku wiekuiste; stokroć zakryte, zawsze na wierzch wracały, i dotąd są jakby męczeństwa obrazu blizną.
W piętnastym wieku Paulini, z téj szkółki i rozsadnika częstochowskiego, rozeszli się po Polsce, niosąc z sobą wszędzie cześć Matki Bożéj Częstochowskiéj: do Pińczowa, do Wielunia, Włodawy i innych miejsc. Nowy napad Czechów w r. 1466 spustoszył Częstochowę i okolicę; mnisi jednak okupić mu się mogli i świętokradzkie dłonie nie dotknęły obrazu. Odtąd cicho było na Jasnéj Górze, rosły tylko nadania, cisnęli się tłumnie pielgrzymi, sypały pobożnych ofiary. Kazimierz Jagiellończyk przybywa z rodziną i dworem, pomodlić się przed Opiekunką Polski, niosąc Jéj nowe dary królewskie, nadania włości i swobód. Królowie wszyscy potwierdzają przywileje poprzedników, pomnażają je i bogacą Kościoł i klasztor. Sama osada częstochowska pod skrzydłami Orędowniczki, wzniosła się znacznie, urosła, i pomnożyła w ludność, z mieściny na gród poważny wychodząc.
Zygmunt, piérwszy wzorem braci, złożył na ołtarzu nie tylko kartę konfirmacyjną, ale droższe dzieło rąk swoich. Król ten artysta, co kochał się w tworach sztuki, i sam je w chwilach odpoczynku dokonywał z pomocą biegłych kunsztmistrzów, ofiarował Relikwiarz w kształcie krzyża misternéj roboty, z częścią drzewa Krzyża świętego i wielką piękną monstrancyą. Skarbiec częstochowski musiał już wówczas zawierać mnóstwo szacownych darów i drogich pamiątek, których część do naszych czasów dochował; gdy Zygmunt umyślnym listem upominał Paulinów, aby ich nie trwonili.
Odtąd wznosiła się, budowała tylko i stroiła Częstochowa.
Za Zygmunta III., gdy smak w budownictwie nowém coraz się bardziéj upowszechniał, a stare drobnych rozmiarów kościołki gotyckie, po całéj Polskie na wielkie gmachy zmieniać poczęły; w chwili może gdy najmniéj modlić się miano, a najbardziéj pobożnemi okazywali wszyscy, częstochowski Kościoł i klasztor, zapragnąwszy zrównać się z innemi, poczęły dźwigać do góry.
Świątynię murem otaczać, wznosić budowy okazalsze i trwalsze czynnie zaczęli Paulini, w samą porę, bo znów napady i niepokoje do czuwania zmusić ich miały. W końcu piérwszéj ćwierci XVII. wieku już mur okolny przynajmniéj otaczał Jasnéj-Góry szczyty. Rzym obdarzył ją przywilejami i odpustami domu Loretańskiego, którego szczątek zachowywała, bo stołu brakło w Lorecie.
Ofiara ubogiego zakonnika, ostatniego mówcy, co gorzał płomieniem wiary, xiędza Piotra Skargi, godną jest wspomnienia; przysłał on do ołtarza gromnicę ręką swoją zlepioną; — dopaliła się z nim razem i zgasła w chwili jego zgonu.
Na cóż w tych wspomnieniach Częstochowéj, musimy zapisać i zjazd Arcy xięcia Karola Rakuskiego z Zygmuntem III.; gdzie w wojnę nieszczęśliwą wciągniony został król Polski, za sprawę niemiecką?
Syn Zygmunta pobożny i waleczny Władysław IV. obsypał darami Częstochowę; sam on w r. 1633 jakby błagając o siły nieba na trudne panowanie nad krajem, upadł twarzą i westchnął do Matki Bożéj. On, także jakby przeczuwał przyszłe wichry i burze, przyśpieszał ukończenie rozpoczętéj twierdzy i otoczył przybytek ten od napaści, którą nie wiem czy przewidział. Prorocze chyba miał oko i serce prorocze, a może tęskne przeczucie mówiło mu, że nie zostawi polonika i w ręce słabego Jana Kazimierza odda Jagiellońskie berło.
Bytność Władysława IV. złamanego chorobą, bezsilnego przed starością, jakąż przedstawia sprzeczność z odwiedzinami Jagiellończyka, którego kwitnąca otaczała rodzina i jasne nadzieje. Oba byli jakby uosobieniem przyszłości; — tu spokój i wesele, tam smutek i obawa, znękanie, boleść i straszne widma dnia jutrzejszego.
Już na szczycie Jasnéj Góry, wznosiły się poważne ściany nowego kościoła, kaplicy i klasztoru; u stop Jéj na miejscu, gdzie wytrysło źródło, wystawiono mały kościołek Ś. Barbary; z drugiéj strony jakby na straży stanęła kapliczka S. Rocha, z trzeciéj Ś. Jakuba. Kaplica obrazu Maryi rozszerzyła się i powiększyła znacznie, a z darów i skarbów przyzbieranych przez wieki, pomyślano o ulaniu srébrnych posągów, o ubraniu w czarny heban i srébro wielkiego ołtarza, na podnietę łakomstwa nowych Hussytów.
Władysław IV. po raz drugi jadąc za zwłokami żony, wstąpił popłakać w Częstochowie, ale jeszcze u boku jego stał pocieszyciel syn, którego mu wkrótce niebo odebrać miało. Piszą, że dziecię dwa razy nie przestrzeżone, upadło z uczuciem przed obrazem Maryi, jakby wypraszając się śmierci, jakby modląc niewinną duszą za kraj, nad którym panować miało; ale Bóg nie chciał zostawić go na męczeństwo za żywota i po śmierci, na walkę z ludem i wspomnieniem; wziął je do siebie nim dotknęło korony ojców swoich, czystéj, smutnéj, świętéj, ale cierniem przeplecionéj.
Poprzednik Jana Kazimierza, był jednym z królów, którzy najwięcéj po sobie pamiątek zostawili w Częstochowie; kilka razy sam zwiedzał to miejsce, a dogorywający już na łożu śmierci, doznawszy ulgi w cierpieniach, słał tu jeszcze vota i modły dziękczynne — ostatnie. Umarł; po nim Jan Kazimierz słabą dłonią wziął ciężką puściznę. Jadąc na koronacyą, pobożny Jagiellonów potomek, nie minął obrazu Bogarodzicy; powtórnie potém, żonaty już, przyszedł po błogosławieństwo małżeństwa, które, wielkie poszanowanie całego narodu dla praw kościelnych, czyniło w oczach wszystkich nie ledwie występném. Wołano na Zygmunta III., że wziął siostrę po siostrze, więcéj jeszcze na Jana Kazimierza, gdy żonę brata, nie dawno mnichem będąc, poślubił. Ale gdy się to dokonało, wrzawa ucichła westchnieniem żalu przerwana. Chciano od Króla naówczas poszanowania ścisłego praw kościelnych i krajowych, aby zaświeciło przykładem, bo przychodziły czasy rozprzężenia i upadku.
W Częstochowie tym czasem ozdabiano kaplicę, wznoszono ołtarz, lano posagi srébrne, a wieść o bogactwach przybytku Maryi, rozchodziła się daleko na nieszczęście. Chmurzyło się niebo nad Polską, złowrogie znaki, które w owych czasach, pełen wiary lud za oznajmienie litościwego Boga uważał, przepowiadając chłostę nim nadeszła, mnożyły się co chwila. Na kilka lat przed chwilą, o któréj mowa, spłonęła podpalona przez złoczyńców, Częstochowa miasteczko; rokiem przed wielkiemi najazdy, ogień przypadkowy zniszczył wyniosłą wieżę kościelną. Na niebiosach iskrzyły się miotły i tajemnicze błyskały postacie: przestrach uciskał serca wszystkich.
Pobożni z przerażeniem upatrywali tych znamion wróżebnych na ziemi i niebie, na twarzach gwiazd i słońca: wierzyli jeszcze, że Ojciec wprzód nim dopuści karę, przestrzega. I nie próżne były obawy, bo straszne zbliżały się czasy, niebyłych klęsk, niewidzianego upokorzenia i niedoli.
Żaden z cudownych obrazów, których prawowierna Polska pełną była, nie wsławił się tak rozgłośnie i széroko, do żadnego miejsca nie płynęło tyle ludu. Jakkolwiek położona na pograniczu, wabiła Częstochowa pielgrzymów ze wszystkich dawnéj Polski krańców. Nawet reforma, co rozdzierając kraj na dwoje raz piérwszy i szarpiąc go na bojujące stronnictwa, zaród śmierci rzuciła w zdrowe jego ciało; nie potrafiła odjąć Matce Bożéj gorliwych czcicieli i oderwała tylko ostygłych, lecz goręcéj jeszcze przywiązała prawdziwe Jéj dzieci.
A ileż to wyrzeczeń się błędu, ile powrótów do wiary widział czarny ołtarz Bogarodzicy. Jakby po chwilowém obłąkaniu, kraj pod panowaniem Zygmunta III. począł znowu, rzekłbyś rozcięte ciało, pracować nad zrośnieniem się i zjednoczeniem; odszczepieńcy tłumami powracali na łono Kościoła, synowie odstępców wyrzekali się błędów ojcowskich, rodziny zdawna heretyckie po raz piérwszy uczuwały prawdę katolicyzmu. Zdawało się to rokować szczęśliwie; ale kraj, w którego łono padnie nasienie niewiary, co raz ostygnie i skosztuje owocu śmierci, prędzéj lub późniéj konać musi w powolnych męczarniach, dopóki ten brak żywota, nieuleczy się odrodzeniem religijnem.
I zmarł Zygmunt III., niepojęty przez nikogo, gdy nad zjednoczeniem narodu pracował nadaremnie, przeklinany, gdy nawracał, powitany krzykiem i buntem, gdy chciał w swych ręku skupić władzę, aby jéj użyć na spotężnienie Polski; zmarł nieopłakiwany, dając następcy dwie korony, jedną lekką, bo imieniem tylko koronę, drugą za ciężką niestety! Wojownik i rycerz nadewszystko, Władysław pomimo sławionych zwycięztw swoich, uczuł, że ani straconéj odzyskać, ani posiadanéj dźwignąć los mu nie pozwoli. Dziwnie czasem Bóg, w nieprzejrzanéj mądrości swéj splata królestw przeznaczenie; tu, brakło potomków, gdy ich najwięcéj było potrzeba, nie dostawało siły, uciekało życie, gdy na niém zależała przyszłość kraju. Wstąpił na tron brat drugi, mnich, żołnierz, lecz nie na władzcę stworzony, i w chwili gdy się o czczy tytuł upierał, prawdziwe królestwo jego, los mu miał wydrzeć z rąk słabych. Zewsząd chmurny był widnokrąg nad utrapioną Polską, sąsiedzi godzili, by ją rozszarpać i zniszczyć, gmach wiekowy chwiał się łamany wewnątrz i zewnątrz, młot przeznaczenia kruszył ściany jego wyniosłe. Kozacy z Rusią porwali się, długo tłumionéj puszczając wodze niechęci; Car zawojował Wilno, którego Radziwiłł nie bronił, czy że był przystał do Szweda, czy że pilniéj mu było pójść włości swoje od grabieży zasłaniać. Karol Gustaw podbechtany przez zdrajcę Radziejowskiego aż nadto dobrze znającego Polskę, pod czczym pozorem, wylądowywał dla podbicia jéj i zawładnienia królestwem, stojącém otworem zamachom nieprzyjaciół, których tylko sława dawnéj potęgi w dali jeszcze trzymała. Polska nie miała obrońcy, sprzymierzeńców, przyjaciela — cała jéj nadzieja była w Bogu.
Wieść o napadzie Karola Gustawa zdawała się w początku fałszem, tak dziwném sądzono, by się odważył posunąć na kraj, którego wszystek lud mógł powstać jak jeden człowiek w obronie rodzinnego ogniska. Mówiono z początku: nieprzejdzie Noteci i Warty! ale Bóg chciał ukarać i za narzędzie swéj plagi użył — zdrajcy. Zuchwalstwo Karola Gustawa, całkiem się tłumaczy Radziejowskim.
Jeszcze się ze Szweda śmiano, a już podkanclerzy swemi praktyki w Wielkiéj Polsce, uroczyste mu przyjęcie gotował; nagle krzyk i przestrach rozległy się szeroko, Karol Gustaw już przeszedł Noteć i Wartę, a Grudziński wojewoda Kaliski, Opaliński Poznański, połączyli się z nim! Wielkopolanie wyprzysiągłszy się swojego Króla, szeroko otwarli wrota najezdzcy, podawszy mu dłoń zbrojną.
Moralny wpływ tego nieszczęśliwego obłąkania, był wielki i zgubny.
W Wielkiéj Polsce najwięcéj podobno było różnowierców, których serce lgnęło do przyszłego reformy protektora: Arciszewscy, Pileccy, Stankarowie i inni, cieszyli się z tego najazdu. Sprawa kraju nie tyle ich obchodziła, co chęć wzięcia góry nad katolikami i pozyskania swobod, których im co chwila zaprzeczano. Karol Gustaw wszystko co chciano obiecywał. Byli tam i katolicy pomiędzy piérwszymi adherentami jego, ale tych lub tłum z sobą i zgorszenie pociągnęło, albo to byli ludzie co wiarę mają za rzecz oddzielną od praw jéj i przepisów kierujących życiem.
Jeszcze Polska nie ochłonęła, zdumiona wnijściem Szweda, gdy ten już zagarnął Poznań, Kalisz, Kościanę, Kruszwicę, Bydgoszcz i sunął się szybko ku stolicy Warszawie. Zdrada Wielkopolan była hasłem wszystkich nieszczęść późniejszych, bo była przykładem, bo wskazywała możność tego, o czém nikt wprzódy, krom Radziejowskiego, nie pomyślał — wyrzeczenia się Króla swego, złamania przysiąg, poddania się dobrowolnego najezdzcy bez praw, bez żadnego związku i sympatji z Polską, przychodzącego nią zawładnąć.
Jan Kazimierz zwątpiwszy o królestwie, którego synowie na piérwszym wstępie, kropli krwi nie przelawszy, przeszli w szeregi napastnika, z tęskném sercem i uczuciem swéj bezsilności, ustąpił do Krakowa, ale i tu nie było się czém bronić. Męztwo Stefana Czarnieckiego i garści jego towarzyszów, nie mogło ocalić stolicy, a naraziło drogi ten klejnot na zniszczenie; więc z Krakowa, Król wygnaniec, na Spiż odjechał; a Kraków, bronił się jeszcze sił ostatkiem i potężniejszą od sił swych, nadzieją.
Ostatni sprzymierzeniec Polski katolickiéj, płatny jéj przyjaciel Chan Tatarski, co dziś Chmielnickiemu, jutro służył hetmanom, widząc rozgrabiony kraj, zalane prowincje, a Króla na wygnaniu, poszedł w swe stepy czekać a patrzeć na kogo miał napaść, z kim wojować. Dla niego wszyscy niewierni byli równi; lepszy tylko kto płacił.
Trudno sobie wystawić jak straszny był stan kraju w téj chwili przerażającéj i sobą i tém co zwiastowała: nie było króla, brakło obrońców, zewsząd czernieli najezdzcy, ze wszystkich stron zjawiali się nieprzyjaciele, i rozerwana puścizna Jagiellonów, rozpadała się na części. W Wilnie rządził Chowański, Krakowa Wittemberg dobywał; w Warszawie gubernatorował Szwed ze zdrajcą, po województwach przysięgi Karolowi Gustawowi, sypały się co dnia gęstsze i serdeczniejsze. Nie było otuchy, nie było ratunku, a ostatnia godzina długiego jasnego żywota, zdawała się wybijać i brzmieć dźwiękiem grobowym nad głowami przeląkłych dzieci, które się nie miały do kogo przytulić. Stan umysłów był taki, że ostatek uchylał nadziei; garnęli się niemal wszyscy do zdrajców, do nieprzyjaciół, — ostatek wzdychał, wyglądał posiłku.... od Tatara. Chodziły z rąk do rąk podawane i przepisywane listy oznajmujące o tym sprzymierzeńcu, a tym czasem zamek po zamku, gród po grodzie poddawały się przerażone.
Na pograniczach wszędzie wrzał boj, a raczéj srożyły się najazdy nad bezbronnemi: Ukraina we krwi się kąpała, Kamieniec oblegał Chmielnicki, Ruskie miasta już klucze dla kozackich złociły hetmanów, drżał ślachcic w drewnianym dworku, choć go częstokołem opasał i smigownicami najeżył; modlono się po kościołach, zguba zdawała nieuchronna.
Szwed tym czasem w zajętéj przez siebie części Polski gospodarował po swojemu; jednano ślachtę jak było można, datkiem i pięknemi słowy, rozdawanemi w przyszłości dostojeństwy, pochlebstwem, obietnicami, groszem co go kościelne dostarczały srebra i poszanowaniem doczesném wiary a prawa. Trochę wierniejszych garść, choć niewielką a straszną, Karol Gustaw chciał wylęknąć uniwersałem, który wszystkim niższym, wszystkiemu ludowi, najnieoświeceńszéj a namiętnéj klassie społeczności, dawał moc nad panami, dozwalając posądzonych zaledwie o niesprzyjanie sobie, żywych lub martwych dostawiać Szwedom i przyrzekając nagrody. Szczęściem ta zachęta do łupieży i mordów, rozprzęgająca zasadnicze towarzystwa ogniwa, więcéj oburzyła, niżeli serc pozyskała. Po piérwszym szale, ze smutkiem i żalém, ze zgryzotą poglądali wszyscy, którędy by się wrócić nazad, na czyściejszą powinności drogę.
Byli wszakże ludzie co po piérwszych, acz wielkich klęskach, nie stracili nadziei w Bogu, nie wyrzekli się męzkiéj odwagi, i skłonieni pod mściwą rękę Wszechmocnego, korzącą za grzechy, oczekiwali by Ojciec co dotknął, przebaczył.
Do Częstochowéj ze wsząd dochodziły wieści straszliwe o Szwedach; goniec za gońcem, poseł za posłem, nieśli nowiny coraz bardziéj przerażające. Spodziewano się już co chwila napaści, i na wierzchołku wieży siedzący strażnik braciszek klasztorny, niespokojném okiem przebiegał dalekie obszary; każdy dymek w polu, każdą gromadkę jezdzców, bierze za nieprzyjacielską wycieczkę. Znikli liczni pielgrzymi co dawniéj tłumami nawiedzali święte miejsce, głucho tu było i pusto; wszędzie Szwed gościł, lub obawiano się kozaków, nikt z domu nie ruszał, chyba do obronnych grodów z życiem i mieniem, lub w głębokie lasy i góry się chroniąc. Ślachta, tylko sąsiedzi, kiedy niekiedy zjechali się do przeora, nie kwapiąc jeszcze z rzuceniem domu, a już przewidując, że będą musieli szukać pod skrzydłem Matki Bożéj bezpieczniejszego przytułku; nie jeden wiozł już z sobą skrzyneczkę głęboko w wozku ukrytą, w któréj złożył klejnoty swoje i żony, papiery lub trochę sréberka i rządzik jaki ozdobny, co go miał jeszcze od pradziada.
Wcześnie oddawano je na skład Paulinom, a ojcowie przyjmowali te depozyta sami jeszcze nie wiedząc, jak ich samych Bóg obroni. Słychać to było wprawdzie, że Karol Gustaw zapewniał kościołom i klasztorom bezpieczeństwo ich własności, opiekę dla wiary i jéj obrzędów, ale zarazem Częstochowa jako miejsce obronne, panujące do koła, na pograniczu Szląska, na drodze Szwedów do Krakowa, mogła im być potrzebném stanowiskiém. Pobożniejsi myśleli, że choć różnowierca, o tak sławne świętością nie pokusi się miejsce, by od siebie serc katolików tą napaścią nie odstręczył. Inni wnosili i nie bez przyczyny, że łupieżców przyciągnąć tu musi rozgłos o skarbach zgromadzonych na Jasnéj Górze, zarówno z potrzebą umocnienia się na tym punkcie. Nic jednak dotąd nie zwiastowało, żeby Szwedzi pomyśleli już o Częstochowie, u któréj podnóża, nikt się jeszcze z Gustawowskich żołnierzy nie pokazał. Ale ta cisza miała cóś w sobie straszliwego; odgłos wrzawy dalekiéj, wybitniéj coraz brzmiał w uszach zakonników, a nocny wicher jesienny, każdy huk oddalony, każda u wrót wrzawa, zdawała im się oczekiwanych nieprzyjaciół oznajmywać.
Szara a smętna roku pora, to powolne przejście od skwarów lata, do mroźnéj zimy, dodawała jeszcze obrazowi ponuréj i złowrogiéj barwy. Lasy zrzuciły już były pożółkłe liście i suchemi sterczały gałęźmi, pola jedne świeciły majowemi szaty zasiewów, drugie przy nich smutniéj jeszcze czerniały i płowiały obnażonemi piaski, zdeptanemi scierniami; niebo okrywały zasłony sine lub szare, a wiatr przynosił tylko chłodne dészcze, mroźne podmuchy i burze, dzikiemi głosy wśród gai wyjące. Mnisi przywykli do częstych odwiedzin, do coraz nowych twarzy, napróżno teraz poglądali na wszystkie drogi; rzadki się tylko przywlekł żebrak o kiju, mieszczanin z klasztornego miasteczka lub ślachcic z blizkiéj wioski. Płynęły jednostajne godziny na modlitwie, na tęsknéj rozmowie i modlitwach znowu i rozmyślaniach ponurych: dzwony tylko z wieżycy, w pewnych godzinach dnia i nocy zwołujące do choru na nabożeństwo, przerywały długą i posępną ciszę.
Rano dnia piérwszego Listopada 1655 roku, przeor xiądz Augustyn Kordecki siedział w swéj celi i odmawiał pacierze, gdy do niéj zapukano w sposób naglący; dozwalając wnijść, złożył kapłan książkę z westchnieniem jak gdyby bolał, że go z lepszego świata, odrywano na ziemię, i spójrzał na obraz ukrzyżowanego, niby go prosząc o posiłek i radę.
W tém wszedł xiądz Piotr Lassota zakonnik, z kilką listami i ucałowawszy rękę przełożonego, jak to dawniéj było we zwyczaju dla przypomnienia posłuszeństwa, oddał mu je milczący, ale z twarzą widocznie strapioną i zamgloną smutkiem. Xiądz przeor spójrzał na pieczęcie i zapisy, nie śpieszył z rozpieczętowaniem i usiadł.
Był to średniego jeszcze wieku człowiek, wzrostu miernego i twarzy wcale niebohatérskiéj; rysy jego znamionowały tylko silną duszę, charakter nie ugięty i rozum jasny; dobroduszna łagodność łączyła się w nich z męztwem i wytrwałością. Siwe źrenice bystro spoglądały wprost na każdego, me schylając się przed nikim, nie obawiając śledczego badania, same wnikając w głąb duszy; nad niemi brew gęsto zarosła już siwieć poczynała. Czoło miał szerokie, zorane kilką poprzecznemi marszczkami, które raczéj wiek i praca niż troska zakreśliły: usta rumiane i szeroko roztwarte miały ten wyraz siły i dobroci razem, który oznajmuje, wielkich mężów, zawsze gotowych do boju i pewnych dotrwania. Widać było, że często igrał na nich uśmiéch łagodny; że rozkazując umiały rozkaz ten uczynić miłym, a w potrzebie nieodwołanym i strasznym tą potęgą woli niezłomnéj, któréj nikt wytłumaczyć nie potrafi, a wszyscy słuchać muszą. Takim był xiądz Kordecki; postać poważna z siwiejącym włosem i długą na piersi spływającą brodą, w chwilach codziennego żywota; — lecz ktoby go widział na modlitwie, nie poznałby może, tak go zmieniało podniesienie ducha ku Bogu, tak rozjaśniało się i świetniało oblicze jego. Inny to naówczas był człowiek, i grom dział nie byłby go zbudził, chociaż szmer cichy ust ludzkich, odzywających się dziś łagodnie, wnet od Boga ściągał myśl jego ku ziemi, gdy się tu czuł potrzebnym. W powszedniém obejściu nikt dziwniéj połączyć nie umiał surowości z łagodnością, dwóch na pozór sprzecznych sobie przymiotów; nikt dzielniéj nie przekonywał, nikt silniéj nie pociągał nad niego, nikt potężniéj nie gromił. Wymowa jego nie szukała w szacie powierzchownéj, w dobranych słowach i wyszukanych postaciach, środków trafienia do serca: natchniona, zawsze pewna była siebie i wyrażała się prostemi słowy, z duszy idącemi do duszy. Był to ów mąż ewangelicznych czasów, który częściéj prostą przypowieścią trafiał do przekonania, niż wielkiemi wyrazy; on może jeden wśród deklamującéj Polski, mówił najsilniéj ze wszystkich, choć od wszystkich prościéj. Wielkiéj jak dusza jego pokory, umiał ją połączyć z powagą zwierzchnika i oddzielić człowieka i grzesznika, od przełożonego i pastérza swéj trzodki. Nikt w nim skazy dumy nie postrzegł, a przecież na widok jego uchylały się głowy, jak przed niepojętym urokiem wyższości. Dość było by przemówił, wnet ciągnął serca ku sobie, uginał twarde przekonania, miękczył zatwardziałych, rozbrajał gniewnych; nie jedno pojednanie, nie jedno nawrócenie, należało już do zasług jego.
Wiek XVII był jeszcze zaprawdę u nas, wiekiem szczeréj i głębokiéj wiary, ale w nim nawet mało było ludzi Kordeckiemu podobnych. Nie celował on jako teolog uczony, i chętnie sam się nazywał nieukiem; ilekroć razy przecie najzawikłańszą kwestją rozwiązać było potrzeba, szedł po słowo jéj do serca swego, a ta skarbnica chrześcijańska zawsze mu je dostarczyła. Rozum jego, rzec można, słynął przez serce, przejęte bogobojaźnią, płonące jasno miłością Bożą. Nigdy żadna namiętność ziemska nie okopciła go nieczystym wyziewem, nie zeskwarzyła płomieniem; dziécię pracowitych a ubogich rodziców, zawcześnie duchem wstąpiwszy do zakonu, powołany do niego jak apostołowie od skiby zlanéj potem dziadów, z chatki którą nawiedzał niedostatek, dobrowolnie wyrzekł się świata, nie żałując go wcale, wesół u portu, czując błogość całą swego stanu; szedł daléj z chrześcijańską nadzieją szczęśliwego żywota po za wrotami krótkiego życia ziemskiego i śmiercią, któréj z uśmiechem wyglądał.
Rodzice Kordeckiego byli to ubodzy wieśniacy z Iwanowic w Kaliskiém: wychował się wśród ludu, na roli i wieśniaczą prostotę przyniósł na ofiarę Bogu. Z wiejską siłą i czystością od dzieciństwa, Klemens na ręku pobożnéj matki, wzdychał do ciszy klasztornéj, do zaparcia się siebie i poświęcenia Chrystusowi. Ale nie rychło ciężkie porzucił więzy i trzydziestoletni dopiero, zakonnikiem został. Wśród zgromadzenia, które między członkami swemi liczyło, dzieci najznakomitszych rodzin ślacheckich, syn kmiecy rychło wygórował pobożnością i rozumem; bracia postawili go na czele. Przeorem w Oporowie i Pińczowie naprzód, następnie na Jasnéj-Górze przełożonym został, teraz już powtórnie; a na świeczniku stając, jaśniał coraz gorętszym płomieniem cnót i zasługi.
Niezmordowany w pracy, nigdy się na nią nie poskarżył, nigdy na nią nie stęknął; biegł do niéj z radością, wracał szukając oczyma nowéj; sił mu Bóg dostarczał. Z młodszemi był starszym bratem, dla winnych pobłażającym ojcem, który przebacza żądając poprawy, z zatwardziałemi, sędzią surowym ale zawsze miłosiernym, byleby ujrzał promyk skruchy i łzę żalu; wszędzie i zawsze chrześcijańskim kapłanem Boga co światu miłość objawił.
Xiądz Piotr Lassota przybyły z pismami, wydawał się przy przeorze wątłym i słabowitym, tak piérwszy męzką i krzepką miał postawę; w twarzy jego znać było cierpienie duszy i ciała przy wielkiéj rezygnacji i wywalczonym spokoju. Jasnowłosy, płci przejrzystéj na którą rumieniec występował często, gdyby na twarz dzieweczki, ręce miał małe, drobne i białe, wszystkie członki delikatne, a boleść może pochyliła mu nieco barki, jak gdyby na nich niewidome spoczywało brzemię.
W milczeniu oddał listy xiądz Lassota, a Przeor okiem je badał, nie spiesząc z otwarciem; potém zwracając wejrzenie na zakonnika, spytał go powolnie:
— Słychać co nowego ojcze?
— Nie, jedno i jedno.
— Zawsze źle?
— Bogu to wiadomo co złe, a co dobre — odparł Lassota — nam tylko, że cierpiémy.
— Masz słuszność bracie — żywo zawołał Przeor — poprawiłeś niebaczne słowo moje, dziękuję ci za to.
— Ja! — podchwycił rumieniąc się xiądz Lassota, ja, śmiałbym...
— Tak jest, tak — kończył Kordecki — Bóg wie co nam daje, a nam z Jego ręki przyjmować należy z dziękczynieniem. Ot, tak, wyrwało mi się to źle z pospiechu, którego mi żal szczerze. Trudnoż bo nie zaboléć.
To mówiąc westchnął.
— Kto wam oddał listy?
— Jeden z nich od posłańca z Radziątka, drugi przywiozł z sobą pan Paweł.
— Pan Paweł przyjechał?
— Tylko co przybył, wysłany jak mówił od Kasztelana.
— Gdzież jest?
— Chciał się przebrać, zaprowadziłem go do prowincjalskiéj celi.
— Bardzo wam dziękuję, a i sam zaraz ku niemu pospieszę.
To mówiąc począł rozpieczętowywać listy; a xiądz Lassota widząc to, z ucha pokłoniwszy się, wysunął ku drzwiom i wyszedł.
Znać było z twarzy Przeora, że listy nowe przyniosły strapienie, bo mu pochmurniało czoło, ciężkie westchnienie dobyło się z piersi i oczy podniósł ku niebu; potém jakby opamiętawszy się, jął czytać znowu, położył je, ukląkł, pomodlił się gorąco a krótko, i spiesznie wyszedł.
Jeden znich zwłaszcza był smutny i przepowiadał Częstochowie ciężkie do przebycia losy: obawiali się Paulini od początku wojny o cudownego obrazu przybytek; przelękli bardziéj jeszcze gdy listy królewskie, rozesłane po wszystkich twierdzach i zamkach, doszły do nich, gotowość ku obronie zalecając, przepowiadając, że Szwed złakomiony skarbami Częstochowy, rychło się na nią pokusić może. Prowincjał Paulinów ksiądz Teofil Broniowski pobiegł natychmiast do króla, chcąc u niego wyjednać pomoc jaką dla twierdzy, prosząc o posiłek dla utrzymania załogi czasu wojny potrzebnéj. Ale cóż mu nad radę, przestrogę i życzenie mógł dać naówczas Jan Kazimierz? Prowincjał powrócił z kilką słowami, niepewny posiłek przyrzekającemi w razie nagłego niebezpieczeństwa. Róbcie co można, powiedział król, a jeśli gwałtowne nastąpi oblężenie, postaram się o posiłki dla was...
Tę to odpowiedź królewską zwiastował prowincjał przełożonemu, zdając na Boga, czego od ludzi spodziewać się nie było można.
Pan Paweł przybyły w téj chwili do klasztoru, był to Warszycki stryjeczny brat Stanisława kasztelana Krakowskiego, członek rodziny, którą Paulini do opiekunów i dobroczyńców swoich liczył. Człowiek już nie młody, nie bardzo majętny, ze ślachcica podniesiony na podpanka, dostojnością którą brat piastował; czuł świéżą swą jeszcze godność, cenił ją wysoko i lękał wielce, by brat stryjeczny uporem siebie i rodziny nie zgubił, stojąc wiernie przy Janie Kazimierzu. Kasztelan bowiem należał do niewielkiéj liczby tych, co dochowali przysięgi do końca. Pan Paweł, był to człowiek charakteru słabego, w gruncie poczciwy o tyle, o ile słaby i lękliwy być nim może; między łatwym ustérkiem a łatwą cnotą, wybierał wprawdzie ostatnią, ale z dwojga trudnéj cnoty a łatwego występku, piérwszéj by nie przeniósł nad drugi. Tymczasem brał kasztelan mnogiemi węzły wdzięczności i przywiązania połączony z dworem, uparcie prawego króla się trzymał. Drżał na to pan Paweł ale milczał; niekiedy odważył słowo dwuznaczne, jakąś insynuacją zręczną, ale wnet zbity i zgromiony, cofał się przed srogiém wejrzeniem głowy rodziny. Niemało go bolało położenie w jakiém zostawał z krajem razem, i niczego tyle nie życzył, co uspokojenia bodaj ze Szwedem, byle mu ono dozwoliło powrócić swobodnie do jego stad, gospodarki i swobodnego wiejskiego żywota. Był to bowiem gospodarz zawołany, w całém znaczeniu tego wyrazu: rolnik naprzód, miłośnik bydła i owiec, pilno krzątał się około stadniny i pszczelnictwa; kopał sławy, zarybiał je, stawił młyny i niespuszczał z oka żadnéj gałęzi gospodarstwa mogącéj podnieść dochody i ulepszyć majątek. Srodze go też bolała wojna, która wszystkie te rozerwała zajęcia, pomięszała porządek, porozpraszała wieśniaków, rozegnała sługi; Szwed też i kwarciani wybierali stacje niesłychane, plądrowali po gumnach niepytając o pozwolenie, spasali pola, chwytali bydło, a kochane stadko pana Pawła musiało uciekać gdzieś w lasy, żeby i do niego nieprzyjaciel się nie dobrał.
Xiądz Przeor zastał pana Pawła, łysego, krągłego, z jasnym wąsem człowieczka, już wdziéwającego kontusz; sługa stojący blizko pas mu gotowy trzymał.
— A! przepraszam xiędza przeora!
— Nic, nic, gospodarz jestem, wolno mi wejść.
— Darujesz wasza przewielebność, że mnie tak zastajesz, przebacz z łaski swéj, a pozwól złożyć debitam reverentiam.
To mówiąc pan Paweł choć nieopasany, rzucił się chyżo naprzeciw poważnego przełożonego i skinąwszy na sługę by odszedł, pośpieszył podsunąć krzesło xiędzu Kordeckiemu. Drzwi zamknęły się za sługą, pozostali sam na sam. Ale zaledwie usta otworzył pan Paweł, mając rozpocząć rozmowę, gdy na progu, puknąwszy zlekka, ukazała się postać nowa: słuszny pięknego wzrostu w sile lat i zdrowia mężczyzna, z czarnym wąsem i włosem, z szabelką w czarnych pochwach u pasa, z czapką w ręku i delją na plecach, otworzył drzwi z ukłonem, jakby pytał czy wnijść może.
— Wolno? — szepnął uśmiéchając się.
— Pana Krzysztofa! kochanego i miłego gościa, prosiemy, prosiemy! zawołał podchodząc do drzwi Przeor.
Pan Krzysztof (był to niejaki Żegocki gubernator Babimostski, dobry przyjaciel xiędza Kordeckiego i całego klasztoru, a do tego i sąsiad nie daleki) zrzucił z siebie delję i z pogodną twarzą postąpił powitać gospodarza naprzód, potém pana Pawła. Aż miło było spójrzeć na tego nowego przybysza, tak spokojne miał oblicze, wśród posępnych i chmurnych, które go otaczały — dziwnie odbijające. Jaka twarz taka dusza, i nie było też może pod niebem szczęśliwszego nadeń człowieka; u niego wiara w Opatrzność, i zdanie się na Boga, tak było potężném i silném, że go xiądz przeor często Lilją nazywał, od słów psalmu o ptakach i liljach polnych, zwykle powtarzanych przez Żegockiego. Żadne dotąd nieszczęście niemogło mu odjąć pogody duszy poczciwéj, żaden cios niezachwiał wiary jego na chwilę. I dziś nawet gdy kraj cały szarpali nieprzyjaciele, gdy znaczną część majętności utracił, gdy byt przyszły zdawał się mroczyć, on z tak jasną i pogodną szedł twarzą, że x. Kordecki uściskał go w progu, wskazując panu Pawłowi.
— Oto panie człowiek wedle Boga, rzekł całując przybyłego, spójrzyjcie na niego i na nas, poznacie wnet kto ma wiarę.
— Ale xięże przeorze drogi, proszę mnie tak nieupokarzać — przerwał skromnie pan Żegocki.
— Słuszna pochwała nie upokarza, daj nam tylko Boże wszystkim jegomościną rezygnacją i ufanie. Ale — cóż tam słychać?
— Zachcieliście, starą piosnkę śpiewamy, znać że nam będzie lepiéj kiedyś; bo dziś coraz gorzéj a gorzéj; a złe przecie przesilić się musi. Druga nowina, dodał pan Krzysztof, że gości xiędzu przeorowi prowadzę.
— Chwała Bogu! gość w dom, Bóg w dom!
— Ale przed wojną tak objadać klasztor Częstochowski niewiem czy się godzi, uśmiechając się dodał Żegocki — Kto wie co wypaść może; każdy kawałek chleba drogi.
— Nie frasujcie się, jakkolwiek Bóg nami rozrządzi; gdyby i chleba niestało, krucy co na pustynię nosili chleb pustelnikom, i nam go też odrobinę rzucą.
— Otoż i ja dziś trochę krukiem będę, rzekł śmiejąc się Żegocki, alem nie chleb przyniosł, trochę ryby, za którą przepraszam, że nie najlepsza.
Wy zawsze z darami, Bóg zapłać, siadajcież; ale jacyż to goście? spytał Kordecki.
— Nie zdaleka księże przeorze Dobrodzieju, nie zdaleka, pan Sebastjan Bogdański i pan Stefan Jackowski.
— Sąsiedzi, to się za gości nie liczy.
— Widziałem ich obu do bramy podjeżdżających, gdym most przejeżdżał, pewnie z nowinami spieszą, bo tego dziś nie kupić. Chodzi ich po świecie, jak komarów na pluchę.
— Ot brat pana kasztelana Krakowskiego, dobrodzieja konwentu naszego — obracając się do pana Pawła przerwał Przeor — najpewniejszych nam wiadomości dostarczyć może.
Pan Paweł spójrzał, podniósł oczy i jakby niewiedział co mówić, chwilę się wstrzymał, potém bardzo po cichu, rzekł do zbliżających się ku sobie.
— Król Jegomość już na Spiżu w Lubowli.
— Ale to chwilowo spodziewam się — przemówił przeor — póki sił nie zgromadzi i środków nie obmyśli, nie osieroci nas tak ze wszystkiém.
— Co tu radzić! co tu myśleć! — podchwycił ruszając ramionami pan Paweł — nieszczęście i po wszystkiém, perditio ultima, zginienie. Szwed już całą niemal Polską zawładnął, Car na Litwie gospodarzy, kozacy rebellizują.
— Ależ Brandeburczyk i Chan Tatarski! zawołał nietracący nadziei Żegocki — wreszcie własne nasze siły, którycheśmy jeszcze nie sprobowali.
Pan Paweł ruszył tylko ramionami znowu.
— Tatar w stepie, Brandeburczyk o sobie myśli, a nasze siły! ba!...
— Jak to! przecież to lennik i sprzymierzeniec?
— Przyznam się wam — dorzucił x. Kordecki — że Tatarzyn, przyjaciel gorzéj wroga. Pożal się Boże na niego rachować i wstyd. Ale klin klinem może wybić będziemy musieli, cóż robić! Król Jegomość wie lepiéj, Lutra, Bissurmanem wypchnąć, kiedy inaczéj nie podołamy. No? ale cóż słychać o Chanie?
— Chan słyszę jak zobaczył, że już w Polsce Gustaw się rządzi — ciągnął daléj pan Paweł — poszedł sobie w swoje pustynie, powiadając że był sprzymierzeńcem króla Jana Kazimierza, a gdy Polacy innego sobie za króla obrali, poczeka aż z nim nowe zawrą przymierze.
— Tak z nim jak bez niego — rzekł xiądz przeor — Baba z wozu kołom lżéj, mruknął po cichu.
— Tymczasem, sypał jak z zarękawa pan Paweł, wszystko się poddaje, przysięga, broń składa i przechodzi do nieprzyjaciela. Pan wojewoda Tyszkiewicz na zamku w Uchaczu Carowi przysiągł, w Warszawie, Radziejowski rej wodzi, a Krakowa silnie dobywają, i dobędą, skoro go niema komu bronić.
— Cóż to znowu mówicie! — przerwał Pan Żegocki — do tego nie przyjdzie, Hetmani, Czarniecki, ślachta, pospolite ruszenie, wojsko... niedamy się, niedamy!
— A kiedyśmy się dali? — rzekł Pan Paweł.
— No, to się odbierzem! — zawołał ślachcic.
Xiądz przeor słuchał na pozór zimno, twarzą ni słowem nic znać po sobie nie dając, gdy w tém drzwi się znowu otwarły i weszli obiecani goście Sebastjan Bogdański i Stefan Jackowski, ślachta sąsiedzi Częstochowscy, którzy często bywali w klasztorze, a teraz na dzień Wszystkich Świętych przyjechali dla nabożeństwa i narady z przeorem. Pierwszy z nich, siwy już i zgięty na pół, wszedł o lasce powolnie i skłoniwszy się nizko, zginając aż kolana, z kolei przytomnych jak najpokorniej powitał, nie szczędząc im najwymyślniejszych form przesadzonéj grzeczności. Znać wiek w nim czy obyczaj życia stłumił wszelkie uczucie osobistéj godności, bo i ruchem i słowem, mimo siwego włosa, dowodził uniżoności aż do spodlenia niemal dobrowolnego posuniętéj. Wszędzie szukał pracowicie ostatniego miejsca, nieśmiał niczyjemu sprzeciwić się zdaniu, potakiwał gorliwie i niezmordowanie, a głosu nie zabrał, chyba spytany dobitnie i wywołany natrętną napaścią. Zgasłe jego oczy, zbladłe policzki, trzęsąca się głowa, wiek już podeszły okazywały, że sługiwał niegdyś dworsko i to mu może wpoiło tę śmieszną uległość i uniżoność, odbijającą teraz dziwnie przy łysinie i włosach srebrzystych.
Za nim idący pan Jackowski otyły, z orlim nosem i ruchawym wzrokiem, pleczysty mężczyzna, kulał trochę na nogę, bo ją był niedawno z chartami jeżdżąc za zającem, nadwichnął. Był to zajadły myśliwiec, dawniéj wojskowy i związkowy krzykacz, zawadjaka, do kielicha i do korda gotowy, zresztą ślachcic wcałém znaczeniu, ślachcic owych czasów, gdy pan brat panował w Polsce sam jeden. W polityce i nowinach trzymał się on zdania swojego arendarza, i nic mu z głowy niemogło wybić tego, że żydzi o wszystkiém najlepiéj wiedzieć muszą. A że żydzi posługiwali Szwedowi, zdradzając go jednak po troszeczku gdzie było można nienarażając się na powieszenie, że żydzi obiecywali po dworach sto tysięcy Nogajców i Perekopców idących na obronę rzeczypospolitéj, Pan Jackowski gotów był także tymczasowo przystać do Szweda, salva revocatione, po przybyciu Tatarów.
Po przywitaniach i przedstawieniach obfitych w przypomnienia familijne i trafnie smażone komplementa, których sobie nieszczędzili przytomni; wszyscy zasiedli i rozmowa prędko wróciła do pierwotnego toku...
Pan Paweł Warszycki na nacieranie ślachty powtórzył co był już wprzódy powiedział i wszyscy poglądając po sobie umilkli posępnie, jakoby czekali, żeby się kto pierwszy odezwał ze zdaniem, jakby sobie począć wypadało.
Przeor milczał także.
— Sekretów tu między nami być niepowinno, rzekł po chwili pan Paweł, powiem więc państwu, że w przekonaniu wszystkich statystów, poddanie się całego królestwa Karolowi Gustawowi, niechybne. Prędzéj późniéj, a zwłaszcza gdy Kraków zdobędą, co lada chwila nastąpić musi, bo się w nim kasztelan Kijowski ze swoją garścią nie utrzyma, pójdziemy wszyscy w ręce Szweda.
— Jeszcze to widłami pisano, odparł pan Żegocki — kogo Pan Bóg pokarze, tego i pocieszy.
Bogdański milczał, ale wzdychał na wszelki wypadek, a Jackowski żywo dodał.
— A gdybyśmy i przysięgli Szwedowi znów, to co? nie pierwsi my i nie ostatni.
Na te słowa płomieniem oburzenia oblała się twarz xiędza Przeora, oczy jego zajaśniały i mignęła w nich błyskawica: powstał z krzesła, ale zmieniony, groźny jak prorok, jak natchniony; wszyscy jak gdyby uczuli przewagę ducha w nim, wprzód niżeli usta otworzył, zamilkli, a silny głos xiędza Kordeckiego zagrzmiał po obszernej sali.
— Podda się cały kraj, zawołał, podda się mówicie! Nie! nie! Bóg tego niedopuści i nie cały wyprze się swojego pana, bo Częstochowa zostanie i wytrwa przy Janie Kazimierzu.
— Jak to? zdumiony podchwycił pan Paweł, gdyby Szwedzi nadeszli, co bardzo być może, bo już słychać o Wejhardzie, że się w tę stronę z Sadowskim puścić zamyśla; będziecie się więc bronić?
— Będziemy! odparł Przeor spokojnie, tak jest, z pomocą Bożą będziemy się bronić i obroniemy się.
— Całéj sile szwedzkiéj, dodał Jackowski, wojsku, arlylleryi, żołnierzom i wodzom starym a wytrwałym.
— Najlepszy żołnierz Pan Bóg, kochany panie Stefanie, odpowiedział Przeor nieco zniżając głos; w Nim ufając, z Nim idąc, nie zlękniemy się potęgi Gustawa. Tak jest, jeśli mi Bóg życia dozwoli, ani świętego obrazu, ani uświęconéj Jego pobytem Jasnéj Góry, nieoddam w ręce heretyków; zagrzebiemy się raczéj w jéj gruzach...
Warszycki słuchał niewierząc uszom swoim, ze strachem jakimś, ze zdumieniem niepojętém, które się dobitnie wyryło na jego twarzy.
— Jakto? xięże Przeorze, doprawdy? myślelibyście?
— Myślę tak i uczynię z pomocą Bożą, z opieką Maryi Panny, nie oddamy Szwedowi Częstochowéj!
— Właśnie i mój brat kasztelan, — rzekł pan Paweł poczynając, ale się zaraz opamiętał i urwał.
— Mówcie, mówcie, podchwycił biorąc go za rękę przeor, wszyscyśmy tu swoi, tajemnic nie mam, to przyjaciele klasztoru.
— A zatém otwarcie, rzekł Warszycki, powiem waszéj przewielebności, co mi mój brat polecił. Już to żadnéj wątpliwości nie ulega, że oddział Millera, Wejhard, półkownik Sadowski, co go może i znacie, bo mieszkał u nas, gotują się iść na Częstochowę.
Ślachta pobladła, Bogdański ręce załamał, Przeor słuchał jak gdyby już wcześnie wiedział, co mu powiedzieć miano.
— Kilka razy już podobno wybierali się z Kalisza, ale to jakoś jeszcze do skutku przyjść nie mogło. Potrzebują pieniędzy, nie bez tego żeby niesłyszeli o skarbach świętego miejsca, przyjdą więc niezawodnie, przyjdą z siłą znaczną, a zdaniem mojego brata pana kasztelana, potrzeba ocalić co można, uwożąc na Szląsk precjoza; a przed wszystkiém Taumaturgam imaginem, skarb całéj Polski.
— Święte słowa, rada najmędrsza, szeptał sentencjonalnie pan Bogdański.
— I ja w to biję, dodał Jackowski.
— A pan co na to? odezwał się dziwnym uśmiechem x. Przeor, obracając się do Żegockiego.
— Ja słucham co xiądz przeor powie i zgóry się na to piszę.
— Powiem więc państwu, rzekł stanowczo Kordecki, że co mi Pan Bóg natchnął w téj chwili, tego nieodstępuję; można wywieść co najdroższego dla spokojności naszéj, ale niemniéj bronić się potrzeba, bronić będziemy i oprzemy bodaj całéj sile szwedzkiéj w Częstochowie.
— Xięże przeorze dobrodzieju, przerwał z uśmiechem pan Paweł, unosi cię zapał, niejesteś żołnierz, nie masz ludzi.
— Ale mam opiekę Matki Boskiéj nad sobą i silną wiarą w nią wierzę.
Pan Paweł skłonił głowę.
— I myślicie nawet obraz cudowny narażać na nieuchronne niebezpieczeństwo.
— To co inszego, odparł Kordecki, namyślimy się, naradzimy i uczynimy z tym skarbem co Bóg natchnie, co się tycze Częstochowéj, miejsca tego uświęconego nie oddam i bronić będę do ostatniéj krwi kropli.
— Z kimże? spytał Warszycki ironicznie ruszając ramionami.
— Bodaj sam ze siedemdziesięciu braćmi, dodał stanowczo Kordecki.
— W siedmiudziesięciu przeciwko tysiącom?
— Będziemy kamykiem małym, w ręku Bożego Dawida.
— Śliczne to są i wymówne wyrazy ale cóż potém, przerwał pan Paweł, gdyście xięże przeorze nieobmyślili wprzód, iż to rzecz tak niepodobna, jak niepodobna, poprostu mówiąc, z motyką porwać się na słońce.
— Daruj mi panie Pawle, rzekł Przeor pokornie ale stale przy swoim stojąc, słowo moje nie jest wcale rzuconą na wiatr pogróżką; myślałem długo, radziłem się Boga na modlitwie, Opiekunki naszéj Maryi, szukając u Niéj natchnienia, świętego zakonodawcy naszego i błogosławionych braci w szczęśliwszym dziś żyjących świecie, i mam przekonanie, żem to uczynić powinien i uczynię.
Wszyscy coraz większe okazywali zdumienie, a pan Paweł poczynał się trochę niecierpliwić.
— Wasza przewielebność rzekł, trochę urażony, nadto może zapatrujecie się w niebo, a zbyt mało macie czasu spójrzeć na ziemię, piękne to są słowa, ale my ludzie doświadczenia...
— Nie ujmuję, nie ujmuję, podchwycił Kordecki, nikomu, istotnie choć grzesznym wzrokiem poglądam w niebo jednak Bóg sługę swojego niegodnego, obsyła czasem natchnieniem. Co mówiłem, tom rzekł z pobudki głosu wewnętrznego, który wyraźnie odzywa się do mnie — Stań i walcz a zwyciężysz. A oto Labarum moje, rzekł wskazując na obraz Matki Boskiéj wiszący na ścianie. In hoc signo vinces.
Taka była potęga wyrazu oczów i twarzy Przeora, gdy słowa te wymawiał, że wszyscy uczuli się niemi dźwignieni i podbudzeni, wyrobiło się męztwo w sercach wszystkich; jeden pan Paweł gospodarz ów wielki co istotnie zbyt patrzał na ziemię, nie doścignął sercem bohaterskiego zapału kapłana. Stary Bogdański nawet odmłodniał i łzy mu się w oczach zakręciły, postąpił kilka kroków w milczeniu, przyszedł i ucałował z przejęciem drżącą rękę Kordeckiego.
— Tak jest, kończył przeor poglądając na zmianę jakiéj dokazał kilką słowami. Mamże oddać w ręce inowierców miejsce oblane tylą łzami świętemi, wsławione cudami tylą, gdzie Bóg tyle łask na naród nasz zlewa; gdzie monarchowie nasi szukali tylekroć pomocy i składali ofiary, gdzieśmy przywykli podnosić wszyscy wzrok błagalny od kolebki do zgonu we wszystkich potrzebach naszych? Nie! nie! myśmy tu postawieni na straży; dość nieszczęścia że święty wizerunek pokłuły strzały Tatarów, pocięły szable Hussytów; Szwedzi się nad nim pastwić nie będą i stopa ich tutaj nie postanie.
— Wszystko to piękne, wszystko to wymówne i śliczne, po chwili odparł cichym swym jednostajnym głosem pan Warszycki, ale ojcze a dobrodzieju, choć Bogu nic trudnego, nie wiem czyśmy zasłużyli na to, żeby dla nas cud uczynił tak wielki.
— O! żeśmy nie zasłużyli to pewna, zawołał Przeor, wielkie, wielkie a straszne są grzechy nasze, ale i kara straszna i zlitowanie przyjdzie po niéj. Bóg wielki! Bóg łaskaw!
— Boby to inaczéj jak cudem nazwać niemożna, kończył pan Paweł, gdyby Częstochowa obroniła się Szwedowi. Jeśli odepchniecie garść, przyjdzie ich oddział cały, oprzecie się temu, skupi się wojsko, napłynie ćma i poddacie się nareście.
— Zginiemy może, i pragniemy tego gorąco żebyśmy krew naszą za wiarę świętą przeleli, rzekł Przeor, zginiemy może, ale się niepoddamy, to pewna.
— Dziwne zaiste przekonanie! cicho do siebie odezwał się pan Warszycki.
— Chciałeś pan dobrodziéj powiedzieć upor, z uśmiechem dodał Kordecki, masz prawo tak to nazwać. Nazwijcie więc jak chcecie i myślcie co wola wasza; a ja powtarzam swoje choć nie z siebie, nie podda się Częstochowa.
Ślachta poglądała na Przeora wodząc za nim oczyma: twarz jego ciągle rozpromieniona, jasna, uśmiechnięta niemal zdawała się widzieć przyszłość i błyszczała odwagą nadziemską. Jeden pan Paweł jeszcze się nie poruszył... taki to był dobry gospodarz!
— Bardzoby to dobrze było i pięknie tak mówić — rzekł coraz widoczniéj się tylko niecierpliwiąc, gdyby inwazja Szwedzka mogła być uważaną za doczesną, ale...
— Ja jéj inaczéj nie widzę, zawołał Kordecki.
— Jakto? Król wygnany, wojsko rozproszone, stolica jedna zabrana, druga może w téj chwili poddająca się, ślachta a po części i magnaci ze Szwedem połączeni, Litwa w rękach Cara.
— A jakoś nas Bóg z tego podźwignie, spokojnie odpowiedział Kordecki. Łokietek także tułał się po kraju i ukrywał po jaskiniach, był, jak Jan Kazimierz, wygnańcem, przecież powrócił i szczęśliwie panował, i Janowi panu pobożnemu a bogobojnemu nieuskąpi Wszechmocny łaski swojéj.
Pan Warszycki lekko tylko ramionami ruszył, skłonił się i poprzestając sporu odezwał się:
— Chciejcie mi powiedzieć, bym to mógł bratu mojemu odnieść, jak i z czém bronić się myślicie? Przeor pomyślał chwilę.
— Jest nas — rzekł, w klasztorze zakonników i braci siedmdziesięciu, ślachty co się tu z nami zamknąć obiecuje kilkadziesiąt familij, załogi zwykłéj ludzi z pięćdziesiąt, dwakroć tyle jeszcze zbierzemy ochotnika z wiosek klasztornych i miasteczka; działa porządne, prochu dosyć i kul dostatkiem, żywności zapas, wody studnie dostarczą, a na resztę sam Bóg.
— Ale przypuszczając, że Szwedzi podejdą, któż tém wszystkiém dowodzić będzie, kto pokieruje?
— Naprzód Bóg i Opiekunka nasza i Paweł Święty — rzekł Przeor.
Na te słowa lekki nieznaczny uśmiech przebiegł po ustach pana Pawła.
— Potém, kończył Kordecki, pan Stefan Zamojski miecznik Sieradzki, który tu w tych dniach przybywa z całą rodziną swoją, uchodząc od Szwedów i pan Piotr Czarniecki rodzony pana Stefana kasztelana Kijowskiego. Do dział mamy niemców dwu, jednego zwłaszcza zdatnego i znającego rzecz swoją, a niezgorszego człowieka. Spodziewam się także panów Zygmunta Moszyńskiego, Jana Skórzewskiego, Mikołaja Krzysztoporskiego i kilku innych dobrych żołnierzy; nikt też tu z założonemi rękoma siedzieć nie będzie.
— Ale Szwed nadejść może co chwila! dorzucił pan Warszycki.
— Tak! słusznie pan mówi! święte słowa jego! co chwila, powtórzył cicho Bogdański.
— Jam też niemal gotów! — rzekł Przeor.
— Jakto? jużeście to przypuszczali?
— Trochę, czekam na wodzów, zbieram żołnierza.
— Niepojęta rzecz! niepojęta! wykrzyknął pan Paweł wpatrując się w Kordeckiego — decyzją waszą słyszę i ledwie uszom moim wierzę. Ale gdy rozmawiać byłoby próżno.
— Zupełnie próżno! odparł wytrwale Kordecki
— Zatém dziéj się wola Boża!
— Dziéj się wola Boża! z westchnieniem powtórzył pan Bogdański.
A ja, mości przeorze — zawołał z szerokim dobrodusznym usmiechem Żegocki, przybywam z dwojgiem rąk zdrowych i służby moje wam ofiaruję; ręczę, że darmo chleba klasztornego jeść nie będę.
— Prosimy z nami i dziękujemy, Bóg wam to nagrodzi.
— My panie Stefanie, cicho szepnął stary Bogdański do Jackowskiego, zaraz po nabożeństwie zmykajmy ztąd, tak mi się widzi.
— Masz słuszność sąsiedzie, niéma tu czego długo popasać, nuż by nas tu Szwed pochwycił i do noszenia kul i muszkietów zaparli!
— Taki bezpieczniéj w domu!
Trzeciego Listopada, przed chórem północnym, wszyscy zakonnicy zgromadzili się powołani przez Przeora, do wielkiéj sali zwanéj Definitorium; nikt z braci niewiedział powodu wezwania; wszyscy jednak z posłuszeństwem zakonném pośpieszyli w milczeniu i zasiedli miejsca swoje. Kilka lichtarzy z żółtemi woskowemi świecami, stały w pośrodku na stole przed krzesłem przygotowaném dla przełożonego; naprzeciw, na ścianie wisiał ogromny drewniany poczerniały krucyfix, u którego stóp bielała głowa trupia i dwie na krzyż złożone kości. Nie było to dzieło snycerza, ale ze cmentarza wzięta czaszka zżółkła i dwa nadbutwiałe piszczele. Pod krzyżem w złocistych ramach czerniała twarz łagodna Najświętszéj Opiekunki klasztoru. Na prawo i lewo w ciemnych drewnianych ramach, zawieszone ogromne płótna, okazywały wśród cieniów mało oświeconéj sali postacie świętych, zakonników i królów jak gdyby wyskakujące z zachmurzonego tła obrazów. Zdawali się oni należeć do tego zgromadzenia ojców, siedzących poważnie w stallach dębowych, tak nieruchomie jak posągi lub obrazy. Gdzieniegdzie zabłąkany promyk światła padał ukośnie na blade lica Paulina i otoczoną nimbusem twarz błogosławionego, zarówno je ożywiając. Cichość głęboka panowała jeszcze w wielkiéj sali, niekiedy tylko westchnienie, spadająca z różańca kościana paciórka, szmer cichéj modlitwy lub słowo z ust wymykające się, przerywały milczenie. Ojcowie powoli się schodzili jeszcze, starsi szli o kiju, prowadzeni przez professów, co raz to się otwarły drzwi, i który z zakonników wsunął się z hasłem zwyczajném po cichu wymówionem, zajmując miejsce oczekujące na niego.
Przeora i kilku starszych nie było jeszcze, a chwila oczekiwania na nich zeszła na rozmyślaniu, którego ciężkie dumy widać było po zasępionych twarzach braci. Nareście drzwi się otworzyły i xiądz Kordecki, powolnym wszedł krokiem, zajął miejsce swoje, ukląkł przed krucyfiksem, rozpoczynając ze wszystkimi modlitwę do Ducha Świętego.
Słychać było szmer upadających na ziemię kolan i cichy szept, jakby orzeźwiający dészcz wiosenny, zaszumiał po sali.
— Amen! powstali wszyscy: xiądz Augustyn Kordecki jaszcze chwilę z rękami złożonemi, z oczyma dźwigniętemi w niebo, choć usta miał zamknięte modlił się gorąco, duszą całą. Ojcowie oczekiwali by zszedł ku nim; w powadze, rozrzewnieniu niektórzy, poglądając na niego.
W tém podniósł się żywo, opromieniony, z pogodném czołem, z uśmiechem słodkim, otwiérając usta powitaniem zwykłém w zakonie i tak mówić zaczął.
— Kochani bracia, wezwałem was na radę, bo sam niemogę brać na barki moje wielkiéj odpowiedzialności, w okolicznościach teraźniejszych, kraju i świętego gniazda tego się tyczących. Niema już wątpliwości, że Szwed, który zalał całą Polskę i na naszą twierdzę Jasno-Górską się zbiéra: nie wiemy tylko dnia i godziny. Nie pytam was, bracia mili, czy tego miejsca powierzonego naszéj straży od półtrzecia wieku, bronić będziemy od napaści heretyków, bo to jest obowiązkiem naszym i wątpliwości żadnéj nie ulega, ale radbym zdania waszego zasięgnął o tém, czyli przystoi święty Obraz zostawić tutaj, lub ukryć go należy w bezpieczniejszém, w nieznaném schronieniu. Bronić się musimy i będziemy, do ostatniéj krwi kropli winni będąc przelać tutaj za Boga naszego i wiarę, za wierność królowi poprzysiężoną; ale któż wie? może Bóg niepobłogosławi usiłowaniom naszym, może niepodołamy obronie, może śmierć nas spotkać, a wróg opanować lub zniszczyć Jasną-Górę, godziż się by obraz wystawiony był, nie mówię, na jego razy, ale nawet wzrok urągliwy i szyderski? Mówcie więc bracia i radźmy w imie Boże. Naprzód wy ojcze Ignacy (Mielecki).
Ojciec Ignacy krzepki starzec z siwą włosów koroną, olbrzymiéj prawie postawy, pogodnéj twarzy ale surowego wejrzenia, skłonił się przełożonemu, spójrzał po braciach, jakby się wymawiał, że piérwszy głos zabiera i tak mówił:
— Bronić się heretykowi konieczna i piękna, umrzéć bodaj w obronie tego świętego miejsca, jak straży przystało, którą wódz postawił na ważném stanowisku; chlubnaby nam była. Podołamy walce bo nas Bóg-człowiek Odkupiciel nie opuści i Matka Najświętsza płaszczem łaski swéj osłoni. Nie znajdzie się tu pewnie ktoby radził poddanie sromotne. Prawda, że kraj cały pokląkł jako obłąkani Izraelici przed cielcem złotym, ale komuż jeśli nie nam, dać przykład wytrwania i dochowania przysięgi? Co się tycze świętego obrazu, o ile umiem słabym umysłem radzić i wnioskować, skryćby go należało wprzód niżeli wróg nadejdzie; skryć także srébra i drogocenne kościoła naczynia i ofiary, aby się niémi heretyk nie cieszył, jeśli Bóg na nas dopuści zniszczenie. Sami pozostaniemy świętego miejsca, do ostatka żołnierzem wiernym i nie wzdrygniemy się boju.
Przeciwko xiędzu Mieleckiemu oświadczył się ojciec Jan, wnosząc by w razie obrony obraz pozostał w miejscu, dla zagrzéwania ducha i opieki; dowodząc że kapłani i lud zarówno odważniéj bić się będą, widząc Orędowniczkę przy sobie i stojąc w jéj obronie.
Na co xiądz Mielecki odpowiedział, że bezpieczeństwo obrazu i miejsca pogodzić się mogą, gdyż o ukryciu prawdziwego wizerunku, a włożeniu na miejsce jego kopji zupełnie podobnéj, zakonnicy sami tylko wiedziećby powinni.
Po nim wezwany kaznodzieja xiądz Stradomski w podobny odezwał się sposób, ale obszerniéj unosząc się z zapałem, rad nieco wrażeniu, które widocznie czynił. Dodał on, że o miejscu ukrycia obrazu, dla krewkości ludzkiej, na wszelki wypadek, dwóch tylko ojców wiedzieć mają oprócz przeora i ci przysięgą winni się będą zobowiązać, że schronienia nikomu nie wydadzą.
Trzéj czy czteréj ojcowie z małą różnicą, powtórzyli zdanie piérwszych i nie rozszérzali się wcale; koléj przyszła na xiędza Piotra Lassotę, a ten w początku zaniemiał, lecz przynaglony od Przeora, jakby się obawiał powiedzieć co myślał, nieśmiało głos podniósł:
— Nie spieszę — rzekł, z myślą moją, bo złą być może, a przecież winienem ją, choćby grzeszną i ułomną, wypowiedzieć jaką jest we mnie. Przebaczcie mi więc ojcowie, jeśli waszego nie podzielam zdania, ani mi za złe bierzcie, że mam własne. Z wami razem skoro taka wola będzie starszych, gotów jestem ochotnie walczyć i ginąć, z radością życie niosąc nikczemne na ofiarę Panu Bogu mojemu, ale sądzę, że nie mnicha jest rzeczą walczyć i krew przelewać. Nam w udziale dostała się modlitwa, rozmyślanie, rozmowa z Bogiem i pokuta; miecz nie powinien dotknąć rąk zakonnika, nieprzystoi mu zbroja, a morderca dwakroć grzeszy, gdy jest posłannikiem Boga, który ma nieprzyjaciołom przebaczać i drugi policzek nastawić rozkazał. I nie naszą to rzeczą, i nie naszych sił sprawa, obronić twierdzę Jasnogórską od silnéj wprawnego i mocnego nieprzyjaciela napaści, winni będziemy krwi przelanéj, a cóż gdy się ona na nic nie przyda i tylko wroga rozjątrzy? wezmijmy więc skarb nasz jedyny, obraz święty na ramiona ubodzy, pieszo, z krzyżem w ręku wynijdźmy ztąd, zostawując skarby ludziom co do nich przywiązują cenę, a sami schronimy się do Głogowa lub innego jakiego klasztoru na Szląsku.
Gdy to mówił xiądz Lassota, a mowa jego zdawała się jednać sobie chętne przyjęcie u niektórych braci, Przeor powstał:
— Prosiłem rady: jako szczérą a z serca pochodzącą, przyjmuję ją wdzięcznie, rzekł, ale się na to zdanie wasze zgodzić niemogę. Zakonnik w potrzebie walczyć, i bronić świętości powinien, a nie poddawać się nieprzyjacielowi wiary. Mamy tego dowody w ustanowionych przez świętych założycieli, Zakonach Rycerskich, które ore, corde et ense pracowały na zbawienie swoje i ludów; mamy tego przykłady w piśmie świętém i w dziejach mężów, których orężowi błogosławiło niebo. Przysięgaliśmy wszyscy jako obywatele kraju naszego, na wierność królowi Janowi Kazimierzowi, nie godzi się nam łamać i lekce ważyć przysięgi. Mamyż, gdy na nas oczy kraju całego są obrócone, gdy wszyscy wyglądają ztąd cudu aby się nim pokrzepić, ustąpić ocalając życie, a zostawić miejsce święte jako gniazdo próżne, na łożysko heretyckiéj gawiedzi, by je niezastygłe jeszcze, bluźnierczą mową i sromotnemi czyny splamili? Święty to obraz, święty stół, bracia moi, ale uświęcona nim przez wieki Jasna-Góra, równie dla nas drogą być powinna. Tu walczyć, tu stać, i tu jeśli wola Boża, zginąć nam przystoi.
Xiądz Piotr Lassota skłonił głowę i nic nie odpowiedział, a dalsi ojcowie wotowali raczéj za przeorem, niż za nim. Kilku tylko jeszcze, z innych powodów, przypominając słabość miejsca, niedostateczne środki obrony, radzili wytargować sobie jak najkorzystniejsze warunki u Karola Gustawa, posłać wcześnie do Wütemberga, do Horna, do przyjaznego dawniéj miejscu świętemu Wejharda i przewlekając poddanie, czekać dalszych wypadków.
Gdy głosy zebranemi zostały, okazało się, że znaczna większość była za ukryciem bezpieczném a niezwłoczném obrazu świętego i za obroną do ostatka Jasnéj-Góry. Z radością widoczną obliczył je przeor i przemówił jeszcze dodając ducha mniejszości:
— Wiary! wiary! wiary! potrzeba nam; o nią prośmy tylko, o nią błagajmy, módlmy się o nią, a zwyciężym. Samson szczęką oślą pobija Filistynów, Dawid maluczki kładzie trupem Goljata olbrzyma, bo z nimi jest duch Boży; — nie zawsze siła tylko przemaga, zwycięża! z kim jest Bóg. Mamy wielkich Orędowników w niebiesiech, a choć grzeszni, w chwili gorącéj modlitwy, podniesiem głos by nas usłyszał Ojciec. Wiary tylko, wiary silnéj, wiary niepożytéj i potężnéj. A nawet po ludzku już rachując i nielicząc posiłków anielskich, które to święte miejsce otaczać będą; czemużby twierdza tak mocna, budowna, w przybory wojenne obfita, w żywność zasposobiona, staćby i wojskom wielkim opierać się niemiała? Widzieliśmy przykłady u nas zamków i grodów, które cierpliwością i wytrwaniem dziesięćkroć silniejszego napastnika przemogły. Inna jest napadać a bronić. Jeśliśmy my nie wojownicy, znajdą się wodzowie biegléjsi, co nam rady i przewodnictwa nie odmówią, znajdą się posiłki, byle wiara była!
Domawiał tych wyrazów, gdy do drzwi Definitorium zapukano. Profess Rudnicki otworzył je, poszeptał cóś z cicha i zbliżył się do przełożonego.
— Stróż od bramy przyniósł to pismo, pilne jak powiada, żebraczka Konstancja mu je podała, jéj zaś konny jakiś pod mury podjechawszy rzucił ze zleceniem, aby je natychmiast do przeora zaniesiono.
Xiądz Kordecki rozwinął zbrukaną kartę i odczytawszy rzekł powolnie:
— Nowe to potwierdzenie wieści o zbliżaniu się Szwedów i zamiarach ich na Częstochowę. Ktoś to przyjazny nam, znać z kwarcianych, czy z innego polskiego żołnierza, umyślnie oznajmienie to przysłał. Ręka i styl nieznajomy, ale myśl poczciwa.
I począł czytać po łacinie w te słowa:
Szanowni Ojcowie!
Rzeczą jest niezawodną, że postanowiono już uderzyć na Jasną Górę, i piérwszéj wycieczki spodziewać się możecie najdaléj w pięć lub sześć dni po odebraniu téj wiadomości. Wyznaczony do tego hrabia Wejhard Wrzeszczewic katolik, niegdy opiekun i dobroczyńca klasztoru waszego, ale Szwedowi przyjazny, który od razu może gwałtownych nie użyje środków; lecz jeśli mu się nie uda zająć twierdzy, znaczniejsze siły podesłane będą. Nie traćcie nadziei pora opóźniona nie do wojny, z Polaków nikt na Jasną Górę się nie porwie, zamknijcie się co najrychléj, nie wpuszczajcie tylko pewnych i znajomych, a resztę Bogu powierzcie.
List ten podpisany był tylko trzema krzyżykami. Słuchali czytania jego ojcowie spokojnie, aż xiądz Ignacy Mielecki się odezwał.
— Jeśli hrabia Wejhard wysłany zostanie, nic nam złego zapewne uczynić nie zechce; znany to przyjaciel zakonu i czciciel świętego obrazu; imie jego w xięgach ofiar nie jeden raz zapisane; miałżeby chcieć łupić co zbogacał, znieważać co czcił?
— Bóg to wié, rzekł Przeor, a ostróżność nie zawadzi; tym czasem dziś jeszcze pójdziemy poklęknąć przed obrazem, który już jutro w Częstochowie znajdować się nie będzie. Ojcowie strażnicy, co za nim pojadą wyznaczeni będą po chórze północnym, ja sam go wywiozę do bezpiecznego miejsca z niemi; drudzy zabiorą srébra klasztorne, które w stawie zatopić wypadnie pod miasteczkiem. Mieszczanin tam jaki oko na nie mieć może. Resztę klejnotów naszych zatopiemy dziś jeszcze. Ludzie z wiosek klasztornych, z Krowodrzy, Grabowki, Lgoty, Dzbowa w części już sprowadzeni, nad rankiem i koło południa zresztą pośpieszą. A teraz kończmy jakośmy zaczęli, z Bogiem, modlitwą.
Na tém skończyła się narada i nazajutrz rano, choć nikt nie wiedział o podróży Przeora, o uwiezieniu obrazu, choć nic nie zmieniło się w kaplicy i nabożeństwie, a obcy zamiany by poznać nie mogli; prawdziwy wizerunek Częstochowski daleko był już od tego miejsca, na którém kilkaset lat przebywał; w jego zaś ramach, sukience i klejnotach, kopia zupełnie podobna, jakich zawsze kilka w pogotowiu miano, zawieszona została. Srébra klasztorne zamknięte w beczki, utopiono w stawie tejże nocy.
Ruch wielki panował do koła klasztoru; odżywać zdawała się okolica, ale nie było to dawniejsze, swobodne, pobożne i wesołe życie, jakiem się uśmiechała Częstochowa; inne wcale je zastąpiło: — dziś wszyscy jadący do twierdzy twarze mieli posępne, wzrok zafrasowany i niespokojny, śpieszyli i oglądali się, spotykając witali milczącém skinieniem głowy lub przemawiali do siebie półgłosem. Od miasteczka ciągnęły ładowne wozy napełnione żywnością, groźnie warcząc odzywał się obudzony młyn prochowy; z sąsiedztwa zwożono zboże, oręż, kule, ołowie i zbroje stare, lud z wiosek powolnie zbierał się do wrót i zapełniał dziedzińce. Tu mnisi sami jeszcze prawe rozporządzali co było potrzeba na wypadek oblężenia, które przewidywano; ku bastjonom ciągniono działka, smigownice i organki, wożono kule, kamień i belki; po kortynach zamurowywano niepotrzebne otwory, podwajano słabą murów grubość, w niektórych miejscach wrzątkiem zastygające rozrabiając wapno; z tarcic i brusów wmurowywano blankowania nowe.
Na wysokiéj świeżo po pożarze odnowionéj wieżycy, straż czujna odzywała się niekiedy otrąbiając i dając znak, że wartuje. W podwórcach gospodarowali, kręcili się zakonnicy, do tego rodzaju pracy nie zwykli, ale oddający się jéj gorąco; — jedni przyjmowali co przywożono i składali na wcześnie przygotowane miejsca, drudzy wydawali ze składów stare zapasy wojenne, dawne przybory i rynsztunki, które rdza, wilgoć i długi spoczynek nadwątlił.
Dziwny to był widok tych mnichów, z ciekawém okiem a niewprawną dłonią podejmujących zbroje ciężkie, hełmy od rdzy zczerwieniałe, berdysze wyszczerbione, siekiery i topory wojenne, żelazne łuskowe pancerze i kopje, których drzewce robak potoczył; — liczących kule nagromadzone kupami, chodzących około dział i muszkietów. Czeladź klasztorna oczyszczała uzbrojenia, płatnerz je sprowadzony z Olsztyna naprawiał zaraz, dotaczano rzemień, przyszywano sprzążki, zabijano gwoździe, toczono szable.
Lud tym czasem, który był wyznaczony do obrony świętego miejsca, poglądał na te przygotowania okiem posępném i zdumioném; od pługa świeżo, od brony, od motyki przechodząc w szeregi wojowników; nie oswoił się jeszcze z nową pracą, nie wierzył zmianie.
Janasz Węgrzyn jeden z tych awanturników co raz porzuciwszy ojczyznę, a z wojny uczyniwszy sobie rzemiosło, włócząc się po Bożym świecie, zarabiając krwią nażycie: — wybierał zdatniejszy lud i rozporządzał nim razem z xiędzem Mieleckim, mnichem dzisiaj, a dawniéj wojakiem, któremu przypomnienie piérwszego stanu smakowało, choć uczucie to grzeszne od siebie odpychał. Jednych odłączano do posług klasztornych, drugich co ochotniéj brali się do tego, naprędce obeznawano zaraz z orężem i obowiązkami, jakie spełniać mieli. Ukazywano im miejsca, dawano w ręce oręż, a niektórzy przywdziawszy ciężkie zbroje, spoglądali na siebie z dziwnym zdumienia uśmiechem. Ojciec Stradomski kaznodzieja, wszystkim tym nowozaciężnym, wyniosł po szkaplerzu i po obrazku Najświętszéj Panny, gorącą ich mową zagrzawszy, dodając otuchy obietnicą, że i sami wespół z niemi walczyć będą, a płacę zapewniając dostatnią.
Wśród tego tłumu postaci rozmaitych i dziwnie z sobą sprzecznych, wśród zjeżdżającéj się co chwila licznéj ślachty, która tłumoczki swe do zabudowań klasztornych przenosiła, wśród niezwykłego w ciszy zakonnéj kwilenia dzieci i głosów kobiecych; uderzała przemykająca się tu i ówdzie ze śmiechem, z pociesznemi powitaniami i żartami, stara niewiasta w żebraczem odzieniu, dobrze znana mieszkańcom Częstochowéj. Zwano ją po imieniu tylko Konstancją, a lud prosty dla pozoru może, może ze swawoli mianował ją zwykléj Kostuchą. Istny to też był skelet, na którym tylko wyżółkła, trzymała się skóra, osobliwszą siecią marszczków pokryta. Wysokiego wzrostu, chuda, nieco przygarbiona, z kijem w ręku, z płachtą szarą na głowie, w odartym sieraku i chustach pooplątywanych na ramionach, z torbą pustą na plecach, godłem stanu, — Kostucha, tego co ją raz piérwszy zobaczył, uderzała wyrazem twarzy zeschłéj, bladéj, a ożywionéj jakby obłąkanym uśmiechem, który jéj nigdy nie opuszczał. Czarne oczy ogniste z pod brwi siwéj błyskające, od tego śmiechu wiekuistego otoczyły się promienistemi fałdami rozchodzącemi do ust i na czoło. Gęba bezzębna, na wpół otwarta, śmiała się także, a nos prosty i niewielki, poruszał przy tém z całą twarzą, drgającą i jakby konwulsyjnemi wykrzywiającą się ruchy. Kilka kosmyków siwych włosów, wymykały się z pod płachty i na skroń spadały. Ruch żebraczki nad wiek jéj był żywy, głos donośny, a wśród poskoków, śpiewów i chichotania, z jakiemi ją zawsze widywano, coś smutnego się przebijało, cechującego obłąkanie, owoc wielkiéj przecierpianéj boleści. Nie była wszakże szaloną; pamięć, przytomność, przebiegłość nawet i dowcip jéj pozostał; ale ten śmiech okryty łachmanami i zgrzybiałością, zdawał się wyrobionym siłą, wywołanym postanowieniem jakiemś. Zwykłem jej mieszkaniem były kramiki pod murami klasztornemi, w których noc spędzała latem i zimą, na garści słomy. W wielkie mrozy, czasem ją kto miłosierniejszy z mieszczan okrył starym kożuchem, czasem do chaty zawezwał: we dnie jak na brzask stawała u drzwi kościelnych; tu lub w kruchcie modliła się na ogromnym drewnianym różańcu z nadzwyczajnem przejęciem i gorliwością, nigdy się o jałmużnę nie przypominając nikomu. Najczęściéj grosz jéj rzucony, inny żebrak pochwycił, Kostucha tylko się na to uśmiéchała; bo kawałek chleba zawsze miała przy furcie, a o resztę zdawała się niedbać. Jak skoro skończyło się nabożeństwo, wziąwszy kij szła pod kramy, do miasteczka lub na cmentarz śpiewając, skacząc czasem i chętnie zawiązując z każdym rozmowę, któréj pragnęła, którą lubiła. Znała tu wszystkich, bo od lat kilkudziesięciu siedziała pod murami twierdzy, i nikogo nie było, coby się z jéj żartów nie uśmiechnął, coby na powitanie jéj nie odpowiedział. Przy ludziach zawsze się tak dziwnie okazywała wesołą; mówiono wszakże, iż gdy samą została, gdy sądziła, że na nią nikt nie patrzał, siedziała posępna, płakiwała nawet; ale skoro na nią padło ludzkie oko, natychmiast poczynała piosenkę i otwierała usta na uśmiéch swój zwykły.
— A z tobąż Kostucho, co będzie, spytał Janasz Węgrzyn, gdy się ku niemu zbliżyła, może i ty nam tu kule nosić pomożesz?
— Zobaczemy, odparła kłaniając mu się nizko a szydersko; niechce mi się opuszczać moich pałaców, i choćby wojsko szwedzkiego Chana nadciągnęło, ja sobie zostanę, siedzieć będę jak siedziałam pod murem.
— Ba! a kule?
— Mnie one nie wezmą! ho! ho! widzicie skórę mam twardą i kości nie miększe! Będę zbiérała je jak orzechy i odnosiła wam; bo w klasztorze, żeby ich tylko nie zabrakło.
— Hę! to i wy myślicie, że się Szwedzi na klasztor pokuszą?
— Jak dziś dzień; i czekam na to jak kania dżdżu. To to będzie harmider! buch! bach! dzwony sobie, armaty sobie, waćpanowie sobie — aj — aj! muzyka także, aż miło! bal! bal! A nasza Najświętsza Panna z góry stanie w obłokach i jak skinie białą rączką — już po Szwedach — jak wymiótł.
— Chwała Bogu! dobrze nam prorokujecie!
— Komu dobrze, a komu licho! cicho szepnęła Kostucha.
— No! alboż co! spytał Janasz z wejrzeniem na wpół żartobliwém, na wpół niespokojném.
— Bo was taki Janaszu, kochanie moje, kulka nie minie!
— Patrzcie jaki mi z tego obdertusa prorok!
— Cha! cha! zaśmiała się Kostucha, a jak się uląkł; jak pobladł!
— Ja? ja? odparł Węgrzyn prostując się i spluwając pogardliwie — to się po mnie nie pokaże! żebym babskich proroctw słuchał!
— Kochanku Węgrzynie od złotéj Bani przynajmniéj się wyspowiadaj zawczasu, bo cię święty Piotr nie puści na piwo do Abrahama, a słychać, że ono lepsze jeszcze niż Wareckie.
To mówiąc Kostucha rozśmiała się, i zaczęła skakać przed Węgrzynem, dziwne robiąc krygi, od ust posyłając mu pocałunki, kłaniając się, chichocząc. Janasz spuścił głowę, niby nic nie uważał, ale sposępniał widocznie.
Od niego poszła żebraczka do jakiegoś chłopaka, który obracał muszkiet z obawą i niezgrabnością, zbliżyła się, pokłoniła mu i poczęła go musztrować. Chłop na widok tego dziwowiska gębę szeroko roztworzył, a Konstancja korzystając z zagłupienia parobka, jęła mu szybko dawać nauki o strzelbie i wojaczce.
— Bo ty nie wiész, odezwała się groźnie, że ja jestem półkownikiem regimentu Bosaków. Flinta na ramię — ale nie tak jakbyś cepisko trzymał! słyszysz nabijaj! celuj! pal! a pamiętaj serdeczny mój, jak będziesz strzelał do Szweda, to go nigdy nie bierz na cel w piersi, bo u niego żebra mosiężne, a ramiona żelazne i łeb kamienny, zawsze rychléj mierz w obwisłe brzucho i we flaki, to go zwalisz pewniusieńko, bo u niego całe życie w kałdunie. Szwed też, żebyś wiedział kochanku, ma ręce słomiane. Kiedy zechce bić, nastaw mu się tylko, a nie poczujesz razu, byle śmiało.
W tem nadszedł xiądz Mielecki, a żebraczka ustąpiła śmiejąc się jeszcze i powitała go:
— Chociaż ja półkownikiem jestem, a to hetman, widzisz gburze, skłoń że się jak przed wodzem.
— Ej stara! stara! że też ciebie jeszcze trzymają się żarty!
— Prawda ojcze! wzięły się mnie gdyby pijawki i puszczać nie chcą! Cóż robić! aby daléj! Czołem panie hetmanie, pójdę daléj oglądać wojsko wasze.
I wywijając kijem jak muszkietem posunęła się w podwórze ku przybywającéj ślachcie.
— Sługa jaśnie wielmożnego pana, odezwała się z przysadzistym ukłonem do łysego ślachetki, który wózkiem przybył i nigdy podobno takiego tytułu nawet od ludzi swoich na wsi nie słyszał.
— Poczekaj, moja kochana, poczekaj, odparł przyjezdny, worek zapakowany, dam ci późniéj jałmużnę.
— Bardzo dziękuję jaśnie wielmożnemu panu, za dziesięć lat będę się stawić po nią.
To powiedziawszy, poskoczyła ku bramie chyżym krokiem, zaczepiając po drodze każdego, słowem, gestem, ukłonami, wymknęła się na most i znikła.
Właśnie w téj chwili znaczny pociąg i orszak liczny wjeżdżał w podwórzec; byli to ludzie i konie pana Piotra Czarnieckiego, który oddawna oświadczył się Przeorowi, że gdy niebezpieczeństwo przyjdzie i on stawić się do Częstochowéj nie omieszka; jakoż dotrzymał słowa i z pocztem porządnym, z zapasem dla niego potrzebnym, ściągnął do klasztoru.
Był to godny brat wielkiego Stefana; toż samo w nim męztwo, jedna wytrwałość, jedna prostota obu; ze ślachtą i prostym ludem łagodny i miękki, serdeczny brat i ojciec, z panami czasem opryskliwy i nieco dumny, a wysoko podnoszący głowę: zresztą przedewszystkiem żołnierz i jak żołnierz niepatrzący jutra, chętnie czyniący ofiarę z mienia i krwi własnéj, wesoły zwłaszcza w boju, lubiący pracę, w spoczynku łatwo się nudził: pobożny duszą, ludzki, towarzyski i braterski, nawet z twarzy miał nieco podobieństwa do pana kasztelana Kijowskiego, tylko zawczasu obłysiał, co mu powagi dodawało, a brodę podgalał. Strojem jego, szaraczkowy kontusz, burakowy żupan z wyszarzanéj jedwabnicy, szabla stara i doświadczona na rzemiennym pasku klamrą spiętym, na głowie czapeczka ze skóry przeszywana gęsto, jakiej pod hełm używano, tak że tylko na nię wdziać żelazo, pancerz opiąć i gotów do boju. Jechał sam konno, za nim czeladzi kilku, a wozy skórami okryte, po cztery i po pięć koni, ciągnęły prowizje potrzebne, które się w domu znalazły, a w Częstochowie przydać się mogły. Ledwie ujrzeli go xięża i rodzony jego xiądz Ludwik Czarniecki, zaraz pośpieszyli przybywającego witać. Xiądz Mielecki znalazł się najbliżéj.
— Otóż i mnie macie, rzekł wesoło z konia zsiadając i czapeczkę zdejmując pan Piotr — jak mnie widzisz tak mnie pisz; nie wiele zdużamy, ale co podołamy to wasze i z całego serca przychodzę dzielić z wami, jaką Bóg zdarzy, złą czy dobrą dolę. Ja, trochę czeladzi do flinty sposobnéj, kilka wozów rupieci, ot cały przybytek.
— Bóg wam zapłać waszą nad biédnemi mnichami litość i pomoc, którą świętemu miejscu przynosicie, rzekł z ukłonem ojciec Mielecki — wielki to przybytek jedno serce mężne i dwoje rąk dzielnych!
— Każcie mi tam gdzie jaki kątek dla mnie i moich ludzi wyznaczyć, odparł ściskając brata pan Czarniecki, ja tym czasem pośpieszę Hetmana naszego powitać.
— Kogo? spytał ksiądz Ludwik.
— A jużciż nie kogo, tylko xiędza przeora, poczciwego Kordeckiego, bene nominatum, bo i od korda być może, et a corde i piérwszym pokierować potrafi w obronie tego przybytku, a drugie ma, daj nam Boże wszystkim.
Tych słów domawiał, gdy xiądz Przeor pośpiesznie naprzeciwko niemu dążący, by pożądanego powitać gościa, stanął przed nim.
— Witajże nam, cny obrońco Częstochowéj!
— Do nóg upadam xiędza Przeora dobrodzieja — paratus jak mnie widzicie, z dłonią i szablą na usługi klasztorne się stawię. Odebrałem listy wasze, i co się zebrać mogło w posiłek przywodzę, primo attamen se ipsum.
— A to nam najdroższa, bo afektu dowodzi ku świętéj kraju Patronce i tym progom, i dla sług jéj niegodnych. Rozgoścież się szanowny panie w naznaczoném wam mieszkaniu i gospodarujcie tu, jak u siebie.
— Pro primo, ojcze a dobrodzieju, gdzież jest moja cela?
— Panu Stefanowi Zamojskiemu, który dziś niechybnie ma przybyć z żoną i synem, naznaczyliśmy najobszerniejsze mieszkanie, a dla Pana w klasztorze samym, za klauzurą, gościnny pokój obszerny także i wygodny.
— Mnie o to nie idzie, ojcze mój kochany, przerwał pan Czarniecki, dziękuję wam bardzo za troskliwość, ale gościnny pokój wasz znam i przyjąć go nie mogę. Pamiętajcie, że to nie gościa i nie brata pana kasztelana mieścicie, ale żołnierza, któremu być potrzeba jak najbliżéj murów, aby i w chwili spoczynku, ucho miał na nie i oko. Dajcie mi siaką taką ciupkę przy węgle murów, to dopiéro mnie ucieszycie, bom ja tu nie przyjechał roskoszować się, ale pracować z wami i dalipan od serca.
— I z téj celi do murów niedaleko, rzekł z rozrzewnieniem przeor, zajmujcie ją proszę bardzo, gdzieindziéj byłoby wam niewygodnie.
— Kto teraz, ojcze, teraz o wygodzie myśli, byle gdzie głowę położyć na chwilę i po wszystkiém; jeśli mi chcecie łaskę uczynić, lokujcież mnie jako sam proszę, przy murach, przy murach.
— Tam są tylko liche izdebki, a hałas gawiedzi.
— Tegoż mi potrzeba, oko mieć będę, stawcie mnie gdzie w narożniku.
— A kule szwedzkie, jeśli Bóg nas niemi nawiedzi?
— O! znam ja grubość Częstochowskich murów i spokojny jestem o to, zresztą wszakże mi idzie, żeby być jak najbliżéj kul, a zatém tak! tak! na dole w baszcie!
— Chcecie tego na prawdę? spytał Kordecki.
— Ani ustąpię od tego!
— Więc wola wasza, ojcze Ignacy każcie oczyścić izbę — czyńcie jak się wam podoba! a teraz, powiedźcież mi, jakie wieści, co słychać?
— Stare! stare! Szwed dobywa Krakowa, już mu jednéj stolicy niedosyć, może go i dostał do tych por, rzekł z westchnieniem głębokiem pan Piotr, miałem pismo od Kaszlellana, źle ominuje, źle! Kraków wezmą, chodzi już tylko oto, by dobre artykuły wytargować.
— Król jeszcze na Spiżu?
— Dotąd i ani myśli ruszać! dokąd? z kim?
— A na nas tam nie mierzą?
— I owszem, wiem z pewnością, że lada godzina jakiś się oddział tu wybierze, naradzają się tylko (od swoich to mamy) kogo naprzód expedjować; zda się, że poczną od politycznych traktacyi i katolika tu wysforują, byleby się tylko wkręcić, pod pozorem wzmocnienia presidium twierdzy. Myślę, że Wejhard podejmie się tego i pokłoni Częstochowie lisią czapką...
— Wola Boża, niech przychodzi kto chce, jesteśmy już spokojni, obraz (rzekł Przeor cichuteńko) na miejscu bezpieczném, sreberko także, a my mając garść ludu i pomoc w takich mężach jak wy i pan Stefan Zamojski, opiekę w Matce naszéj, nie zlękniemy się. I traktować potrafiemy i bić się, ad omnia parati.
— Jeszcze nie przybył pan Miecznik?
— Niema go, ale dziś być musi. Ślachta już gnana panicznym strachem gromadzi się do nas, i za to dzięki Bogu, więcéj głów i więcéj rąk mieć będziemy. Dzisiaj powitaliśmy pana Żegockiego, Zygmunta Moszyńskiego i kilku innych; każdy z sobą przynosi więcéj niż najdroższy skarb, bo męztwo i wiarę w to, że się Częstochowa ostoi. Nawet pan Alexander Jaroszewski z Lubidzy. Żonę tu swoją pobożną a świętą niewiastę i z dziećmi przysłał, pewien ich bezpieczeństwa. I zdarzy Bóg, nie damy się.
— Nie damy się, powtórzył wesoło Czarniecki oglądając po murach i po dworcach pełnych ludu krzątającego się dokoła, pełnych wrzawy, gwaru i stękotu oznajmującego wielkie przygotowania.
— A widzę nie spicie xięże przeorze, rzekł, bo tu istotnie jak na Zamku, przybor do wojenki, aż serce rośnie.
— I dziś, dzięki Bogu, odpowiedział xiądz Kordecki, oczy wznosząc w niebo łzą zroszone, byleby przybył pan Miecznik, w zupełnéj staniemy gotowości. Mam z górą stu sześciudziesięciu już ludzi, nie licząc nas zakonników i ślachty, która na dowódzców się wybierze, nie licząc czeladzi i posługaczów klasztornych: działa na miejscach, tylko je poświęcić, kule i prochy pod ręką, a dla rozweselenia serc frasobliwych, exhilarandi gratia i kapella klasztorna swoję broń sztyftuje. Bo jak poszcząc przykazał nam Chrystus twarz mieć wesołą: tak i tu ciężką a smutną spełniając powinność, pełnić ją potrzeba z twarzą rozjaśnioną. Ale my tu stojemy, rzekł opamiętując się Kordecki, a ja nie gościnny gospodarz, nie proszę pana spocząć, wnijdźmy więc jeśli łaska.
— Jabym raczéj mury chciał opatrzyć! rzekł pan Czarniecki żwawo, wąsa sutego kręcąc.
— Na to będzie czas jeszcze, bo nieprzyjaciel, spodziewam się, tak zaraz na kark nam nie spadnie. Chodźmy więc słusznego zażyć odpoczynku.
Skłonił się pan Piotr i wziąwszy pod rękę przeora, razem wsunęli się do klasztornego gmachu: gdy tym czasem ludzie i czeladź wozy odprzęgali i manatki znosili do baszty, którą sobie Czarniecki obrał na mieszkanie.
Nad wieczorem przyjechał spodziewany miecznik Sieradzki pan Stefan Zamojski z żoną i synem młodym chłopcem, wyrostkiem, Stefanem także. Nie należał on, jakby z nazwiska sądzić można, do rodziny Zamojskich, już podówczas ze ślachty do magnatów przechodzącéj, do Jelitczyków, potomków Florjana Szarego, których wielki Jan wwiódł za sobą na Senatorskie krzesła, między familje dawniéj pańskie, ale nie tyle może zasłużone co oni. Pan Miecznik choć z nazwiska Zamojski, całkiem innego był rodu, bo u nas ród oznaczał zawsze raczéj herb niż nazwisko; on opowiadał o pochodzeniu, świadczył o krwi związku, a przyjęcie do niego, było przysposobieniem do familji. Zamojscy Sieradzcy byli herbu Poraj, a pan Miecznik mieszkał w dziedzicznych dobrach Strzelczu. Jak pan Czarniecki kasztelan Kijowski, który sam będąc przodkiem (niestety! bezdzietnym!) przesławnych dygnitarzy między antenatami nie liczył; pan Stefan był całą gębą ślachcic tylko, otoż fortunka piękna, imię uczciwe i kolligacje mogły go popchnąć i wyżéj. Nie piął się wcale na pana, woląc być sobie dobrym ślachcicem, niż ladajakim podpankiem. A był to człowiek, co w swoim wieku za typ ślachcica mógł uchodzić.
Rzekłbyś, że się urodził do konia i szabli, tak mu łatwo przychodziło wszystko, co się tknęło rycerstwa, tak od młodu, instynktowo, nim się wyuczył, już zda się umiał swoje rzemiosło wojaka; nie było konia któregoby nie dosiadł, szablicy, coby nie świstała w potężnéj jego dłoni, zbroi coby mu zaciążyła na barkach. Służył w wojsku i wyszedł z niego nie tylko żołnierzem, ale wytrawnym dowódzcą; poznał wszystkie gałęzie sztuki wojskowéj, namiętnie ją polubił i długiémi wieczory nie było mu księgi milszéj nad rozprawy de re militaria, nad traktaty o Archelji i tym podobne pisma. Ale zdjąwszy zbroję, rolnik z niego i gospodarz wyśmienity, nie na sposób pana Pawła Warszyckiego, który w gospodarstwie grosz tylko widział, ale z potrzeby pracy, z zamiłowania wioski i roli. Lud kochał i był od niego kochanym jak ojciec. A choć trzymał wszystkich w ryzie, każdy mu oddawał sprawiedliwość, że nigdy nawet pospieszném słowem, niesłusznie nie zgromił. Prawo znał także na palcach i czyś go zaczepił z kanonicznego, czy z rzymskiego, czy z krajowego, czy nawet z Saxona, nie wywiódł go w pole lada kauzyperda. Nie lubił wprawdzie pieniactwa, bo mu święta zgoda nad wszystko była miłą, ale czuł to, że jako obywatel kraju, prawa jego znać był powinien. A w życiu codzienném acz poważny i umiejący okazać, że znał godność swoją, przyjacielski był i miły, że się bracia ślachta Sieradzianie posiekaćby za niego dali. Miał tylko jedną wadę, jeśli się to owemi czasy wadą nazwać mogło, a z niéj jeszcze u ludzi na chlubę sobie zarabiał; był wymowny, lubił sam przysłuchiwać się swoim figurom retorycznym i chętnie może do zbytku prawił oracje, byleby się zręcznostka nadarzyła. Wymowa jego była wyszukaną i najeżoną przypomnieniami, to też jéj kwoli spisywał w swéj księdze co tylko piękniejszego w tym rodzaju spotkać mu się trafiło. Tu był niewyczerpany, nieprzebrany, nieprzesłuchany, ale też byle pogrzeb, byle chrzciny, oddawanie marcepanów, przyjmowanie panny, zamiana pierścieni; dobijano się o niego w całéj Sieradzczyźnie, ba i z dalszych stron, tak mu łatwo było ex abrupto mowę przednią powiedziéć.
Postać malowała człowieka: ogromny, barczysty, pleczysty, silny jak żubr, z włosem czarnym, z wąsem potężnym podkręconym ku górze, płeć miał białą i rumianą, oko pełne a ogniste, czoło podgolone wysoko; głowę nosił do góry, chętnie w bok się ręką podpierał, a kiedy kroczył, to z taką powagą i z taką razem grzecznością i przymileniem, że znajomi i nieznajomi witali go czapką i uśmiéchem, od razu, na piérwsze wejrzenie, będąc już dla niego dobrze uprzedzeni. Lubił się pięknie ubrać, i nikt nadeń w okolicy nie nosił wykwintniejszych kontuszów, taratatek, katanek, węgierek, lamowanych, bramowanych, guzami i pętlicami strojnych, nikt piękniejszych nie miał czapek, szabel i siądzeń na konie i rzędów i zbroi. Bodaj sam jeden był w domu, zawsześ go zastał czysto i starannie ubranym; a kiedy w pole lub na polowanie, (był i myśliwy dobry) na bułanym jechał stępaku, to choć rząd był z rzemienia, ale węgierski i misterny, i było co na niego popatrzéć.
Takim to był pan miecznik Sieradzki, który raźno w dziedzińcu zsiadłszy z konia, otrząsnąwszy się, skierowawszy żonę, jéj dwór i syna ku wskazanemu mieszkaniu, sam żywym krokiem wśród szeptów przytomnych, pospieszył do klasztoru. Na pół korytarza powitali go xiądz Ignacy Mielecki i Piotr Lassota, i tuż stante pede poczęły się długo trwać grożące mowy obustronne, gdy pan Piotr Czarniecki, z księdzem przeorem nadchodząc je przerwali; szli także naprzeciw Miecznika.
Nie mógł tak uroczystéj opuścić okazji pan Zamojski i ucałowawszy rękę dostojnego Przeora, rozpoczął ore facundo przywitanie, kto wié czy trochę w drodze nie przygotowane?...
— Stat sua cuique dies, przewielebny Przeorze dobrodzieju! na mnie też przyszedł szczęśliwy dzień, w którym na rozkazy wasze, do obrony tego miejsca świętego przybywam i staję clam et aperte, directe vel indirecte walczyć gotów. Cum sua non insaniat hostilitate Szwed jeszcze, czas właśnie durum contra durum postawić, przeciw napastnikowi zawziętemu, męztwo niepokonane. Dies albo notanda lapillo, dzień szczęśliwy mi i pamiętny, w którym w szeregi obrońców tego miejsca totum per orbem wsławionego, zapisać się mogę. Adsum, ojcze przewielebny, acz czuję, że wzywając mnie, wielki zaszczyt małemu uczyniłeś człowieczkowi. Za jedno tylko zaręczyć i poprzysiądz mogę, że jeśli się Bogu podoba, powołać nas ad arma: pallor in ore, mucies in corpore nie postaną, a męztwo pobożność, pobożność męztwo krzepić i umacniać będzie. Tak jest, si totis campis fulcerint hostium signa, my z garścią inpavidi staniemy przeciwko nim, a głos twój przewielebny Przeorze! będzie nam fax et tuba do szczęśliwéj wiktorji i tryumfów.
......Byłby mówił dłużéj zapewne, ale xiądz Kordecki widząc już na co się to zanosi, uściskał go zaraz, zagadał i zapoznał z panem Czarnieckim. To poznanie o mało nowéj nie sprowadziło oracji, bo pan Miecznik, brata sławnego Kasztelana Kijowskiego chciał godnie powitać i począł już:
— Kogoż to oglądają szczęśliwe oczy moje?...
Ale mu nie dano dokończyć, wmieszali się przytomni i na chwilę markotnego z przerwanego wylewu elokwencji, wiedziono do przeorskiéj celi, gdzie lekki posiłek wieczorny był już przygotowany. Nie wszyscy zebrali się tu goście, kilku tylko przedniejszych, resztę zaś ojciec podprzeor i inni, traktowali w refektarzu poufaléj i dla nich samych miléj, bo jakkolwiek wszyscy byli bracia szlachta, ale panowie Zamojski i Czarniecki, jeśli nie re to nomine trochę imponowali.
Dzień ósmy Listopada upłynął na zwyczajnych modlitwach i krzątaniu się w klasztorze; wątpliwości już najmniejszéj nie zostawało, że Szwedzi rzucić nie zechcą Częstochowéj leżącéj im na drodze, i zostawić niezajętą; wiedziano że się o nią pokuszą niechybnie. Od okolicznéj ślachty i przyjaznych sobie panów, xięża co chwila prawie, dopóki drogi jeszcze przecięte nie były, odbierali wiadomości coraz bardziéj zatrważające. Większa część radziła wcale się nie opierać i wytargowawszy tylko całość i bezpieczeństwo świętego miejsca, wpuścić tu szwedzką załogę. Zdawało się bowiem wielu niepodobieństwem, utrzymać w téj małéj twierdzy, gdy stolica i znaczniejsze grody opanowane już były. Z całéj Polski w téj chwili, jeden tylko niewielki kawałek Podgórza, pozostał wolny jeszcze od najazdów; a i tu choć nie było nieprzyjaciela, napaści na dwory, rabunki i rozprzężenie się społecznego porządku, co chwila stawało straszniejszém. Mało było ludzi, co nie wierząc w ostateczną zgubę, mieli jeszcze jakiekolwiek nadzieje i wyglądali spełnienia ich, to od wojsk z pod Wojnicza, to od nowego Chana, to od Elektora Brandeburskiego. Zimniejsi i rachujący po ludzku, ostateczny już przewidywali upadek Polski i jedyny dźwignienia się środek widzieli w Karolu Gustawie, od niego wyglądając oswobodzenia prowincij Buskich i Litwy.
Goniec przybyły do Przeora dniem wprzódy, zwiastował wreszcie, że już Szwedzi ku Częstochowie są w drodze. List przez nieznajomego przyjaciela pisany, dokładnie objaśniał, że Wittemberg najwięcéj podobno dla sréber klasztornych, z których, dla ujęcia sobie wojska polskiego bić chciano monetę na gotowe Kazimierzowskie stępie, polecił zająć Jasną-Górę. Wyznaczony był do tego blizki podobno krewny wodza naczelnego, Jenerał Lejtnant Burchard Miller; lecz że się nie spodziewano wcale, iżby mnisi pomyśleli nawet o oporze, wyprawiono przodem z Wielunia część oddziału z Janem hrabią Wejhardem Wrzeszczewic, Czechem z rodu, katolikiem, i Sewerynem z Kali Kalińskim starostą Bracławskim półkownikiem polskim. Ci mieli, jako katolicy, łatwiejszy przystęp otrzymać do twierdzy i Szwedom utorować drogę.
Wejhard prowadził z sobą około dwóch tysięcy ludzi i kilka małych działek polowych, które po jesiennych rozbłoconych drogach z trudnością się wlokły.
Z klasztoru Wieluńskiego z wieścią o wystąpieniu jego w pole wysłany mieszczanin, stanął w Częstochowie, dzikie plotąc rzeczy i postrach niosąc z sobą; ale mu tu długo gościć i popłoch rozsiewać między załogą nie dano. Przeor zresztą, Zamojski i Czarniecki, gotowi byli na wszystko, prócz poddania się.
Naczelnik tego piérwszego oddziału szwedzkiego hrabia Wejhard był, jakeśmy się już dowiedzieli, katolikiem; znali go zakonnicy z dawniejszéj jego pielgrzymki na miejsce święte i darów uczynionych świętemu obrazowi; ale teraz inny to wcale był człowiek.
Wejhard był awanturnikiem i długo losu szukał po świecie, nim go sobie u Szwedów znalazł; wódz-najemnik, jakich wielu w XVII wieku wałęsało się po europejskich dworach, z trochą talentu wojskowego, a wielkiém rozumieniem o sobie, nadęty pochodzeniem o którém wysoko trzymał, przebiegł był wprzódy mnogie krainy, ofiarując swe posługi nadaremnie nie jednemu z monarchów. Był to człowiek miłéj powierzchowności, postawy pięknéj, wychowany starannie, i z rzemiosła swego wielojęzyczny, bo tułając się po świecie nauczył się po łacinie, po niemiecku, po włosku, (po czesku mówił z dzieciństwa), po polsku nawet umiał trochę, lecz tym językiem nie mówił, wzgardę dla niego okazując. W obejściu wielki pan, ujmujący i słodki, lub wzgardliwie dumny, za drzwiami łatwo szydził z tych, którym się kłaniał przed chwilą i grzeczności sypał; i na słowo jego w najmniejszéj rzeczy polegać nie było można. Wiara jego jak język, jak wszystko co wdziewał na siebie, tylko dla okoliczności, była mu środkiem, była płaszczem, nigdy przekonaniem i prawem. Jakiś czas bawiąc w Polsce, bo dzierżawił Wieliskie kopalnie w nadziei wielkich zysków, które go tu ominęły, okazywał się zrazu przyjacielem Polaków i gorliwym katolikiem dla przypodobania im. Nikt też wówczas w większéj nie żył przyjaźni z mnichami nad niego, nikt głośniéj czołem nie uderzał przed Częstochowską Najświętszą Panną. Choć z rzemiosła żołnierz, lepszym był jednak dworakiem i dyplomatą i dla tego przodem go wysłano, spodziewając się, że łatwo dawniéj znajomych mnichów skłoni do poddania się, malując im wymownie a zręcznie potęgę szwedzką i strasząc zniszczeniem, a z drugiéj strony złote obiecując góry.
Goszcząc w Polsce lat kilka, gdy nic tu otrzymać dla siebie nie potrafił, w spekulacjach się zawiódł, a podobno na farbowanych jego lisach, choć dobrze je ubarwił, poznano się; rzucił się był szukać szczęścia u Rakuskiego dworu. Tu, w ognisku ciągłych praktyk przeciwko Polsce, chciał być użytecznym, ale mu widać niedowierzano, bo niedługo popasał, a widząc że nic nie zyska, rzucił się do Konstantynopola. Wielu tak naówczas francuzkich i niemieckich błędnych rycerzy, noszących miecz i głowę do najęcia, kręciło się, a z rozpaczy wreszcie rzucało się do Turka na nauczycieli niewiernych przeciwko własnéj braci. Hrabia poszedł ich drogą, ale i tu mu się nie lepiéj poszczęściło, zajechawszy szumno i głośno, obiecując wiele ze swéj znajomości kraju polskiego, na który rad był prowadzić wojska sułtańskie, gdy rozpatrzył się, iż go wielki wezyr niechętnie słucha i ni tém ni owém zbywa, a o łamaniu traktatów wcale nie myślą i gdy sprzedać się nie potrafił, bo mu nawet zbisurmanienia nie projektowano; zakręcił się i nazad powrócił. Zajątrzony przeciwko Polsce, w któréj był gościnnie i ludzko ale z niejaką nieufnością i ostróżnością przyjęty; pojechał nazad do Austryi, a zasłyszawszy o nowym królu szwedzkim i abdykacyi Krystyny, rzucił się tam dmuchać wojnę. Można sobie wyobrazić jak go tu mile przyjęto, gdy się zetknął z zaciętym panem podkanclerzym; poznali się, zrozumieli, ocenili i pojęli zaraz jak jeden drugiemu użytecznym być może. Wejhard już doświadczony potakiwał niezmordowanie Radziejowskiemu, Radziejowski wynosił pod niebiosa Wejharda, a Karol Gustaw wychodząc na Polskę wziął go z sobą i dał mu nad jednym oddziałem dowództwo.
„Umysł żywy, ładna wymowa, dworski polor, ochotne przyjaźni zawieranie, zręczność wprowadzeniu powierzonych mu spraw, a nadewszystko niechęć i wzgarda ku Polsce (piszą współcześni) nieprzyjaźń dla domu Austriackiego, zjednały mu łaski, znaczenie i wziętość.“
Towarzysz jego Seweryn z Kali Kaliński starosta Bracławski, podpanek dumny, napuszony a goły, z bojaźni gotów nie tylko Szwedowi, ale Turkowi służyć; dla wzniesienia się, powiększenia swojego znaczenia lub zbogacenia, nie liczący ofiar, wielki niby bicz na wady narodowe i deklamator przeciwko zepsuciu, którego był najohydniéj zgniłym owocem; plwający nieustannie na gniazdo swoje i karcący wszystkich surowo, choć sam najnikczemniéj postępował; z nieprzyjacielem, dla jednéj bojaźni i chciwości się wiążąc; gorliwy stronnik Szwedów dla tego, że Szwedzi byli silniejsi, dziś poddany Kazimierza, jutro Karola Gustawa, pozajutro może zwolennik chętny Rakuskiego domu, niewiem czyją, może samego szatana utrzymywałby stronę, gdyby się bardzo zląkł lub wiele na tém zarobił; byle się podłością wykupić od strachu, lub wyżebrać datek i tytulik. Nic go nie kosztowały zmiany barwy, ale w téj chwili był to gorący, namiętny, zapamiętały aż do szału, wymówny i natchniony przyjaciel Radziejowskiego, któremu wespół z Wejhardem pochlebiał. Że wiele mówił, głosno krzyczał, napadał gwałtownie i miał dla słabych postać groźną i zastraszającą; że kłamał łatwo, że mu słowa nie zabrakło nigdy, ani o przysięgę było trudno; że wreście wiedziano dobrze iż niepytając przekonania zrobi co mu każą, obrano go za towarzysza Wejhardowi. Hrabia miał kierować, Kaliński posłuszny kierunkowi krzyczeć i przekonywać; ten był głową, ów ustami; reszty, groźny zastęp, huk, hałas i harmider miał dokonać.
Wychodząc z Wielunia tak się Szwedzi rozrachowali, nie sądząc żeby o nich w Częstochowie wiedziano, aby w nocy stanąć pod murami, natrzeć, huknąć, nastraszyć, niedać się opamiętać, z jednéj strony zagrozić ogromnie, z drugiéj wiele przyrzekać, wsunąć się do Jasnéj-Góry w płaszczu przyjaciół, katolików i wrota jéj otworzyć Millerowi. Naówczas, owi katolicy mieli się z niedotrzymania paktów wymawiać, zwalając wszystko na protestanta, i ubolewając żarliwie nad niespodzianym wypadkiem, powoli wysunąć.
Ale zawiodły ich fałszywe rachuby, bo siódmego Listopada, już xiądz Kordecki dokładną miał wiadomość, nietylko siły jaka wyszła z Wielunia, wodzów i ich zamiarów, ale nawet godziny mniéj więcéj o któréj przyjść mogą; wiedział o całém ich ciągnieniu po nad granicą Szląską, o stanowisku w Krzepicach, o przybyciu do Kłobucka.
Pozornie spał klasztor, światła były pogaszone, na jednéj tylko wysokiéj wieżycy płonął kaganiec jak gwiazdka wieczorna na niebie pochmurném. Ciemności ogarniały górę, twierdzę i miasto, nigdzie głosu ludzkiego, żadnych na pozór przygotowań, ani człowieka na mutrach, ani do koła straży, rzekłbyś że mnisi ani się spodziewali odwiedzin.
Ale wewnątrz wszystko co żyło na nogach; xiądz Przeor modlił się w swojéj celi, Zamojski szykował lud u bramy na którą szczególną zwrócono baczność, Czarniecki obchodził mury z maleńką latarką zaglądając wszędzie, rozpatrując wszystko; zakazano głośno odzywać się z hasłem, chodzić z ogniem i mówić nawet donośniéj. Ślachta schroniona w klasztorze, któréj jeszcze niepotrzebowano, o niczém niewiedziała.
Gęsty mrok przykrywał okolicę całą, cisza przerywana tylko wichrem jesiennym rozlegała się szeroko po dolinach i wzgórzach; z klasztoru ani dźwięku, ani głosu, ale przysłuchawszy się bacznie, podszedłszy bliżéj, dochodziły ucha to chrzęsty zbroi, to stąpania okutych w żelazo żołnierzy, to brzęk stłumiony podejmowanéj broni. Na drodze od Kłobucka wiodącéj, powolnie po rozlazłém a gęstém błocie, sunął się oddział żołnierza szwedzkiego z piechoty i jazdy złożony, wiodąc za sobą pracowicie co chwila grząznące działa; na czele jego jechali Wejhard i Kaliński: pierwszy wesół i szyderski, bo pewien powodzenia i sławy, drugi zbyt wielki dworak i wprawny pochlebnik by mu gorliwie humorem nawet potakiwać nie miał.
Przed niemi na jaśniejszém nieco niebie, widać było już czerniejącą górę i wysoko wspiętą wieżycę na któréj błyskało światełko; klasztor i mury pogrążone były w ciemności, ognie w nich zdawały pogaszone, brama rzucona bez straży, żywéj duszy w okolicy,
— Patrz-no panie pułkowniku, odezwał się Wejhard śmiejąc i zacierając ręce, dziś jeszcze przenocujemy w Częstochowie i napijemy się starego miodku xięży Paulinów i nigdzie niewidać żadnego przygotowania, tém lepiéj! Podejdziemy w cichości, potém nagle wpadniemy z wrzaskiem i krzykiem, opanujemy bramę i twierdza nasza!
— Niechybnie! dodał Kaliński, śmieliżby się upierać mnisi zwycięzkim po całéj Polsce wojskom Karola Gustawa? To być nie może, chybaby poszaleli. Święty Boże niepomoże, muszą się poddać i nas wpuścić.
— A klasztor bogaty, rzekł Wrzeszczewic, widziałem go w środku, żyją w nim sobie jak panowie, jak opaci, spaśli, brzuchy ogromne, twarze rumiane, opływają w dostatki. Wittemberg pożywi się niemało — dodał ciszéj — ale na to wojna! a Panu Bogu złoto i srebro niepotrzebne.
— Tak! dodał Kaliński pokaszlując, jest to zapewne ofiara, ale ją Polska uczyni chętnie dla swego zbawcy Karola Gustawa; w nim jedna nadzieja nasza.
— Wielki król! wielki wojownik! ale tsyt! cicho! oto się zbliżamy! baczność, zaraz zagra w uszy zakonnikom muzyka nasza i przebudzi ich larum. I wezwawszy młodego oficera, wydał mu rozkazy śmiejąc się w najlepszym humorze. Zbliżali się pod mury szukając bramy, chciano bowiem zrazu natrzeć na nią, w téj pewności że wrota nie zaparte, może i wcale nie strzeżone, zastaną. Myśl przerażenia mnichów, wyobrażenie popłochu jaki uczyni, uniżeń z jakiemi przyjmować będą zwyciężcę, może podarków któremi uczcić go będą musieli; rozpromieniała twarz Wejharda który w téj wojnie nic jeszcze sam przez się dokonać niemógł. Byłby to pierwszy jego tryumf; rachował nań jakby go miał w kieszeni i nie czując ani wilgotnego deszczu który kropił, ani chłodu którym wicher twarz mu chłostał, pośpieszał niecierpliwy ku twierdzy, zacinając konia chrapiącego i spinającego się niechętnie ku górze.
— Cha! cha! sucho śmiejąc się rzekł zwrócony do nieodstępnego Kalińskiego, co za niespodzianka mnichów spotka.
W téj chwili zbliżali się do pierwszych wrot i mostu, i nagle wśród ciszy głębokiéj, wśród uroczystego nocy milczenia, jak piorun rozległ się wrzask trąb, huk kotłów, okrzyk żołdactwa, wystrzały; jazda skoczyła szybko przodem do mostu, most był zwiedziony, brama zawarta.
Wejhard uśmiechał się jeszcze kręcąc wąsa, Kaliński milczał.
— Bramy zaparte! przybiegł oznajmić starszy od jazdy.
— Jakto? a zwód?
— Podniesiony.
— A straż jest?
— Żadnéj dotąd nie widać.
Tymczasem wrzaski, huk i wystrzały na wiatr coraz silniéj wzmagały i zdawały wstrząsać milczącym klasztorem; Wejhard spinał konia ostrogami chcąc wybiedz naprzód; gdy spłoszony wierzchowiec uskoczył w bok nagle sapiąc i stulając uszy — jakaś postać wysoka, chuda, dziwna jak zjawisko z pod kopyt prawie końskich, dźwignęła się i podniosła.
— Co to jest? kto tam? kto stój! stój! zawołali bliżsi żołnierze.
— Stój lub śmierć! jeden z nich śmielszy zbliżył się i chwycił widmo, dobywano już ognia, aby mu się z blizka przypatrzeć.
Rozpalona latarka, gdy ją podniesiono do góry, ukazała wychudłą żebraczkę, która trzymając się za boki, śmiała się do rozpuku.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! rzekła z ukłonem; a! jakże się mają jaśnie wielmożni panowie! szkoda! późno już na nabożeństwo, furta zamknięta, kościół także! poznaję jaśnie wielmożnych panów! jak Boga kocham, poznaję! oto pan Hetman, a to, pan Chorąży. Z kądże to Pan Bóg prowadzi? złe drogi! złe drogi, deszcz leje, a w dodatku i wrota zaparte. Ale to nic, zaraz każemy otworzyć i prosiemy do środka....
To mówiąc chciała uskoczyć, ale ją żołnierz w garści trzymał.
— Stój! wołał Kaliński, stój babo! mów! lub zginiesz, co się dzieje w klasztorze?
— A! zdrów xiądz Przeor? — zdrów chwała Bogu i x. Ignacy i Ojciec Benedykt i xiądz Marceli, wszyscy zdrowi. Matka Boska króluje, anieli śpiewają, Ś. Paweł po murach chodzi....
— To warjatka, od niéj się niczego nie dowiemy! zawołał Kaliński, puśćcie ją.
— Strzelać i trąbić! komenderował Wejhard, żywa dusza się nie ukazuje, walić do bramy. jużciż się ktokolwiek odezwać musi i żywo!
Ale nierychło, odsunięto okienko nad furtą, błysło światełko i Wejhard kazał zaraz strzelania na wiatr poprzestać; gdy głos od bramy spytał:
— W Imie Boże, cóż to jest za wrzawa i napaść nocna?
— A przecież głos ludzki! Kaliński rozmów się z niemi. Półkownik popędził ku brzegowi mostu zwodzonego.
— Powiedzcie, rzekł donośnie do furtjana, że oddział wojsk króla Jmości szwedzkiego Karola Gustawa, domaga się aby mu niezwłócznie wrota otworzone zostały.
— Kto dowodzi oddziałem — spytano od bramy.
— Jan hrabia Wejhard.
Światło znikło, głos umilkł, a dowódzcy dobry kawał czasu stali na deszczu, nim się znowu do nich odezwano.
— Częstochowa nie uznaje innéj władzy i króla nad najjaśniejszego Jana Kazimierza, o Karolu Gustawie nie wie jakimby prawem mógł żądać posłuszeństwa, i załogi jego nie potrzebuje.
Wejhard usłyszawszy to, im pewniejszy był skutku, tem się ogromniej gniewem zapalił.
— A trutnie! krzyknął po niemiecku, jeśli nie chcecie bym was z ogniem puścił, zaraz mi bramy otwierać!
— Bram nie otworzym! — odpowiedziano krótko.
— Proszę wpuścić posła do klasztoru! odezwał się Kaliński i obracając do Wejharda szepnął:
— Wszystko to nic, pójdę sam i zaraz te rzeczy ułatwię.
— Dobrze, a prędko, półkowniku, bo deszcz moczy i późno się robi! — odparł Czech obwijając się płaszczem.
W chwilę potém po rzuconéj mu kładce Kaliński musiał nie bez strachu przebywszy fossę, wązką furtą dostawać się do wnętrza bramy. Tu zupełną zastał ciemność i natychmiast, mimo protestacyi zawiązano mu oczy, wzięto go pod ręce, i szybkim krokiem prowadzono daléj przez bramy i podwórce, potém w gmachy jakieś, gdzie nareszcie odsłoniono mu twarz i ujrzał się w celi klasztornéj oświeconéj rzęsisto, w obec kilku mnichów stojących i patrzących nań w milczeniu. Kordecki poważny, zamyślony, surowy stał na czele.
Kaliński uczuł się nieco wzruszonym, ale prędko zuchwałą mowę odzyskał, potoczył okiem po starcach bezsilnych, zdało mu się że widzi na ich twarzach przelęknienie i głośno, rzucając wzrok groźny z pod brwi zmarszczonéj, zawołał.
— Czemu nie otwieracie bramy?
— Komuż to, i z czyjego rozkazu? spytał bardzo powolnie przeor.
— Przyszliśmy z hrabią Wejhardem zająć Częstochowę w imieniu J. K. M. Karola Gustawa.
— My Karola Gustawa nieznamy! odparł Kordecki przebierając różaniec.
— Cóż to za mowa! wiecie na co się narażacie takiém zuchwalstwem, ciągnął daléj Starosta Bracławski, kraj cały poddał się już Szwedom; Warszawa wzięta, miasta opanowane; jeśli najmniejszą rzeczą sprzeciwicie się tam, cztéry tysiące żołnierza skoczy na mury, was, kościoł, klasztór i majętności klasztorne z dymem puści.
Wola Boża! odparł niewzruszony wcale Kordecki z westchnieniem, i wpatrując się pilno w twarz Starosty, dodał: — Panie Starosto Bracławski, wam że to, katolikowi, Polakowi, na święte miejsce, na przybytek Matki Boskiéj w nocy jak nieprzyjacielowi, napadać, słabym a bezbronnym grozić mnichom, poczynać wrzawę i pożarem straszyć? wam-że to, co byście bronić nas powinni, stawać z orężem przeciwko matce własnéj!
Twarz, Kalińskiego na przelotną chwilę oblała się płomieniem wstydu, ale ten srom, dodał mu tylko zuchwalstwa, gdy do siebie przyszedł.
— Właśnie, rzekł dumnie, że ja i hrabia Wejhard jesteśmy katolicy, że czcimy ten obraz i chcemy miejscu świętemu zapewnić bezpieczeństwo, pospieszyliśmy przodem, by je przed protestantami zająć, i jeśli nie usłuchacie zdrowéj rady, gotowiśmy nawet użyć siły. Mamy z sobą cztéry tysiące ludzi, napróżnobyście myśleli nawet się opiérać, sroższą tylko kieskę gotując sobie. Tu niéma co myśleć, dodał, poddać się natychmiast i wrota otworzyć.
Xiadz Kordecki boleśnie się na to uśmiéchnął.
— Panie Starosto, rzekł, niewiem czy z wielkiego nabożeństwa tak hałaśnie i wrzawliwie napadliście ołtarz Matki Boskiéj i jéj sługi, ale to pewna, że choćby dla okazania, iż u stóp Jéj nikogo się nie lękamy, wrót nie otworzym...
— Musicie! zawołał Kaliński uderzając nogą w podłogę, ręką w stół — musicie, lub...
— Gdy będziemy musieli, uczynim to, odpowiedział Przeor powolnie, ale dotąd nie widzim się jeszcze zmuszeni.
— Chcecie więc pożaru? chcecie zniszczenia? chcecie krwi przelewu? Gdy żołnierz szwedzki siłą się tu dostanie, ja za nic nie ręczę.
— Bóg nas ochroni.
— Cóż to! myślicie sami jedni, trzymać się jeszcze wygnańca?
Niechcąc na to odpowiedzieć Kordecki, odparł tylko:
— Nie chcemy wcale wojny; Bogu służymy i wiedzieć nawet o niéj nie pragniem, nie zaczepiamy nikogo, zostawcie nas w pokoju.
— Dla waszego dobra, potrzebna jest załoga, tu chodzi o Obraz święty, o miejsce święte!
— Osobliwsza zaiste gorliwość wasza! cicho westchnął Przeor.
— Przyjdą, kończył zapalczywie Kaliński, przyjdą niekatolicy, Szwedzi, hałastra zbierana z całego świata, prusacy, kalwini, lutrzy i zniszczą was ze szczętem. My was tylko ocalić chcemy.
— Dziękujemy pokornie za tę gorliwość! w łasce Bożéj ufanie nasze, Bóg nas nieopuści! Zniecierpliwiony Starosta, odwrócił się żywo:
— A więc! rzekł — chcecie wojny, chcecie ruin, będziecie je mieli.
— Niechcemy! nie! pokornie zawsze rzekł Kordecki, nie nasza to rzecz wcale, odłóżcie przynajmniéj traktowanie do jutra, dziś noc, godzina północnego choru się zbliża, czas modlitwy, rano stosowniéj będzie o tém pomówić.
Groźnie spójrzał pan Starosta i szydersko się uśmiechnął, pewien już będąc, że klasztor ma w ręku.
— Ha! dobrze, dajemy wam frysztu do jutra! zawołał, nie rospoczniemy kroków wojennych, ale jutro się spieszcie, bo hrabia Wejhard długo czekać nie będzie. Jakkolwiek wielką mam nad nim przewagę, wstrzymać go nie potrafię. Jeśli nieusłuchacie mnie, i wy, i z wami ci co tu są, i majętności klasztorne przepadną — Pamiętajcie!
To mówiąc odwrócił się do wyjścia, gdy przeor poprosił go na posiłek wieczorny, ale Starosta odmówił i szybko, zajęty cały tém, jak przed Wejhardem ufarbuje odłożone do jutra traktowanie, wyszedł za drzwi.
Gdy powracającego postrzegł Hrabia, zniespokojony oczekiwaniem i miotający się na koniu, zdaleka zaraz zawołał.
— A co półkowniku, otwierają bramy?
— Zaraz, zaraz, opowiem wszystko, szukając słów jak najtrafniejszych, rzekł Kaliński: — Mnisi mocno przelęknieni proszą się do jutra, błagają by im tę noc darować, a potém przystąpią do traktowania. Niesposób było nalegać.... chociaż...
Wejhard z przekleństwem dobitném zawrócił konia i rzucił rozkaz szukania miejsca do noclegu; wojsko powolnie pociągnęło się ku kościołkowi Ś. Barbary i gmachom nowicjatu pod górą.
Kaliński gadał wiele, tłómaczył się, opisywał, drwił, ale Wejharda chmurnego rozruszać nie potrafił; Czech pochmurny jak noc, mrucząc cóś pod nosem, jechał na obrane stanowisko.
Nazajutrz, zaledwie ranek posępny po dżdżystéj nocy, okolicę rozświecił; z dziwnemi uczuciami zawiedzionych nadziei, niecierpliwości, gniewu, powstał z obozowego łoża Wrzeszczewic i spójrzał okiem posępném na mury twierdzy niedaleko się wznoszące. Stały one ludem nie okryte, na oko bezbronne, nie najeżone orężem, nie ożywione żadnym ruchem, ze swą wysoką wieżycą, z niememi jeszcze basztami przeciwko Szwedom, którzy lekce sobie ważąc niewielką twierdzę, wcześnie się już w myśli rozmieszczali tu i rozgospodarowywali.
Ledwie ocknąwszy się, spytał zaraz Wejhard o posłów klasztornych, a Kaliński poskoczył oznajmić, że już ich zajrzano idących ku domowi nowicjatu, w którym była dowódzcy kwatera i w koło którego rozłożył się obóz omackiem na prędce. Z niecierpliwością źle ukrywamy, oczekiwali wysłanych, oba dowódzcy, obiecując sobie skoro obejmą Częstochowę, pomścić na mnichach, za zuchwałe nieposłuszeństwo piérwszym rozkazom.
Gdy żołnierz od straży doniósł, że dwaj Paulini przybyli, Wrzeszczewic jakkolwiek niecierpliwy, sam już wyczekawszy się na nich, kazał nieco wstrzymać xięży i czekać im w podwórzu na wilgoci i slocie. Widać było z okna jak zakapturzeni mnisi sparli się o mur i otoczeni żołdactwem, wśród głośnych szyderstw gawiedzi, z zimną krwią i łagodną twarzą, znieśli to wymyślne męczeństwo słów, na które nawet odpowiedzieć wzbraniał im charakter kapłański.
Nareście wezwano ich przed wodza.
Posłani od księdza przeora byli: x. Benedykt Jaraczewski i Marcelli Tomicki, oba wytrawni, mężni, pokorni, cierpliwi, a duchem mocni; piérwszy wprawny do mówienia kilką językami, drugi łacinnik, szczególnie umysłu żywego, nie dającego się pożyć łatwo ani argumentami, ani strachem.
Gdy stanęli przed gniewnym Wejhardem, niewiedział w początku jak sobie postąpić, czy z razu gniewać się i rzucać, czy traktować chytrze a łagodnie; znać było w błysku oczów jego, chwilę téj niepewności, która szybko mignęła i wódz przybrał ton wyższości, państwa i powagi szyderskiéj niekiedy, niekiedy protekcjonalnéj, starając się utrzymać na wyżynie, którą zajął sobie na stanowisko tego boju.
Xiądz Benedykt postąpił kilka kroków, skłonił się poważnie i począł:
— Nie możemy wyjść z podziwienia, jaśnie wielmożny panie, i oczom własnym niedowierzamy, widząc cię tutaj i przekonywając się, że was a nie kogo innego oglądamy, sprawcą wczorajszéj napaści nocnéj. Mieliśmy prawo widzieć w tobie panie, opiekuna, obrońcę, czciciela téj Matki Bożéj obrazu, do którego stóp przybywałeś niegdyś z modlitwą w cale innéj postaci — Godziłoż się nocą, najeżdzać to miejsce, szturmować do bram przybytku, wrzawą usiłować nas zastraszyć i pod obrazem cudownym krzyki żołdactwa sprośne, rozpuścić?...
— Co się stało, przerwał Wejhard — to się stało, i nie myślę bym za to w sumieniu mojem odpowiadał; uczyniłem to dla własnego waszego dobra. Nie taję, że chcę i muszę zająć Częstochowę. Czyż niewiecie jeszcze co się dzieje i co was otacza, dodał z uśmiéchem, poddanie wasze nieuchronne, dziś, jutro, nastąpić musi, taka jest wola Karola Gustawa. Jako protektor klasztoru, jako przyjaciel wasz, muszę strzedz byście w gorsze niepopadli ręce. Spieszyłem, pędziłem, dla waszego dobra tylko...
X. Benedykt osłupiały zamilkł na chwilę.
— Ależ, rzekł powolnie, my wcale nie widziemy konieczności i musu poddania się komukolwiek; mnisi, modlemy się, chwalim Boga, pilnujemy miejsca, które nam powierzone zostało...
— A którego nie obronicie, dorzucił Kaliński. Wejhard wzrokiem nakazał mu milczenie i sam daléj mówił łagodnie.
— Nie tajno wam ojcowie, żem zawsze miał cześć dla świętego miejsca, żem was i zakon wasz miłował szczególnie, żem was wspomagał nawet i wspiérał, o czémbym nie wspomniał, gdyby nie dzisiejsza okoliczność, która mnie to wymienić dla opamiętania waszego zmusza. Bądźcie pewni, że nowe okoliczności wcale starego przyjaciela nie odmieniły. Przychodzę może w postaci wroga, ale w istocie jako przyjaciel i obrońca. Nie lękajcie się, zaufajcie mi, zdajcie natychmiast klasztór. Czasy dzisiejsze i obrót jaki rzeczy wzięły w całéj Polsce radzą wam to dla spokoju i bezpieczeństwa waszego. Zaręczam wam za całość wszystkiego, nic od was nie żądam, owszem sam jeszcze was wspomódz się będę starał.
— Panie, rzekł xiądz Jaraczewski, dziękujemy ci za te wyrazy, ale my podobno lepiéj z natchnienia Bożego widziemy co czynić nam wypada, zostaw nas losowi.
— Chcecie więc zginąć? za mną sroższa idzie burza, Generał Lejtnant Miller protestant, zmierza tu, nie prosić was, ale opanować siłą zamek: a wiecie co przy zdobyciu umie żołnierz rozjuszony, co może fanatyzmem ikonoklasty natchniony heretyk; ani was, ani miejsca, ani obrazu nawet ocalić nie będzie środka, jeśli nie uczynicie zaraz co radzę. Boję się byście potém z bolem serca nie skarżyli się na mnie, żem was do poddania nie zmusił.
— Na Boga i na wiarę waszą zaklinamy cię panie, przerwał Tomicki, na tę wiarę świętą katolicką, któréj jesteś wyznawcą, zostaw nas w pokoju, nie zmieniaj dawnéj swéj dla klasztoru łaskawości.
To są słowa, odparł żywiéj Hrabia, słów słuchać nie będę, to próżno, idźcie raz jeszcze i odnieście przeorowi radę moją, powtórzcie mu co powiedziałem i wracajcie z rozkazem otwarcia bram natychmiast: ręczę za całość wszystkiego — ani włos z głowy nie spadnie nikomu — ani słomka jedna z zapasów waszych nie przepadnie — inaczéj, wiecie co was czeka. Idźcie, dodał — idźcie i mówcie stanowczo, lub za nic nie ręczę potém.
Tu pożegnał posłów, ręką wskazując im na drzwi, a zakonnicy wyszli ścigani oczyma w milczeniu smutném i przebywszy znowu szeregi żołnierzy, które śmiechem przeprowadziły ich pod górę, pospieszyli do klasztoru.
U bramy czekali na nich wszyscy ciekawi skutku poselstwa, w maleńkiéj izdebce xiędza furtjana posiadawszy na zydelku. Znaleźli tu Przeora, Zamojskiego, Czarnieckiego, Moszyńskiego i kilku zakonników. Wszyscy niecierpliwie wyglądali wysłanych z powrótem, jeden tylko xiądz Kordecki milczący, ale pogodnego oblicza, najmniéj wzruszony, najspokojniéj, najobojętniéj na oko przyjął przybywających, jakby z góry wiedział co mu przyniosą.
Wnet zarzucono ich gradem pytań, na których mnogość w piérwszéj chwili zamilkli, a gdy się uciszyło nieco, rzekł xiądz Jaraczewski z czém ich odesłano i w krótkości całą swą bytność opowiedział.
Przeor się ani zdumiał, ani zastraszył, ani zniecierpliwił; przyjął to dosyć zimno.
— Takem się spodziewał — rzekł widząc wszystkich wejrzenia na siebie zwrócone i zdania jego wyglądające. Gdyby o nas tylko szło, odpowiedziałbym Hrabiemu jeszcze pokorną prośbą i stałą odmową, ale tu i o panów także chodzi, dodał wskazując Zamojskiego i ślachtę, a więc radzcie, zbierzmy się, pomódlmy, i powiecie co też, wedle was, czynić nam wypada?
— Zbierać się! radzić! zakrzyknął Czarniecki, niéma czego i po co, ot tu ciupka i tu nasza kupka, wcale dostateczne na wojenne consilium; nie puszczać Szweda i kwita. Obiecywać mu łatwo, bo czegoż nie przyrzekał już i czego nam nie ofiaruje, ale u niego zawsze zdrada pod jedwabnemi słowy, daj tylko kurze grzędę. Pięknie śpiéwa sam Wejhard, a czemuż wczora tak nie pięknie wpadł i zdradą chciał ubiedz święte miejsce, z hałasem, z wrzawą i jakby gospodę nachodził.
Co tu radzić! co tu długo myśleć, my wszyscyśmy nie więcéj warci od was ojcowie kochani, a prochem jesteśmy w obliczu świętéj Matki i Opiekunki naszéj: możemy się poddać losowi, który Jej zgotowany i wam. Za tém — co Bóg do serca xiędzu Przeorowi podda, to niech czyni, a my podzielim dolę z wami ochotnie.
Pan Zamojski odchrząknął, wyprostował się i gotował do długiéj zapewne perory.
— Laudandum est omnimodo consilium, W. Czarnieckiego, rzekł poważnie, i co do mnie naprzód, zgadzam się na nie ore et corde. O was tu chodzi więcéj, o miejsce święte, ara et sacra ojcowie; rozważcie siły nieprzyjaciół i swoje ku obronie, czyńcie wreście ad inspirationem Dei. My tu przybysze, goście, auxiliarii, nie wielką radę dać możemy. W tobie dostojny xięże przeorze, rada i przełożeństwo. Lecz chcecie rady? cóż czynić? słuchać należy. Jestli koniecznością, żelazną poddanie się JMP. Wejhardowi? Nie! nie! za cóż ulegać jego woli kupując niepewny pokój u niego, pacem incertam. Samiśmy my tu przyszli, z dobrej woli i wam nostram incolumitatem caraque pignora credidimus, z wami żyć i z wami umierać postanowiliśmy i gotowi, si sors ita tulerit, raczéj ginąć niż nieprzyjacielowi się poddać i patrzeć na polluta Sacra, contaminatam opressamque religionem. Doradzi Bóg na ocalenie honoru Matki swojéj, przybędzie w pomoc pobożnym usiłowaniom naszym, odeprze nieprzyjaciół...
Byłby mówił dłużéj, bo ten początek zaledwie za exordium uważać się zdawał, ale mu przerwał xiądz przeor i ślachta przytomna razem; Kordecki uściskiem serdecznym, bracia jednomyślném zgodzeniem się.
— Dzięki Bogu! zawołał po chwili przełożony, wierzycie w pomoc niebieską, wiara nas zbawi! wierząc w opiekę Opatrzności, wymodlemy ją sobie! Słabi na duchu giną tylko i modlitwa ich przestrachu pełna, ziemską bojaźnią przesiękła, niedochodzi do Boga, jako mgła rostaczając się po ziemi. Wierzcie a ujrzycie! Niech serca wasze biją ku Bogu, a Bóg usłyszy ich bicie. A zatém, niéma co dłużéj myśleć i naradzać się, nieście kochani bracia odpowiedz Hrabiemu, w tych co i przedtém słowach.
— A! rzekł pan Moszyński, z tym ptaszkiem, nie można jedném się kontentować, nowego mu co zaśpiewać; zwłóczyć, odkładać.... Czy nie byłoby dobrze naprzykład powiedzieć mu, że gdybyś wasza przewielebność nawet chciał co stanowczego uczynić, musisz się wprzód, stanowiąc o losie klasztoru, odnieść do xiędza prowincjała?
— Recte dixisti, potwierdził pan Zamojski, xiądz Teofil Broniewski na Szląsku w Głogowie, nim się to skomunikuje, zwłoka konieczna, a tymczasem zyska się trochę, i — aby daléj.
— Ha! i to dobre, rzekł przeor, zapewno wszelkiéj broni przeciw takiemu nieprzyjacielowi użyć się godzi; choć Bogiem a prawdą, wiemy dobrze, że xiądz prowincjał, radzić nam poddania się nie będzie.
— Ale forma taka?
— Powiecie więc, rzekł Kordecki do posłów, niech z przyjaciela nie czyni się wrogiem, a resztę złóżcie na prowincjała, chwała Bogu, że daleko i za granicą. Wreście niech was Bóg natchnie, co mówić macie i pobłogosławi.
— Ale ojcowie możeby spoczęli, spytał Czarniecki, albo się posilili, bo u Wejharda nie bardzo suto, myślę, będą przyjęci?
Spójrzeli tylko po sobie księża i ukłonem odmówili, Kordecki kilka słów im jeszcze szepnął i błogosławiąc dodał; — wracajcie rychło, bo najgorsze niebezpieczeństwo niepewność.
Wypuszczono ich znowu furtą, poszli, a Kaliński piérwszy postrzegł, piérwszy zwiastował powrót oczekiwany. Na ten raz nie trzymał ich Wejhard pode drzwiami, otwarto je szeroko, spodziewając się pożądanéj odpowiedzi, ale po twarzach zaraz domyślił się wódz, że mu jéj nie przynieśli.
— A cóż? spytał stanowczo, zdajecie się czy nie?
— Prosiemy cię panie, żebyś pamiętać raczył....
— Zdajecie się czy nie? spytał powtóre Wejhard.
— Niemożemy o tém stanowić sami, odrzekł Tomicki, zwierzchność klasztorna względem tak ważnéj rezydencij rozstrzygać nieśmie, gdy tu idzie o kościoł i obraz tak wielkiéj wartości; potrzebujemy zgodzenia się prowincjała.
— Gdzież wasz prowincjał?
— W Głogowie na Szląsku.
— Wasze ustawy mnie nie obowiązują, odparł Hrabia, a zatém macie do wyboru: lub zaraz się poddać na spisane warunki, (tu rzucił im kartę) lub ogniem i mieczem spustoszywszy naprzód włości i sioła waszego konwentu, a potém Częstochowę.....
— Cóż winne włości? spytał xiądz Tomicki.
— Winne czy nie winne, za winę waszą pokutować będą — puszczę je w perzynę, słyszycie — Oto moja ostatnia odpowiedź.
Mówiąc to Wejhard okazywał się nie tym co zrana, łagodnym panem, protektorem i obrońcą, ale wyraźnym nieprzyjacielem, który się srożył i groził i niecierpliwił na myśl, że mu się śmieją i myślą bronić.
— Czytajcie i podpisujcie! krzyknął zajadły i wyszedł. Zostali sam na sam potrwożeni trochę zakonnicy z panem Kalińskim, który z westchnieniem zbliżył się do nich grzecznie i układnie bardzo.
— Okropny człowiek! rzekł cichuteńko, nie zwłóczcie, zmiłujcie się, jeśli wam życie miłe. Uczyni jak mówi, wątpliwości niéma. Jako katolik, jako przyjaciel, radzę, zaklinam, spieszcie się, niewiecie co na siebie ściągacie.
— Ale my sami nic tu stanowić nie możemy! powtórzył xiądz Jaraczewski.
— A zatém spieszcie do klasztoru; głęboką czuję litość nad waszym losem, radzę, proszę, szczérze radzę, przebłagajcie go, a nie bawiąc!
Ledwie tych słów domawiał, wpadł Wejhard, ubrany w zbroję błyszczącą.
— A cóż? rzekł, jeszcze stoicie! jeszcze myślicie! widzicie mnie gotowym, daję wam godzinę czasu jeszcze, spieszcie do klasztoru — lub ogień i miecz nikogo nie oszczędzą.
Spiesznym krokiem dążyli znowu posłannicy do bramy, z ową daną im kartą, nie więcéj przerażeni pogróżkami, niżeli wprzód ujęci prośbą.
Ledwie ich zobaczono, odryglowano furtę i nim x. Jaraczewski przemówił, już przeor czytał warunki poddania się, z uśmiechem litości.
— Co za zuchwalstwo! rzekł, co za pycha! patrzcie jak wcześnie rozkazuje! Ale Bóg upokorzy dumnych.... Czytajcie panie Mieczniku....
Zamojski wziął kartę z rąk Kordeckiego i czytał warunki, które były istotnie surowsze, niżeli się można było spodziewać: roskazywał poddać zaraz Jasnę-Górę Karolowi Gustawowi i uznać go najwyższym protektorem (taki tytuł przybierał wcześnie, nimby się Królem Polskim ogłosił); wymagał od zakonników przysięgi wierności i zaparcia się wszelkich stosunków z Janem Kazimierzem; uznania Wejharda dowódzcą twierdzy i złożenia przysięgi jemu i jego podwładnym; przyjęcia załogi Szwedzkiéj, któréj nadal już powiększać nie miano; zdania dział, prochów i amunicij Hrabiemu, nic nie tając pod karą śmierci; ukazania chodów podziemnych i kryjówek wszelkich: rozpuszczenia ludzi; a w dodatku (tu okazywała się jawnie chciwość Wejharda) żądał opłaty pewnéj summy dla siebie i Millera.
Okrzyk oburzenia nie dał doczytać Zamojskiemu.
— Przysięgi! zawołał przeor, chcą przysięgi! jak im to one lekko przychodzić muszą, gdy tak niemi szafują; każą łamać dawne, składać nowe, jakby szło o odjęcie jednéj a wdzianie drugiéj sukni, nie juramentum, które jest sacramentum, świętem i niepogwałconém! I karą śmierci nam grożą za szczyptę prochu, któraby się gdzie znaleźć mogła! dodał składając ręce. Jakaż odpowiedź być może na to urągowisko; rzekł tocząc wzrokiem po przytomnych xiężach i ślachcie.
— Ognia do nich! krzyknął Czarniecki.
— Gdybyście słuchali impetu naszego, zawołał Zamojski, radzilibyśmy także surową odpowiedź.
Nie! nie! zakonnikom przystała pokora, podchwycił xiądz Kordecki, poślę do nich xiędza Mieleckiego, żeby im powiedział, że ludzie Bogu poświęceni lekko przysiąg nie łamią i nie składają, wolą umrzeć poczciwie, niżli żyć bezecnie. Miejsca świętego poddać heretykom nie możemy, a Hrabia niech czyni co mu się podoba.
To rzekłszy, gdy nikt głosu nie podnosił, a wszyscy zgadzać się zdawali, zaraz od furty wysłano księdza Mieleckiego, a że ten po polsku tylko i po łacinie mówił, dodano mu znowu xiędza Jaraczewskiego i wyprawiono ich do opuszczonych budynków nowicjatu przy kościołku S. Barbary, które zajął był Wrzeszczewic.
Z daleka widać było gotowość żołnierza szwedzkiego i ruch w taborze, Wejhard siedział na koniu, Kaliński zwijał się koło niego, zdawali się cóś mieć do spełnienia, i krzątali się jakby zaraz szturmem zająć chcieli Jasną-Górę. Przeor z panem Zamojskim, ślachtą i kilką ojcami wpatrywali się z wierzchołka bramy w stronę kościołka, widzieli jak mnisi przyszli ku wodzowi, jak chwilę krótką pomówił z niemi, rękę podniósł do góry, spiął konia, zakomenderował żołnierzem, i dwaj zakonnicy spiesznie nazad ku twierdzy wracać poczęli.
Jednoczasowie prawie gęsty dym wzniosł się od budowli kościołek otaczających i widocznie podpalonych. Był to krok zaczepny, nieprzyjacielski, i ledwie furta zamknęła się za posłami, działa z murów na znak dany przez przeora, pobłogosławione jego ręką, dały ognia do Szwedów.
Żywo poczęli uchodzić najezdnicy drogą ku Krzepicom, i widać było, że Wejhard zmuszony do odwrótu, bo z swą garścią oblężenia przedsiębrać nie mógł, wściekle się rozjadł na zakonników, których chciał ustraszyć, a powitany został niespodzianie kulami, których się nie spodziewał. Stanął on usłyszawszy huk dział, poglądając na klasztor, potém na swoich, z których kilku uderzonych padli i puścił konia szybko, lecąc sam przodem, a za sobą wiodąc tłum zmięszany.
Przeor patrzał na to i modlił się natchniony, a łza toczyła mu się po męzkiéj twarzy, jeden Zamojski tylko stał przy nim w téj chwili; wzruszony chwycił go za rękę i wskazał mu ćmę odbiegających w nieporządku Szwedów.
— Szarańcza to rzekł, którą Bóg posłał na tę ziemię za grzechy nasze. Gdzie my? gdzie oni? jest-li stosunek jaki między nami i zkąd mogła wyrodzić się nieprzyjaźń? Jak dziwnych Bóg używa narzędzi, by grzesznych ukarać! A! tak! Grzeszni jesteśmy i dojmować nam będzie moc Boża aż do dopóki nie obaczemy się w grzechach naszych i nie padniemy głową posypaną popiołem, piersią skrwawioną, okiem załzawioném na ziemię, uznając winy nasze!.. Jak karał Bóg Izraelitów za bałwochwalstwo i niestałość ich, tak skarci i nas za bałwochwalstwo samych siebie, za oziębłość na sprawę kraju, za nieposłuszeństwo prawu, i za wszystkie przestępstwa, któremi skalani jesteśmy. Nie chcemy słuchać prawa własnego, nauczym się téj cnoty od drugich... I będziemy łkać i jęczeć i prosić a wzywać miłosierdzia, a długo, długo głuchym będzie Bóg na wołanie nasze.... I mordy i srogie pożogi rozlegać się będą po ziemi naszéj szeroko, głośno, i zdawać się będzie jakby o nas Ojciec zapomniał, jakby nas odrzuciła Matka. Bo wielkie grzechy nasze! wielkie i nieprzepokutowane, gdyby Chrystusowa krew, to święte źródło przebaczenia, i za nie się nie lała.
Chrystusowi słudzy, dzieci jego, my krzyż nosiemy na piersiach nie w piersi, słowo w ustach nie w sercu, prawo w xiędze nie w czynie; modlemy się a modlitwą grzeszym nawet, płaczemy a złe są łzy nasze, jęczym a jęk nasz występny, krzyże stawim i ubieramy w nie kraj nasz, a pogańska pycha, pogańska chciwość, a bałwochwalstwo panują w nim i plamią krzyż Boży. Zaiste! łacniej ślepym by Bóg przebaczył, niżeli tym, którym dane jest światło, a nieużyli go, którym dane prawo a przekręcili je dla nieprawości swoich; którzy przysięgli na chrzcie, a zapomnieli jak dzieci zabawki, świętych przysiąg swoich. Wielkie grzechy i kara być musi wielka, okropna, na którą wzdrygnie się ziemia i ludy płakać będą nad nami jak nad najbiedniejszą sierotą. I staniemy się bezsilni, bo wielkie są grzechy nasze! Patrzę na kraj i widzę go z końca w koniec skalanym, czarnym jak niebo burzliwéj nocy, na którem tylko świeci błysk piorunowy i gwiazda mignie chmurami zawleczona.... Bóg sprawiedliwy, ale wielki i potężny, i nieprzebrane miłosierdzie Jego.....
To mówiąc płakał, a Miecznik słowy jego wzruszony do głębi, drżał cały zlękniony, stojąc jak przed prorokiem zbladły i oniemiały. Zamilkł nareszcie Przeor i spuścił głowę jakby go to straszliwe widzenie złamało; ręką dał znak Zamojskiemu, aby wstąpił, ukląkł na ceglanéj posadzce i złożywszy ręce modlić się począł....
Odeszli Szwedzi, a dym na zgliszczach do mostu przy kościołku S. Barbary, całą po nich został spuścizną, zostawili ogień jakby groźbę, jak upomnienie, rozżarzyli płomień, mówiąc nim, że powrócą.
Gdy Wejhard uchodził na koniu gniewny i rozjuszony, opodal już nieco od klasztoru, żebraczka Konstancja zastąpiła mu drogę... W początku jak tylko działa zagrzmiały i zaświstały kule, poczęła była tańcować i śpiewać, jak gdyby ją ta muzyka w szał wprawiła; potém zabiegła przed Hrabiego, zajrzała mu w oczy ze śmiechem, ruszyła ramionami i powtórzyła kłaniając się kilka razy:
— Do zobaczenia! do zobaczenia!
Wejhard udał, że tego szyderstwa nie widzi i nie słyszy, nie chciał się bowiem mścić nad bezsilną staruchą, do któréj tylko z własnego natchnienia wystrzeliło kilku Szwedów, ale jéj nic nie zrobili. Krzyczała ciągle wyciągając ręce niby łapiąc kule w powietrzu:
— Do zobaczenia! panowie! do widzenia panie Kaliński! xięża kłaniają się pięknie! słyszycie jak się wam uniżenie proszą, jak was zaklinają.. cha! cha!
Znikli wkrótce nieprzyjaciele, a z miasteczka zaraz nadbiegli, dziwy o nich i ich pogróżkach prawiąc, mieszczanie, u których co nabrano na rzeź krów i cieląt po oborach, co nazabijano bydła, co narabowano sprzętu i naspijano gorzałek: miodu, w stosunku do czasu, zdawało się niesłychanem. Jak wszyscy psotliwi rabusie, których wojna rozbestwia, Szwedzi czego zabrać i spotrzebować nie mogli, pozarzynali i powyłączali, żeby się po nich nie zostało: nahuczeli, nakłuli, napodpalali i poszli gnani przekleństwy ludu.
Przestrach po nich wzmógł się jeszcze groźbami, jakie miotali; opowiadali się bowiem tylko przednią strażą ogromnego wojska, i oznajmywali Millera z polakami posiłkowemi, z działami huczącemi, z siłą potężną.
Miller właśnie w Sieradzkiem plądrując, zbierał kupę, którą wystawić miano przeciwko Prussom, gdy Wejhard przybiegł zajątrzony do niego naglić do uprojektowanéj wprzódy, potém odłożonéj wyprawy na Jasną-Górę. Złość Wejharda, którą źle ukrywał, bo była zbyt wielka, by ją w sobie mógł zatrzeć, pędziła go do obozu Burcharda Millera, aby przyspieszyć napad, nie dając się mnichom przeciwko niemu do obrony przygotować.
Zawiedziony w nadziei, że pierwszy zajrzy do skarbcu Częstochowskiego i Wittembergowi przysłuży się posłaniem Apostołów na talary przeznaczonych, sreber kościelnych, wotów i naczyń, któremi miał wozy ładować; chciał się zawodu pomścić koniecznie na mnichach, na których wyrazów nie znalazł, tak mu się opór ich zdawał występnym. Możeby nawet ku Prussom się obracając, Miller zaniechał był na czas téj wyprawy, gdyby nie przybycie i naleganie Wejharda.
Wpadł on do kwatery generała z Kalińskim, którego wcześnie gadać nauczył i oba z miną wymuszenie wesołą, poczęli prawić mu o Jasnéj-Górze, zdobycie jéj malując łatwém niezmiernie i bardzo korzystném.
Miller był wojakiem wcale różnego od Wejharda rodzaju; innego kraju człowiekiem, żołnierzem bez myśli uślachetniającéj to rzemiosło krwawe wzniesienia się, sławy lub przyłożenia do dobra kraju; bez przyszłości, cały w dniu dzisiejszym: dla niego schwycić co najwięcéj, użyć jak najroskoszniéj, zbogacić się niepatrząc środków, było celem jedynym. Drog, któremi szedł do celu nie wybierał, ale też jak Wejhard nie miał pozorów cnoty i pięknych słów w ustach; żołnierz a gbur, szedł po żołniersku przebojem, nie licząc krwi, którą rozlewał, śmiejąc się z psot i występków żołdactwa, wieszając i bijąc, siekąc, rabując i nieczując ani zgryzoty sumienia, ani obrzydliwości swego zawodu. Większa część Szwedów przeszła tak Polskę, i do dziś dnia stare ich zamki świadczą jak wściekle, bez sumienia i litości kraj ten rabowali. Zabierali nie tylko sprzęt i złoto, ale nawet dzieje nasze, księgi i ślady żywota!
Sam protestant, nie tylko nie szanował świętości, ale jakby się na nich mścił swojego odstępstwa, kalał je chętnie, najgrawał się im i nieszczędził ani kościołów, ani ludzi Bogu poświęconych. Hulaka, przy kielichu i biesiadzie miał czasem dzikie neronowskie instynkta, a nie mogąc ścinać, rozbestwiony bił i wymyślnie karał, bawiąc się męczarnią. Mało mówił, śmiał się tylko lub łajał; zresztą prosty człowiek, pióra w ręku nie lubił, a gdy szło o traktowanie, o listy, chętnie się drugiemi posługiwał. Straszniejszego człowieka nie miało wojsko Szwedzkie dla bezbronnych zwłaszcza, bo wcale nie myśląc o Karolu Gustawie i przyszłości jego, o zaskarbianiu sobie serc w kraju, szedł wszędzie jak plaga bez litości, a po sobie zostawił tylko pustki i węgle.
Średniego wieku, dobréj tuszy, Miller miał na oko postać dobrodusznego brzuchala, który zjeść i wypić lubi, i pośmiać się w dodatku. Nic w nim nie objawiało instynktów krwi chciwych i téj zimnéj srogości, która tém straszniejsza, że nie jest szałem i nigdy nie przechodzi, jest obojętnością i trwa ciągle.
Dla niego krwi przelew, jęk, prośba, łzy, były widokiem, lub całkiem chłodnym, albo szmerem dokuczliwym, ale niczém wstrętliwém i poruszającém; patrzał, słuchał, trawił spokojnie, bez wzdrygnienia siekł i siec pozwalał, zabijał z krwią zimną, z sumieniem dziecięcia co drgające rozdziera zwierzątko i niepojmował nawet, żeby to mogło być inaczéj. Wiara jego całkiem była powierzchowna, spełniał jéj obrzędy dla żołnierza z punktualnością przykładną, prowadził na nabożeństwo jak na przeglądy: ale ani się kiedy zamyślił nad rzeczami wiary, ani potrzebę jéj uczuł. Żył na ziemi, brzuchem tylko i ciałem, a oczy jego brwią i powieką zarosłe nigdy się wyżéj nie podniosły. Wierzył za to we wszystkie czary, inkantacje, gusła i tym podobne mary, bardzo szczérze, bardzo bojaźliwie i niczém się tak nieprzerażał jak niemi. Któś mu tam wcześnie szepnął, że mnisi Częstochowscy są wielkiemi czarownikami, i może dla tego, nie bardzo miał ochotę spieszyć pod Jasnę-Górę. Wstydził się tego, ale niemniéj ukryć się z tém nie mógł.
Oznajmiono mu Wejharda, którego jako dworaka i wytwornisia nie lubił; musiał jednak przyjąć, ale widać było z wejrzeniem, które rzucił na drzwi, że gość wcale mu był nie pożądany.
Miller stał naówczas w ślacheckim domku, z którego bez ceremonji, gospodarza wyrzucił, i w najlepszéj izbie na kobiercach się przewalał, grzejąc przed trzaskącym ogniem komina.
— A co? rzekł nieco podnosząc się z posłania do wchodzącego Hrabiego, mierząc okiem szyderskiém jego strój wykwintny i pańską postawę — a co Hrabio? Częstochowa?
— Czeka na generała Millera...
— Doprawdy? Hrabio! A! a czemuż się wam poddać nie chciała?
— Ba, niebardzom nalegał, a mnisi uparci trochę i zarozumiali, chcą koniecznie dział, jak widać. Strach ich opanował wprawdzie, ale z dwojga bojaźni zdobycia i bronienia, wybrali dalszą, choć i mnie się niepospolicie zlękli. Wiedzieli wszakże, iż z mojemi armatkami oblegać ich nie będę, i.....
— A zatém? przerwał Miller.
— A zatém, idziesz pan, panie generale ze mną, z Sadowskim i z Kalińskim, z panami Zbrożkiem, Krzeczowskim i Komorowskim, z xięciem Hesskim może.
— O! o! a na cóż nas tam tyle, na ten Kurnik? spytał Miller.
— Dla tém większego postrachu.
— Alboż-by się mnisi bronić myśleli?
— Niewiem, wątpię...
— A was tam jak przyjęto?
— Prośbą z początku, kulą na ostatku.
— A do djabła! kulą nawet! Cha! cha! zagrzmiał głośny śmiech Millera, proszę, proszę, jakie zuchy z tych zakonników, szalone pałki! Gdyby czas tylko, nauczyłbym ja ich rozumu.
— Wszakże potrzeba koniecznie zająć Częstochowę?
— Ale to wypadnie podobno znowu odłożyć.
— To by było najgorzéj; zakrzyknął Wejhard z zapałem. Pan wiész, generale, że tam go kto uprzedzić może, a to jest kąsek królewski! Sréber po uszy brać, złota ogromne kupy, klejnotów, pereł i brylantów cebrami; win i miodów starych lochy niewyczerpane, choć się w nich kąpać. W dodatku ślachty się schroniło dosyć... i... dodał ciszéj, dziewczęta się też znajdują.
Generał się uśmiechnął i klapnął po brzuchu.
— A jak wié w co uderzyć, by mnie poruszyć, rzekł kiwając głową. No, ale cóż tu począć, Wittemberg i Duglas do Pruss mnie pędzą.
— My się, zobaczysz generale, uwiniemy duchem w Częstochowie. Sami mówicie, że to kurnik, istotnie wam tylko przyjść, huknąć i wziąść.
— No! a wy czemużeście nie wzięli?
— Dział nie miałem, a wreszcie — dodał skromnie Wejhard — ja, a Generał Miller to wcale co innego, nie myślę się z nim równać.
Niezgrabnie tém pochlebstwem zakadziwszy Millerowi, Wejhard uśmiéchnął się rad z siebie, jak gdyby psu rzucił kawał zatrutego mięsa i dodał:
— Radzę idźcie, bo nigdzie się jak tam zbogacić nie możecie, a spóźnicie się, to wam kto inny ten kąsek z przed ust pochwyci.
— Ale cóż będzie z Prusami?
— Poczekają! rzekł Wejhard.
— Do Częstochowéj kawał drogi, pójść, i tam trzeba pomarudzić, a nim się nazad powróci.....
— To wszystko razem nie zabawi, rzekł Hrabia, przyjdziesz pan tylko, krzykniesz, poddadzą się, — zabierzesz co ci się podoba i wrócisz. Cóż mnisi przeciwko nam poradzą?
To prawda, to prawda! odparł Miller popijając i dumając, ale...
— Niéma ale, potrzeba iść i iść prędko, żeby nie mieli czasu obwarować się, wzmocnić, lud zwołać i ślachtę, trzeba korzystać z ich przestrachu...
— A skarbiec-że nie wywieziony? spytał po chwili Burchard Miller.
— Nie! ręczę że nie, lecz gdyby nawet część jaką ukryli, zawsze dosyć zesłanie, i ze ślachty, która się tam schroniła, dobrze obłowić się można; dadzą okup dobry. Mnisi ufni w mury, nie śpieszyli się z wywózką swoich precjozów, wszystko na miejscu, bo teraz już by się bali ruszyć, dla gęsto snujących po kraju oddziałów, Wittembergowi dość będzie posiać kilka posągów srebrnych, reszta nasza.
Miller namyślał się głęboko, ale cały wieczór męczył go Wejhard i Kaliński, tak że wreszcie słabnąć począł, i upiwszy się z niemi wydał roskazy gotować się na Częstochowę. Nim się jednak oddziały jego pościągały, nim lud zgromadził, działa posprowadzał i żołnierzy skupił, kilka dni upłynąć musiało. Tym czasem szerząc postrach i wcześnie oznajmując o sobie, Wejhard wysłał z załogi w Krzepicach oddział żołnierza na włości klasztorne, dla rabunku i nakazał zajmować bydło, palić wioski i folwarki, żeby pokazać mnichom co ich czeka, jeśli się nie poddadzą.
Wieść o tém doszła dnia czwartego po odejściu Wejharda do klasztoru; Przeor przyjął ją z westchnieniem żalu, ale w gotowości do wytrwania. W chwili gdy mu ją przyniesiono, był właśnie otoczony piszącemi, którym listy do pana Stefana Czarnieckiego, do Króla, do księdza Teofila Broniewskiego prowincyała i do kasztelana Warszyckiego dyktował. Zawiesił pisanie i do Definitorium posłał zwołać wszystkich zakonników, na nową naradę, chcąc ich umocnić na duchu i przygotować do wytrwania.
Czuł on że bronić się powinien, a jednak były chwile, choć krótkie i przemijające, zwątpienia i bojaźni, która go obarczała; na barkach jego spoczywała odpowiedzialność obrony miejsca świętego, całość tylu osób, tylu rodzin życie i losy. Chciał więc utwierdzić braci i wzmocnić siebie ich zdaniem o konieczności oporu: chciał usłyszeć myśl swoją powtórzoną usty drugiemi. Nie wątpił wcale o pomocy niebieskiéj, obawiał się raczéj ludzi, by mu od nich współczucia, wytrwania i męztwa nie zabrakło. Szwed pozornie mówił, że chce zająć dla jéj własnego bezpieczeństwa Częstochowę, zapewniał całość mienia i swobodę nabożeństwa; lecz same te zaręczenia nie byłyż już upokarzające i groźne? Z drugiéj strony, gdyby go nie wpuszczono do twierdzy, zagrażał swą zemstą, jeśli nie klasztorowi, to ubogiemu ludowi jego włości; to wszystko przedstawiało się umysłowi przeora i walczyło w nim jeszcze, lecz silniéj nad wszelki postrach mówił głos wewnętrzny, który mu powtarzał: Walcz, a zwyciężysz.
Na wezwanie dzwonka zeszli się ojcowie, tak spokojni, jak gdyby jeszcze nie widziano nieprzyjaciela i niewiedziano o nim; twarze ich nie okazywały bojaźni, więcéj z nich tchnęło męztwo pogodne i zapał pobożny, niż przestrach i zwątpienie; z jednego wejrzenia zdanie ich wyczytał xiądz Kordecki. Wszakże, gdy zasiedli i odśpiéwali
Przybądź Duchu Stworzycielu...
począł do nich mówić powolnie, wszystko im przedstawiając co było za i przeciw obronie Częstochowéj, i tak zakończył:
— Teraz zdania waszego czekam bracia, każdy niech zbierze ducha, westchnie do Boga, wyrzecze to co mu natchnie. Zdejmiecie wielki ciężar z ramion moich.
Najpierwszym znowu odezwał się ojciec Mielecki.
— Będziemy pod opieką Bożą bronić się ojcze, i umrzemy godni się chcąc okazać stanowiska, które nam powierzono na straży świętości. Nie godzi się raz ofiarowawszy swe życie, cofać się, gdy Bóg zsyła próbę.
To zdanie piérwszego, prawie jednomyślnie jak poprzednio, przyjęte zostało; nawet xiądz Lassota wotował za obroną Jasnéj-Góry, dodając że należałoby może posłać do Wittemberga, prosząc o listy bezpieczeństwa dla klasztoru.
— Do Wittemberga pismo podobnéj treści, dawno już posłałem, — rzekł Przeor.
Xiądz Lassota umilkł.
Wszyscy inni byli zdania przeora, żeby się bronić do ostatka. I tak powtórna narada dodała Kordeckiemu odwagi, i utwierdziła go w przekonaniu o konieczności stawienia czoła Szwedom.
Należało tylko resztę rozporządzeń, potrzebnych do zabezpieczenia twierdzy, co najpilniéj przedsięwziąć; napad na włości, odejście Wejharda rozjuszonego, które było jego powodem, zwiastowały rychłe nadciągnienie sił znaczniejszych; posłano zatém listy Przeora i pana Piotra do Kasztelana Kijowskiego, do Króla na Śpiż, do Warszyckiego, do wojsk kwarcianych, i do bliższych wsi Janasza Węgrzyna, aby więcéj jeszcze ludu do zamku sprowadził.
Przeor z panem Zamojskim, Czarnieckim i Małachowskim, obeszli mury znowu. Pan Piotr rzucił okiem na kramiki, które zewsząd przypierały do murów i bastjonów, na poprzylepiane drewniane zewnątrz przybudówki i kletki drewniane, na szopy i domki rozsiane na pochyłości góry ku jéj podnożom i rozpatrzywszy się odezwał do Przeora wskazując na nie.
— A co, ojcze kochany! potrzebaby to nie wahając się poświęcić.
— Co? — zapytał xiądz Kordecki.
— Kramiki i wszystkie bliższe drewniane budowle, — dokończył pan Piotr, — będzie w nich nieprzyjaciel szukał przytułku i schronienia, ułatwi mu się podkradanie pod mury. Gdyby tylko na ogrzanie się nawet służyć miało, i tak zniszczyć potrzeba; niech marznie. Co jest dachów, pod któreby się mógł schronić, wszystko to z dymembym puścił nim przyjdzie.
— Tak! tak, — podchwycił nieco zawstydzony Zamojski, że piérwszy téj uwagi nie uczynił. — Wyrwał mi to z ust pan Czarniecki. Rzeczą jest niezbędną; według wszelkich prawideł sztuki strategicznéj, kletki te pozostać tu nie powinny.
Kordecki westchnął.
— Ale to biédnych ludzi schronienia i chleba kawałek, to są naszych mieszczan sklepiki i budki.
— A lepiéjże by dla nich Częstochowa cierpiéć miała?
— Necessitudo frangit legem, — dodał Zamojski, — tu niéma co myśléć.
— I co najspieszniéj spalić je potrzeba, a gruzowiska porozrzucać, nie czekając Szweda.
— Co spalić? — pochwycił dziwny ze śmiechem zmięszany głos po za rozmawiającémi; obejrzeli się i pan Czarniecki postrzegł żebraczkę, która nizkim pokłonem witała przeora, całując kraj sukni jego, a szlachtę pozdrowiła przysadzistém dygnieniem. Zamojski i Czarniecki spojrzeli na to zjawisko i umilkli, Kordecki odwrócił się do niéj i rzekł powolnie.
— Nic ci do tego moja kochana, co my tu radziémy.
— Przepraszam ojcze dobrodzieju, bardzo mnie to obchodzi, bo to kramiki podobno palić będzie potrzeba, a wiadomo że to moje pałace letnie i zimowe.
— Będziesz się musiała schronić gdzie indziej.
— Tak, prawda, zostanie się fossa, aby gdzie trochę od wiatru stare kości przytulić. A jak trzeba to trzeba, — dodała żywo, — ja stara na Jasnéj-Górze pokutnica radabym zawsze miejscu świętemu służyć: jeśli każecie, własną siedzibę gotowam podpalić, tylko powiedzcie słówko.
Spojrzeli po sobie.
— Nie bójcież się, xiądz Przeor mnie zna, jestem sługa Matki Boskiéj, zrobię jak należy, podpalę na cztéry rogi, jak mieszczanie zobaczą, no, to przynajmniéj na nikogo prócz mnie płakać i narzekać nie będą. Powiedzą: warjatka! przyszło jéj coś do głowy i podpaliła.
— A możnaż jéj do tego użyć? — spytał Czarniecki.
— Myślę, że zrobi jak mówi, ochoczo i rostropnie, — rzekł przeor.
Tylko się na mnie spuśćcie, — żywo podchwyciła baba, — ja chcę koniecznie służyć Najświętszéj Pannie i xiężom Paulinom, a niczego się nie boję w świecie, bo życia i za grosz nie mam.
— A zatém, — odezwał się Zamojski, — dziś wieczorem, zróbcie co wam powiedzą, tylko wiatru potrzeba patrzéć, żeby na dachy klasztorne ogniem nie rzuciło.
— Na to ludzi poślemy, — szepnął przeor.
Konstancji już nie było, poleciała piorunem za bramę.
Jak skoro padł mrok, gdy ludzie poczęli rozbierać budowlę na pochyłości góry i rozrzucać kletki, stara z żagwią zapaloną, skacząc i śpiéwając pobiegła do kramów, z których dawno mieszczanie się byli wynieśli i na cztéry rogi je podpaliła. Ogień objął suche tarcice i liżąc mury klasztorne wprędce w kupę popiołów sklepiki i stragany obrócił.
Przez cały czas gorzenia siedziała Kostucha pilnując żeby nic niepozostało, a gdy ostatnie głównie dogasały, spuściła się w fossę zamkową i obszedłszy nią do koła, obrała sobie suchy kątek, w którym położyła kul słomy, przeżegnała go i rzekła z cicha, dziwnym szyderskim głosem.
— Ot tobie nowa chata!
Nazajutrz rano ze wszystkich budowli, które na pochyłości góry rozsiane były, ślady tylko w zgliszczach pozostały, lecz nigdzie zrąb się już nad ziemię nie wznosił; jedyna od wschodu figura murowana między miasteczkiem a kapliczką świętego Jakuba ocalała; pobożny Kordecki choć mu przedstawiano że za nią kryć się będą mogli Szwedzi, zrzucić jéj niepozwolił.
— Krzyż Pański, rzekł nigdy szkodzić niemoże; obalać go się nie godzi...
Straszną jest wojna, gdy wlokąc za sobą niezliczone klęski, kraj ogniem i mieczem przechodzi z dopuszczenia Bożego! Jak w życiu natury burza, tak w żywocie narodów bój ludów, wszystko niszczy, druzgocze, obala co na drodze spotka; postrach i rozpacz rozrywają wszystkie węzły społeczne, walka rozbestwia braci, chciwość rada bezkarnemu gwałtowi rzuca się namiętnie na otaczające skarby, rozpusta szaleje, a słabi, bezbronni, których tylko osłaniało prawo i spokoj, mrą tysiącem śmierci. I jak wiatr pędzi złomy gałęzi i liście z drzew oszarpane, tumany kurzu a z nimi kwiaty i owoce, tak bojaźń gna w zakąty niedostępne, w szałasy leśne, w warowne grody, do miast i kościołów, rozbitków wojny, słabych i przelękłych. Lecz iluż co niema się dokąd schronić, i tu niemoże ustąpić przed nawałą, niewie o niéj, czeka, ociąga się, bo żal rodzinny kątek porzucić, bo straszno się rozstać z ukochaną strzechą, z zagonem swoim, z ludźmi co się do nas przywiązali, bo wstyd jakoś ze spuszczoną głową, za mur się schronić.... Młody naówczas gdy uczuje serce w sobie, przypasze oręż i pójdzie za sercem; ale starcy! ale kobiéty i dzieci! zawsze okropna wojna, cóż tam gdzie obcy żołdak którego wiara, język, przesąd, nieprzyjacielem czyni, w ciągłym szale rozpasuje się na występki jak bydle i chluby w nich szuka.
Z wielu Polski okolic Szwed wygnał ślachtę, która się garnęła do zamków, miast i klasztorów i rzucano im na łup majętności, niemogąc ich obronić; lud nawet w lasy biegł gnając przed sobą bydełko i owce, na wyspy wśród trzęsawisk, w zarośla i góry się chroniąc, i obozując smutnie a codzień wysyłając na zwiady, by zobaczyć czy jeszcze dwór stoi, czy wieś z dymem nie poszła. Z początku najścia Karola Gustawa, trzymał Radziejowski Szwedów jak mógł na ostrzejszem wędzidle, wmawiając im przez wodzów, by się po ludzku obchodzili z krajem, ale daléj daléj, żołnierz zebrany z różnych świata krańców, włóczęgi i rabusie poczęli, a na widok nieładu, dokończyli go regularni. Płonęły więc dwory i wioski, rznięto stada, łupiono kościoły i zamki zdobyte, brano okup od innych i zakładników; a Tatarzyn sroższym by nie był nad Szweda. Ślachta Sieradzka, u któréj gościł Miller, wszystka się rozbiegła, gdzie kto mógł, puste dworki zapełniali Szwedzi; opalone parkany, porozwalane ściany, porąbane słupy, pospasane zasiewy, stratowane zboża, których skosić nie miano czasu w jesieni, świadczyły o nieprzyjacielu. Gdzieniegdzie smutny wieśniak wlokł się z rodzajem rozpaczy nieméj drogą, osłupiałem poglądając okiem na pustynię z wesołego uczynioną kąta i powtarzał zadumany: koniec świata! koniec świata.
Taki był obraz téj okolicy i wielkiéj części Polski i Litwy, w chwili gdy Miller z namowy Wejharda ruszał, szybko dążąc pod mury Częstochowéj, do któréj coraz liczniéj zbierała się ślachta, tuląc pod płaszcz gwiaździsty Bożéj Matki. Kordecki nikomu bramy nie zamknął, a gdy go pytano czy wpuszczać do twierdzy, odpowiadał:
— Wszystkich bez wyjątku, nikogo nazad.
To rozporządzenie czasu wojny było konieczne; potrzeba było obwarować się takiém zamknieniem, by nieprzyjaciel niewiedział co się działo na Jasnéj Górze, którą tak dumnie zwał kurnikiem.
Miller wyszedłszy późno z obozowiska swego i nie zrobiwszy dnia pierwszego nad dwie mile, gdy go noc jesienna zachwyciła ze słotą i ciemnością nieprzebitą, musiał się przy pierwszéj jaką spotkał zastanowić wioseczce. Była to mała osada, z kliku chatek złożona, któréj niewielki dworek stary panował na wzgórku otoczony ogródkiem. Znać nieprzyjaciel wprzód tu jeszcze nie gościł, bo pozór miała zamieszkany i we dworku się świeciło. Żołnierzom więc kazano koło żydowskiéj gospody we wsi położyć się obozem, i zająć okolicę, rugując z chat wieśniaków. Miller z Wejhardem i Sadowskim popędzili przez grobelkę i błotami otoczoną drogę do dworu.
Niewidzieliśmy dotąd Sadowskiego, który częścią wojsk pod dowództwem Millera zarządzał; musiemy kilka słów o nim powiedzieć.
Wacław Sadowski nie był Polakiem, jakby z nazwiska wnosić można; urodził się w Czechach jak Wejhard, ale z uboższéj rodziny; szukając losu zabłądził potém do Polski dla chleba, i w dobrach Maksymiljana Miaskowskiego, kasztelana Krzywińskiego, trzymał jakiś czas dzierżawę. Dyssydentem będąc, nie mile widziany od okolicznéj szlachty, dumny a bolejący na to odtrącenie, gdy i inne jeszcze z powodu różności wiary spotkały go nieprzyjemności, stał się wrogiem Polaków i Polski, okoliczności tylko czekając, by za swój ból zapłacić. Gdy wojska Karola Gustawa weszły do kraju, jeden z piérwszych ofiarował mu usługi swoje, a jako znający Polskę, jéj język i obyczaje, dobry żołnierz przytém, został przyjęty i mianowany półkownikiem. Sadowski wiele, pomimo karmionéj w sercu nienawiści, miał dobrego w sobie: pobożny w swéj wierze, szlachetnych poruszeń serca, dobroczynny, brzydził się zdradą i zdrajcami, sam siebie, jako obcy, nieczując do niczego obowiązanym dla Polski, która go niegościnnie przyjęła; wojował ale uczciwie, z uczuciem rycerskiéj prawości, walczył ale się nie pastwił, owszem na widok okrucieństw Millera, które jenerał nakazywał obojętnie, z których Wrzeszczewic się uśmiéchał, na które Kaliński milczał, on śmiało się oburzał i krzyczał; często sam bronił od napaści i zasłaniał od gwałtów. Milczący, zimny na pozór, surowy dla żołnierza, pod tą postacią wojaka, miał serce poczciwsze, żywo bijące w piersi i wiele uczucia; słowo wyrywało się z ust jego nie łatwo, ale jak piorun nagłe, głośne, krótkie i nieodwołane; niżsi obawiali się go i kochali razem, a gdziekolwiek z komendą swoją przebywał, dziwił się lud i szlachta, nieznajdując w nim prześladowcy, którego się obawiał.
Milczący jak zawsze, jechał Sadowski z Wejhardem i Millerem ku dworowi, Hrabia nócił piosenkę, szwed klął djabłami na błoto, ciemności, ślizgawicę, a gdy mu się jeszcze ciężkie jego konisko potknęło na drodze, wściekał się i bił niemiłosiernie, szarpiąc mu boki ostrogą. W takiém usposobieniu wszyscy trzéj, ze służbą jenerała, stanęli przed ganeczkiem, i Miller wrzasnął przeraźliwie kilka słów polskich, których się nauczył na szyderstwo i niemiłosiernie je przekręcał.
— Pan szlachcic! skurczypałka! podaj ognia! Wejhard ruszał ramionami, Sadowski zsiadł w milczeniu, i gdy się Miller z ciężkiego jak sam fryza stoczył, wszyscy trzéj weszli do sieni. Tu z łojówką w ręku, stał wysoki, chudy mężczyzna, w długim po kostki sieraku, z wygoloną głowa, ze spuścistémi wąsami, osłupiałém patrząc okiem na gości, w których niespodzianie Szwedów poznawał; i nie mogąc słowa wyrzec, otworzył tylko drzwi w lewo do sporéj izby, czystéj i porządnéj, w któréj drugi podobny starzec, zgarbiony wiekiem, łysy, siwy, siedział w krześle, a obok niego piękne dziéwczę piętnastoletnie może, z długiemi zaplecionemi wstążką kosami, z pończoszką w ręku, stało jak ściana zbladłe i drżące.
Ta izba, tych ludzi dwoje, a naprzeciw nich trzéj szwedzi zbłoceni, obmokli, na których twarzach malował się gniew, niechęć lub bezlitośne szyderstwo, przedstawiali obraz dziwnéj sprzeczności. Znać było w tém ustroniu niczém jeszcze niezamącony pokój; życie wiejskie, ciche, pogodnie płynące pod strzechą słomianą; a tuż naprzeciw niego stali ludzie, co żywota rodzinnego zabyli, co się swych familij zaparli, co przywykli byli burzyć, wywracać i zabijać, z dnia na dzieli za nową pastwą ruszając daléj a daléj.
To też z obustron na twarzach tych osób, które raz piérwszy w życiu w oczy sobie spoglądały z zadziwieniem, ze strachem, malowały się uczucia wytrysłe z tego zetknienia niespodzianego. W oczach krwią zaszłych Millera był gniew i żądza znęcania się, może za to, że on się tułał bez dachu, a oni tu cicho dni pędzili w cieple, ustroniu, dostatku; Wejhard spoglądał na starca i dziewczynę z uśmiéchem rozpustnika, Sadowski westchnął, bo mu przyszła na myśl kędyś w górach lasem osłoniona siedziba rodziców starych i ojciec zgrzybiały i matka i siostrzyce...,
Na twarzy ślachcica wyryła się bojaźń i cierpienie, niepewność i obłąkanie rozpaczy; widać było że pragnął się bronić a czuł bezsilnym i bolał w sercu; wzrok jego spotkał na ścianie stary krzyż czarny i westchnienie z piersi się wyrwało. Na licu ślicznego dziéwczęcia, śmiertelna bladość pokryła wyraz niepokoju i ciekawości; widać było, że całego nierozumiało niebezpieczeństwa i myślała o dziadku, którego ręką objęła; nie o siebie, o niego tylko się troszcząc. Śliczne to było polskie dziéwczę, z niebieskiemi oczyma, z jasnym włosem, z białą twarzyczką podłużną, a takie wysmukłe jak powiewna trzcina, a tak wątłe, że zda się wiatrby ją uniósł swém tchnieniem, i takiego coś miała anielskiego w obliczu, że kochać się i szanować razem nakazywała na piérwsze wejrzenie. Znać w niéj było starca pieszczoty, ukochanie i jedynactwo.
Dworek był ubogi: chata to raczéj spora, jak włościańskie domostwo, ciasna, biédna ale schludna. Ściany jéj były powychylane, polepione, nizkie, sprzęt stary i zużyty, a oprócz staréj szablicy, prócz misiurki i pancerza, krucyfixu na ścianie, kropielnicy u drzwi, ławy tylko proste, stół od siekiery; ani kobierca, ani makatki, nic coby dowiodło zamożność choć skromną. Z pozostałości tylko drobnych wnieść było można, że w niéj mieszkał człowiek niegdyś dostatni: ale z nich także i dzisiejsze patrzało ubóstwo; bo nic nie pozostało krom tego, z czém się już rozdzielić niepodobna, co jest czcią, świętością, pamiątką, do czegośmy przyrośli.
Miller rozpatrzył się po izbie i prychnął przekleństwem, Wejhard mu cóś poszepnął, zwrócił oczy ku starcowi i padł przy piecu na ławę.
Stary ślachcic wstał i trzymając się stołu, widać chory na nogi, nieśmiał usiąść, a ciężko mu było tak wytrwać; dziewczę tuliło się do niego, bojaźliwie rzucając oczyma na przybylców.
— Pan szlachcic! — zawołał Miller połamanym językiem — jeść! pić!
Wejhard z pańską dumą i zmarszczoną brwią, zbliżył się do ślachcica, chciał coś mówić, ale niechętnie odzywając się po polsku, obejrzał się na Sadowskiego, aby go wyręczył.
— Powiedz mu półkowniku, — rzekł po czesku, niech wié kto jesteśmy, i przyjmuje nas czém ma, i jak może najlepiéj.
Sadowski postąpił kilka kroków, zdjął żelazną przyłbicę i odezwał się dość łagodnie:
To jenerał lejtnant Miller, dowódzca wojsk J. K. Mości Karola Gustawa, to hrabia Wejhard naczelnik oddziału, ja jestem półkownik Sadowski; przybyliśmy u waszmości przenocować, zechciéj nas pokarmić i ogrzać.
— Z całéj duszy, z całéj duszy, — spiesznie podchwycił starzec, usiłując iść, a postąpić niemogąc — idę, rozdysponuję, co panowie każecie; ale u mnie pustki i biéda.
— Alboż tu już kto był? — spytał Sadowski.
— O! i nieraz — zawołał szlachcic — zwłaszcza na wsi, bo jakoś dwór Pan Bóg bronił, ale co mam....
Stary wsparł się na ramieniu wnuczki i powolnie do drzwi bocznych się przesunął. Wejhard razem z Millerem powiódł okiem za dziewczynką.
— A co? — rzekł hrabia — nie śliczne jabłuszko?
— Ba! — odparł szwed gładząc wąsa, — właśnie co ja lubię, młodziusieńkie, malutkie, cacko! Ale dokądże poszli, niechby tu z nami zostali, jeśli nie oboje, to choć ona?
Sadowski z niejakiém oburzeniem spojrzał na obu i rzekł do nich:
— Poszli przyjmować jenerała.
— Ale powrócą? — spytał Miller.
— Każemy im przyjść, — dodał Wejhard.
W mgnieniu oka na kominie rozpalono ogromny ogień ogrzewający izbę całą, stary sługa z pod oka mierząc Szwedów, przyniósł dzban miodu, misę jabłek, chléb, masło i więdlinę, obiecując, że wkrótce będzie i wieczerza.
Miller rzucił się naprzód do miodu, bo go lubił i powiadał, że w Polsce dwie tylko znalazł rzeczy dobre: stary miód i srébro stare; ale się skrzywił skosztowawszy, bo to był trunek świéży, niewytrawny i niesmaczny; krzyknął więc na sługę rzucając mu czarką w oczy, aby podał co lepszego.
— Niéma, — odpowiedział sługa ruszając ramionami, dalipan że niéma.
— Jak to być może, żeby u polskiego ślachcica starego miodu nie było? — zapytał Sadowski z przekąsem.
— A tak jest, bo to widzi jwpan, — rzekł powoli sługa rad że się rozgada, — nasz pan miał się kiedyś bardzo dobrze, dwie wioski dziedziczył i nie lada wioski, było wówczas i miodu i wina dostatkiem, ale jak się do nas uwiązał process, wszystko zjadł i myśmy się zostali o jednym dworku, o kilku chatach. Bo to widzi jwpan.... u nas teraz biéda, gdzie tu o miód pytać, kiedy często schnie głowa żeby chléba nie zabrakło... i za to Panu Bogu podziękować jeszcze trzeba.
Sadowski ruszył ramionami i rzekł do Millera:
— Źleśmy się wybrali, panu jenerale, to uboga chata, niewymyślnie nas przyjmą, bo nie mają czém.
Jenerał wciąż klął po swojemu, pomyślawszy jednak, podniósł czarkę z podłogi, i że wolał pić zły miód niż żadnego niemiéć, wrócił skrzywiwszy się do dzbana; ale ponury był, gniewny i oczy mu powoli krwią nabiegały.
— Czemu gospodarz nie przychodzi? — rzekł po trzecim kubku, — cóż to my zwierzęta jakie, że z nami i usiąść w jednéj izbie nie chce; znać Kaźmierzowski poddany jeszcze i szwed mu nie pachnie. Ale zjecie licha, musicie go miéć za pana.
I krzyknął:
— Wołać gospodarza! niech przyjdzie.
Wkrótce przywlókł się starzec z wnuczką, o kiju idąc, i o podal, poprosiwszy o pozwolenie usiąść, zajął sobie miejsce w kątku. Hanna stanęła przy nim, przytuliła się, objęła go, drżeli oboje.
Sadowski, który to postrzegł i uczuł się tą bojaźnią dotknięty, zbliżył się do nich przechodząc i półgębkiem szepnął:
— Cóż u licha? nie bójcie bo się, nic się wam nie stanie.
Jenerał ciągle rzucał z podełba, krwawy swój wilczy wzrok na biédnego ślachcica:
— A spytaj-no go, — rzekł do Sadowskiego, czy przysiągł Karolowi Gustawowi?
Sadowski powtórzył pytanie i nieczekając odpowiedzi, rzekł:
— Tak! tak!
Ale stary podniósł się oburzony, mimo złamania chorobą i wiekiem, zapłomieniał, potrząsł wyraziście głową i zawołał: — Nie! nie!
— Jakto nie? — zakrzyknął Miller, który zrozumiał ślachcica — a to dla czego?
— Nie gniewajcie się jenerale — szepnął Sadowski niby obojętny, i zaraz za gospodarza odpowiedział.
— Nie przysiągł, bo nie było komu słuchać go przysięgi.
— Powiedz pan, żem nie przysiągł, bo mi sumienie piérwszéj przysięgi łamać nie dozwala, jednego mam i znam pana, Najjaśniejszego Jana Kazimiérza....
Miller, który trochę po polsku rozumiał i przewąchał, że Sadowski źle mu tłumaczy, podał kubek nalany miodem starcowi i rzekł nagląc: — Na! pij za zdrowie Karola Gustawa.
Starzec odsunął czarkę.
— Nie piję nic, — rzekł śmiało.
Sadowski wmięszał się miedzy nich znowu.
— Chory, pić nie może, — dodał żywo.
— Przecież go własny miód nie struje! — naglił jenerał — Ano! szlachcic polski! vivat Carolus Gustawus!
Starzec spojrzał na wnuczkę, widać było, że gdyby nie ona, byłby innémi odpowiedział słowy; ale się wstrzymał i odwracając do Sadowskiego, jął prosić.
— Panie półkowniku! — rzekł — wytłumaczcie mnie, stary jestem, pić nie mogę.
— Jenerale, dajcie pokój starcowi.
Dziewczęciu łzy w oczach stały, oburzona, zarumieniła się, i jakoby skoczyć chciała przeciw urągającemu szwedowi, tak zabłysły jéj oczy.
— Niech pije, — rzekł jenerał, — niech pije lurę którą nam dał, a jeśli nie spełni za zdrowie króla, to nieprzyjaciel, okuć go każę i za wojskiem powlokę....
— Pij pan, — mówił Sadowski — nie gniewaj go.
— Nie mogę pić i nie będę pił, — stanowczo odparł starzec prostując się i przyciskając ku sobie wnuczkę — wasz Karol Gustaw rabuś i najezdnik, ja go nie znam za pana.
Sadowski pogardliwie ruszył ramionami.
— Co on tam szczeka? — spytał Miller.
— Mówi, że stary i pić nie może.
— A co mi waży jego zdrowie! pij ślachcic polski, skurczypałka! — zagrzmiał śmiejąc się.
Starzec popchnął czarkę, którą mu nastawiał gwałtownie Miller, z oburzeniem niewysłowioném, które się wylało całe w jego spojrzeniu.
— To buntownik! — krzyknął szwed! — he! związać go i do obozu!
— Jenerale! — rzekł Sadowski chwytając go za rękę, — tym sposobem obchodząc się, nie zjednamy sobie Polaków dla sprawy Karola Gustawa.
— Bierz ich djabeł! i bez ich łaski królować on tu będzie.
— Stary, uchodź! — rzekł Sadowski — uchodź i skryj się.
Ruszył się ślachcic, ale mu jenerał drogę zaparł i cisnął go o krzesło, wołając po szwedzku.
— Siedź! hej! ludzi! niech go zwiążą tego buntownika! albo nie, to pij za zdrowie Karola Gustawa.
Wejhard całéj téj scenie przypatrywał się obojętnie, nie mięszając się do niéj; z ławy na któréj siedział, poglądał na dziéweczkę, muskał wąsa, i śmiał się trochę, niewiadomo z Millera złości, czy z kłopotu starca. Na Sadowskim widać było oburzenie i niecierpliwość, bo zębami zgrzytał.
— Uchodź! — powtarzał staremu — uchodź póki czas.
— Wola Boża, — odparł ślachcic, — niech sobie robi ze mną co chce, a ty poczciwy człowiecze, nie daj się pastwić nad biédném mojém dziecięciem, masz może siostry, masz matkę w swoim kraju.... ocal ją tylko...
Hanna przeraźliwym krzyknęła, uwiesiła się na szyi starcowi i płakała jak dziécię, co chwila powtarzając: — O Boże! ratuj nas! Boże! ratuj!
Wtém drzwi się otworzyły i wszedł pan Komorowski dowódzca polski, człek słabego ducha, i poniewolny partyzant dziś szwedzki, który właśnie z Millerem szedł pod Częstochowę; choć ani on, ani jego podkomendni nie chcieli pomagać szwedom przeciwko miejscu świętemu; ale ciągnieni rozkazem, musieli powiększać na oko siły Millera, zapowiedziawszy mu wszakże, że się bić nie będą.
Komorowski ubrany był po polsku, twarz zresztą jego zdradzała Polaka; na widok przybywającego, starzec rzucił się z krzesła i krzyknął:
— Jeśli w Boga wierzysz półkowniku! ratuj nas!
— A to wy panie Lassoto w tych opałach! — odpowiedział Komorowski i obrócił się z marsem do szweda, odzywając po łacinie:
— Panie jenerale, to mój stary znajomy, starzec bezsilny, godziż się go tak nękać, także to pięknie dotrzymujecie nam obietnic króla, który zapewnia bezpieczeństwu wszystkim?
— A wy zapomnieliście uniwersałów! — odparł Szwed, to buntownik, czemu pić nie chce za zdrowie Karola Gustawa?
— Panie Janie, a czemuż bo u licha nie pijesz za zdrowie króla, choćby z jezuicką restrykcyą...
Stary się wzdrygnął.
— I nigdy pić nie będę — rzekł — za pustoszyciela i ciemiężcę.
Tymczasem Miller nieco ochłonął, wrócił pod piec i spójrzawszy na dzieweczkę, rzekł trochę udobruchany. — No! no! niebójcie się, to były żarty żołnierskie, powiedzcie mu żem sobie żartował, niech siedzi spokojny, nic mu się nie stanie.
Ale uśmiechem zdradnym dokończył tych słów i Wejhard z Sadowskim porozumieli, że to nie był ostatek ale początek prześladowania. Generał dolewał sobie młodego miodu bez miary, poił przytomnych, posadził Komorowskiego nad dzbanem, począł śpiewać, a coraz to spójrzał na Hannę.
— Waćpan znasz i tego ślachetkę — spytał Komorowskiego.
— Znam go dawno, nawet jesteśmy sobie trochę krewni — odparł półkownik.
Miller się namarszczył i urwał rozmowę, więcéj o nic niepytając. Podano wieczerzę niewykwintną wcale; był krupnik z półgęska zasypany kaszą jagłową, kluski z serem i stara kura pieczona, a w dodatku len sam miód co wprzódy. Miller go już zapijał nie wykrzywiając się, i znać było że sobie nim dobrze dogodził, bo się chwiał na nogach, oczyma krwawemi przewracał dziko i śmiał się co chwila. W czasie wieczerzy, gdy wszyscy przy misach byli zajęci, odwiódł Wejharda na stronę.
— Słuchaj hrabio — rzekł, jutro rano ślachcica w kij związać i do obozu razem z wnuczką; — rozumiesz, dasz rozkazy stosowne.
Dobrze! dobrze! — obojętny odparł Wejhard.
Sadowski podsłuchał jedném uchem téj krótkiéj rozmowy i szepnął kilka słów Komorowskiemu. Półkownik polski uczuł mocno Millerowskie barbarzyństwo, ale nie dał znać po sobie tego; wziął starca pod rękę i razem z wnuczką wyprowadził ich do bokówki.
— Każ zaprządz wozek, — rzekł mu po cichu, — i nie zwlekając uchodź. Miller cię jutro związać kazał.
— Widzisz moje kalectwo — z westchnieniem odparł Lassota, a wiedzieć musisz ubóstwo, jak i dokądże uciekać?
— Jużciż zostało ci parę koni i o parę talarów nie tak już trudno; choć noc, znacie zapewne okoliczne drogi, zabieraj się z tém co masz droższego i uciekaj. Wiem, rzekł Komorowski zapobiegając, — że się sam śmierci i prześladowania nie boisz, żeś mężny choć złamany, ale to o dziecię twoje chodzi nie o ciebie. Miller wszystkiego dopuścić się może.
Lassota pobladł i zadrżał — Ha! wola Boża! rzekł — więc muszę jechać, każcie mnie swoim kilku przeprowadzić po za obozy, żeby Szwedzi nas nie pochwycili.
— To ja z Sadowskim obmyślę, — szybko odpowiedział Komorowski, — a żywo panie Janie, żywo.
— Dokądże? radźcie mi!
— A choćby do Częstochowéj! — rzekł Komorowski, — idziemy wprawdzie na nią, siłą, musem ciągnieni, ale żebyśmy tę twierdzę zdobyć mieli, nie tuszę.
— Jakto! wy! idziecie na Jasną Górę?
— Tak! tak! ale panie Janie, na rany Chrytusa, to niepora gawędzić, uwijaj się i jedź.
— Przeznaczenie to widać żebym jeszcze brata przed śmiercią zobaczył, — dodał cicho starzec, — wiecie że mam rodzonego u Paulinów w Częstochowie.
— Tém lepiéj, panie Janie, więc żywo i ruszajcie póki czas.
W półgodziny późniéj wozek stał zaprzężony za ogrodem, stary Jakób powoził, a Lassota z wnuczką usiedli i puścili się manowcami ubocznemi ku Częstochowéj. Kilku żołnierzy polskich przeprowadzili ich daleko za obóz szwedzki.
Miller kazał w izbie nasłać słomy i rozgościł w niéj na nocleg, pewien że rozkazy jego spełnione zostaną, nie pytając już więcéj o gospodarzu. Wejhard i Sadowski układli się przy nim; ale nim do snu poszli, Szwed pozdejmował ze ścian szablę i zbroje Lassoty, popatrzył na nie, poprobował i zabrać ją kazał, krucyfix tylko pozostał.
Wejhard odłożył do rana spełnienie rozkazu względem Lassoty, ale gdy się przebudził o świcie i przypomniał dane polecenie Millera, dowiedział się zarazem, że ślachcic z wnuczką wczoraj jeszcze uszli w nocy.
Generał zasłyszawszy o tém, począł gniewać się na Hrabiego i podejrzewał mocno Komorowskiego o ułatwienie ucieczki, ale mu nic niepowiedział. Kilku tylko żołnierzy wysłał w pogoń, na rożne trakty, obiecując sowitą nagrodę za pochwycenie zbiegów, a sam z komendą swoją powoli wyruszył ku Częstochowie.
Tegoż dnia spotkał oddział szwedzki poseł, od Stanisława Warszyckiego kasztelana Krakowskiego, niegdyś dobrze znajomego Wejhardowi, ale dziś w przeciwnym stojącego obozie, z listem do niego wyprawiony.
Zakonnicy błagali Kasztelana o opiekę, a Warszycki postanowił sprobować wszelkich środków i prośbami usiłował zmiękczyć Czecha katolika aby nie napadał Częstochowéj i myśl jéj szwedom odradził.
Wejhard odebrał pismo i przeczytał je z miną zwyciężcy; prośba ta świadczyła o przestrachu jaki rozsiewał, uśmiechnął się połechtany nią, ale się razem do zemsty rozżarzył. Posłańcem był jeden z xięży Paulinów, Hjacynt Rudnicki, profess, młody człowiek wielkiego zapału i gorliwości, na którego twarzy malowała się niezachwiana ufność w Bogu i odwaga niezłomna. Wrzeszczewic spójrzał nań tylko i pogardliwie odparł:
— Powiedzcie Kasztelanowi, niech rusza, jeśli mu się podoba, na odsiecz świętemu miejscu przez nabożeństwo, bo wojsko królewskie nadciąga, i burzy którąście na głowy wasze naprowadzili sami, nic teraz odwrócić nie może...
Chciał cóś mówić Rudnicki, ale Wejhard odwrócił się od niego.
Miał i drugie pismo od zakonników do Sadowskiego Rudnicki, bo znano go ze ślachetniejszego charakteru, i choć był luteranin, nie wahali się Paulini prosić go o radę i opiekę.
Zakonnik wypatrzył chwilę, gdy półkownik Sadowski był sam jeden, i podkradł się ku niemu z pismem Przeora.
Zmarszczył się Czech, rozpieczętowując list, przeczytał z uwagą i po chwili milczenia — rzekł do oczekującego professa:
— Niema żadnéj rady, któraby od was wojsko już przeciw Częstochowie odwróciła i musicie się poddać; poddała się cała Polska. Jedno tylko, żeby waszą ufność zawdzięczyć, powiem wam. Opierajcie się jak możecie, nie drażniąc nieprzyjaciela zuchwalstwem, traktujcie a traktujcie zwlekając, podawajcie coraz nowe warunki, wymyślajcie sobie powody przeciągnienia i starajcie tymczasem wyforsować jak najdogodniejsze artykuły.
To powiedziawszy Sadowski pożegnał żywo Rudnickiego, który śpiesznie odszedł.
List Paulinów tyle tylko sprawił, że Sadowski w ciągu drogi, usiłował wszelkiemi sposoby zrazić Millera od przedsięwziętego zdobywania Częstochowéj, obawiając się gwałtownego charakteru jego, w razie zdobycia. Ile razy Miller zahartowany do niewczasu, ale lubiący wygodki, klął słotę i zimno, Sadowski wpół żartem, wpół serjo, radził mu się wrócić, obiecując sam z X. Hesskim i Wejhardem, dobyć tego, jak oni zwali, kurnika.
— Wielka ci sława przyjdzie z tego, panie generale! powtarzał Millerowi, jeśli dobędziesz klasztoru i zwyciężysz mnichów, a cóż za wstyd okrutny, jeśli ci się niedadzą!
— Jakto być może! krzyczał w passyi generał — ja zniszczę ich ze szczętem... kamień nie zostanie na kamieniu...
Wejhard przeciwnie, podbudzał Millera i łatwém malował mu zdobycie, a z Sadowskim spierał się do zniecierpliwienia: ale jako człowiek przedewszystkiém dbający o okazanie dobrego wychowania, i jak to wówczas zwano polityk, nawet gniew okazywał tylko grzecznem choć bolesném szyderstwem.
Wysłani na wszystkie strony w pogoń żołnierze, za panem Lassotą popowracali z uwiadomieniem, że ślachcic ku Częstochowie się wykradł, ale tak jechał pośpiesznie, mając kilkanaście godzin przed niemi, że go dopędzić i schwytać nie było sposobu.
Wojsko szwedzkie połączone z oddziałem xięcia Hesskiego, powolnie posuwało się ku Częstochowie.
Tymczasem do klasztoru tulił się kto mógł pod opiekę Najświętszéj Panny Królowéj; okolica wyludniała się przed Szwedami, ślachta płynęła tłumnie na Jasną-Górę, a brama otwierała się na każde wezwanie przed wylęknionemi zbiegami. Mieszczono ich jak było można; podwórce wszystkie zawalały wozy, konie i lud mnogi. Codziennie przybiegali posłańcy z najdziwniejszemi nowinami do klasztoru, a Przeor o każdym kroku Millera był uwiadomiony, i choć siły szwedzkie przesadzano, on się ich wcale nie lękał. Przyjaźni klasztorowi sąsiedzi nadsyłali śpiesząc i korzystając z chwili wolnéj; zapasy żywności ogromne, broń i ludzi; jeden kasztelan Warszycki dwanaście sporych dział dostarczył, które w samą porę nadciągnęły.
Xięża jakkolwiek wszyscy jednomyślnie postanowili się bronić, w miarę zbliżania się niebezpieczeństwa, widząc postrach ślachty, która się tu zbiegała, owiani bojaźnią powszechną, wyraźnie tracili serce. Kordecki z litością spoglądał na przerażonych, bo w jego duszy niepostało zwątpienie; owszem w miarę jak się groźne zbliżały tłumy, nabierał ducha, ożywiał się i zdawał w dwójnasób nabywać powagi wodza i przezorności dowódzcy. Dnie całe spędzał w podwórcu i na murach, noce na modlitwie i czujnéj straży, ciągle czynny, zawsze wesół i pogodnéj twarzy, niósł z sobą ufność, rozsiewał spokój, pocieszał i wskazując nieustannie na niebo, podnosząc myśli do cudu, kazał weń ufać i wierzyć.
Modlitwa była jego wielką zbroją bojową i nią jak żelazem obwarowywał piersi słabszych, dźwigając umysły, rozgrzéwając serca; od ziemskich trosk wiodąc je do śmiałego wejrzenia na przyszłość pogodną. Zimna rachuba nie miała do niego przystępu, olbrzymiemi rozmiary, posiłki niebieskie i potęgę zapału, natchnienia, wiary, oceniał; gdzie mu czego zabrakło, dopełniał niemi.
Mimowolnie widok jego ufności i wytrwania, przeważny wpływ wywierał nawet na najsłabszych; gdy się oddalił, szemrano i stękano może, obawiano się i przepowiadano zgubę, lecz zaledwie się ukazał — przemówił, odezwał, uśmiéchnął, bojaźń jak mgła rozpierzchała się cudownie, wstępowało w serca męztwo i nadzieja.
Korzystano w klasztorze z chwili swobodnéj jeszcze, by się potężniéj obwarować i przygotować do boju; ruch był nieustanny dniem i nocą; lecz wśród tych zajęć Paulini nie opuszczali żadnéj z modlitw, do których byli obowiązani, i chór północny i jutrznie z największą odbywały się ścisłością.
— Módlmy się, powtarzał przeor, żołnierz ostrzy broń przed walką, my zaostrzajmy ducha, który jest bronią naszą, módlmy się i czuwajmy.
Przypomnijmy tu, że zakon Paulinów, nazwany od świętego Pawła piérwszego pustelnika, choć z czasem upłynionym od założenia jego w wieku XIII, nieco w zachowaniu ścisłéj reguły pierwotnéj, mógł zwolnieć, był jednak jednym z najostrzejszych. Przypominanie nieustanne ostatniéj godziny śmierci, było jednym ze środków, których reguła dla podniesienia ducha w zakonie użyła. Ta myśl śmierci panowała całemu życiu zakonnika; niektóre klasztory na szkaplerzu białym nosiły nawet znamię śmierci — wyszytą głowę trupią, czego jednak w Polsce nie zachowywano, ale to godło znikomości powtarzało się często w kościele i klasztorze i uderzało oczy co chwila. Ostre posty, włosiennice, praca ręczna pustelników niegdyś, dziś zakonników już tylko, przygotowywały nieustannie do zgonu. W refektarzu pod wielkim krzyżem, który zajmował główną ścianę naprzeciw stołu przeora, leżała trupia głowa, którą wszyscy bracia całowali nim do stołu zasiedli; a lektor pobłogosławiwszy stół, kończył słowy:
— Pamiętajcie na godzinę śmierci, a nigdy niedopuścicie się złego.
W każdéj celi stało na klęczniku pod krucyfixem to przypomnienie śmierci. Gdy przyjmowano professów do zakonu, na uroczystych obłoczynach, kładziono go w pokrytą całunem trumnę, a chór zakonników śpiewał nad nim:
— Panie, nie pomnij grzechów jego, w godzinie strasznego sądu...
I przerażające De profundis dzieliło go na wieki od świata, przenosiło w to pośrednie stanowisko, swobody i zrzeczenia się siebie, na którem żywot cały, był tylko przygotowaniem się do śmierci.
Potém z kolei przychodzili wszyscy bracia przed trumnę nowego zakonnika, i kropiąc go wodą święconą, wołali mu:
— Bracie — umarłeś światu, żyjesz Bogu!
W ostatku śpiéwano: Libera i modlono się jak za umarłego: Panie nakłoń uszy Twoje...
Ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, powstawał z trumny zakonnik, nowym rzec można człowiekiem, bo wielka, straszna, niepojęta jest siła modlitwy!
Zakonnicy i w XVII wieku jeszcze od głównych przepisów reguły S. Augustyna nie byli wolni; modlitwy nocne, włosiennice i paski, dyscypliny, posty, spowiadanie chorych, grzebanie umarłych, nieustannie wprawiały ich w to zaparcie się ciała, które jest najpiękniejszém zwycięztwem na ziemi, bo ze wszystkich najtrudniejszém. Kordecki pilnujący reguły ze ścisłością, którą przechodził wszystkich poprzedników swoich, od czasu jak stał po dwakroć na czele zgromadzenia, podniósł go na duchu i umocnił w poświęceniu. Natchniony jak ci wielcy mężowie, co piérwsi byli założycielami zgromadzeń pustelniczych i zakonnych, owiany pobożnością, wyzuty rzec można z ciała, które podbił duszy, ani sobie ani drugim nie przebaczał. Ale surowość jego była ojcowską i łagodną, nikogo miléj i serdeczniéj nad niego nie słuchano; bo proroczém wejrzeniem zawrze zajrzał w głąb człowieka i uczucie a myśl skłonniejsze ku światu, wnet jak czujny ogrodnik gałąź pochyloną, czujną podnosił ręką.
W miarę jak się zbliżali Szwedzi, szły razem z zapałem i pospiechem dopełniane przygotowania obrony, wspierane gorącą modlitwą. Długie godziny pobożnego zachwytu, usposabiały ludzi do poświęceń, wznosiły ich ponad ziemię i marne rachuby zacierały w ich oczach. Wszystko potężniało i rosło w ołzawioném wejrzeniu pobożnych... a strach odlatywał jak dym wlokąc się po ziemi. Pomimo tego potrzeba było największéj pilności, czuwania i pracy nieustannéj, by utrzymać męztwo, trzódce zebranéj bojaźnią, spędzonéj postrachem; ślachta, mieszczanie, przybylcy sieli popłoch co godzina nowy, a przeor codziennie chwast ten z serc wyrywać musiał.
We Środę, dnia siedmnastego Listopada ku wieczorowi, pomimo że klasztor już był zbiegami napełniony, usłyszano pukanie do bramy. I xiądz Piotr Lassota z polecenia przeora dodany furtjanowi do straży wrot piérwszych, otworzyć kazał wzywającym przytułku.
Maleńki wózek ukazał się na moście, szedł przodem przed nim ksiądz Hiacynt Rudnicki wracający z Wielunia i nieprzyjacielskiego obozu, za nim Michał Chlebowski z tegoż klasztoru wysłany; a na wózku jechał Jan Lassota z wnuczką Hanną... Na koniach jego spędzonych i bokami robiących, znać było pospiesznie przebytą niemałą drogę.
Zakonnicy powitali się uroczystém: Memento mori, westchnieniem i kilką słowami, a xiądz Piotr Lassota pobladł, ujrzawszy brata i jego wnuczkę, których się najmniéj niespodziewał. Oczom swoim zdawał się niewierzyć, żywo przybiegł do wózka i więcéj okazywał przestrachu niż radości ; ścisnął rękę pana Jana, pocałował dziewczę w czoło i załamując dłonie zawołał.
— A! i ty tu bracie! jakim-że losem! jakim-że trafem!
— Opowiem ci, co mnie tu zagnało, lecz wprzódy daj mi kątek, bym spoczął trochę, czuję się złamany drogą, wiesz moje cierpienia, miarkuj jak mi ich przybyło, w wilgotną porę, niewygodnie jadąc dniem i nocą, dla ocalenia tego dziecięcia.
Xiądz Piotr chciał cóś mówić, ale zbladła twarz brata, jego lice schorzałe, niedozwoliło mu; Hanna wołała szybko:
— Kochany xięże Pietrze, daj kątek dziaduniowi, biedny ledwie się tu przywlókł, jęczał całą drogę...
Oniemiały, zamyślony, pośpieszył przodem xiądz Piotr zapomniawszy bramy i straży, prowadząc wózek brata, i w odległym dziedzińcu, w wielkiem skrzydle zabudowań klasztornych, wychodzącém ku murom okolnym, wskazał izdebkę, wśród mnóstwa już przez ślachtę pozajmowanych mieszkań. Gdy z pomocą ludzi paralityka złożono na słomie i piérwsze jego zaspokojono potrzeby, dwie łzy puściły się z oczów zamyślonemu kapłanowi.
— Czego płaczesz? spytał go Jan, wszakże i my tu bezpieczni pod opieką Matki Bożéj?
— Wiesz-że gdzie jesteś, odparł xiądz Lassota, oto — pod jednym dachem z tym, któremuś nie przebaczył.
— Jakto? schwycił się Jan porywając na nogi i opierając o ścianę, jak to? Krzysztoporski tutaj? ja z nim?... Puszczajcie mnie! wolę wpaść w niewolę szweda.... I podniósł się cały drżący, a Hanna objęła go rękami zachodząc się od płaczu.
— Uspokój się bracie, nic on ci tu uczynić złego nie może! lecz musiałem wcześnie oznajmić ci, że go znajdziesz...
— Krzysztoporski tu! Krzysztoporski tu! ja z nim! powtarzał Jan Lassota, rozdziérając na sobie odzienie — puszczajcie mnie — puszczajcie, pojadę dziś, zaraz, zostać tu niemogę...
— Na Boga, uspokój się bracie, zawołał xiadz Lassota powolniéj, chciałem byś od razu połknął tę gorycz, i przeniósł ten cios po chrześcijańsku.
— I będę patrzał na niego, — na tego co mi wydarł wszystko, co zabił tych, których kochałem, — na wroga, na ciemiężcę mojego!
— Bracie, wszyscyśmy dzieci Chrystusowe...
— Ja tu nie pozostanę, zerwał się powtórnie z łoża starzec — nie, nie! niechcę, niemogę! jadę, Hanno prowadź mnie, jedźmy...
Gdy to mówił i wciąż silił się ruszyć z okiem zaiskrzoném, z usty drzącemi; — Przeor ukazał się we drzwiach z pogodném swojem obliczem.
— Kogoż to nam Bóg sprowadził? zapytał xiędza Lassotę.
To biedny brat mój, ojcze, rzekł xiądz Piotr...
— Dla czegoż chce jechać! cicho i łagodnie wymówił Kordecki, którego uszów doszły ostatnie słowa starca. Xiądz Piotr spuścił głowę i jak zwykle, zmięszany zarumienił się tylko, a ślachcic drżący i zburzony, podniósł głos zaraz.
— Proszę mnie wypuścić, rzekł nalegając do xiędza Kordeckiego; przybyłem tu niewiedząc, że z najsroższym wrogiem moim pod jedno schroniłem się skrzydło, z wrogiem co mi prześladowaniem odjął jedyne skarby moje: żonę, córkę... co nas nękał i chleba pozbawił, co i tu spokojności nie da — ojcze, każ mnie wypuścić...
— Moje dziecko, odezwał się przeor poważnie, tu niéma wrogów i nieprzyjaciół, tu są dzieci jednéj matki, nieszczęśliwi a mężni jéj obrońcy; nierozumiem cię...
— Mówcie za mną bracie, w najwyższém uniesieniu zawołał z rozpaczą starzec.
Przeor go przeżegnał.
Bóg z tobą, rzekł, Bóg z tobą, niegodzi się tak nienawidzieć, i tak mściwie i wstrętliwie na brata poglądać; uspokój się, uspokój... Wjechać tu wolno każdemu, lecz wynijść ztąd nikt nie może...
Bezsilny upadł Jan Lassota na słomę i począł miotać się, a Kordecki zbliżając do niego, rzekł, z uczuciem.
— Wiek, powinien cię był uczynić skłonniejszym do przebaczenia; pomiarkuj się, nikt ci tu pod opieką moją złego i przykrości najmniejszéj wyrządzić nie może. Niepytam nawet o imie prześladowcy, nie chcę go wiedzieć; lecz jam tu starszy, ja opiekun wszystkich, i niedam nic uczynić...
— Wypuście mnie, wypuście... powtarzał z rodzajem obłąkania Jan Lassota.
— Szwedzi nadchodzą, mógłbyś wpaść w ich ręce, ani wiesz czego żądasz w rozjątrzeniu i gniewie. Bóg z tobą! dodał znowu żegnając go Kordecki — zaufaj mi proszę, nikt tu ani słowem, ani ręką, ani wejrzeniem nawet cię nie dotknie.
— Ale ja będę patrzał na niego, a widok jego serce mi krwawić będzie!... wołał starzec.
Przeor nic już nie odpowiedział, szepnął kilka słów xiędzu Piotrowi Lassocie, zostawił go z bratem, a sam odszedł spiesznym krokiem do celi.
W korytarzach wielki był ścisk ślachty i zakonników, około xiędza Rudnickiego i Chlebowskiego, a po twarzach dopytujących znać było jakim przestrachem słowa przybyłych przejmowały. Kordecki szedł przeciw nim zachmurzony, a raczéj smutny, widząc taką słabość ducha w otaczających, lecz nie zachwiany tém wcale. Zbliżył się Rudnicki, chcąc mówić po ucałowaniu ręki przeora.
— Proszę do celi mojéj, rzekł Kordecki, i powiódł xięży za sobą; a tłum rozbiegł się po klasztorze niosąc nowy przestrach z sobą...
— Cóż mi powiecie? spytał przeor, czy odpisał nam Wejhard na list mój i Kasztelana?
Nie — rzekł profess z westchnieniem, wymówił tylko kilka słów szyderskich...
— Tegom się spodziewał, a Sadowski?
— Dał radę bezsilną, zwlekać, traktować i najlepsze tylko wytargować sobie warunki poddania.
— Poddania! powtórzył Kordecki z dziwnym wyrazem.
— Cóż mi pisze xiądz przeor z Wielunia?
— To zapewnie co i ustnie polecił mi powiedzieć, przerwał xiądz Chlebowski; widzieliśmy oczyma własnemi siły szwedzkie i najlepiéj o nich sądzić możemy, dziewięć z górą tysięcy ludu, dziewiętnaście dział wielkich, cały do nich przybór, żołnierz wytrawny, wodzowie dojrzali. Z Millerem idą, xiąże Hesski, Sadowski, Seweryn Kaliński, Wejhard i Zbrożek... Oprzeć się takiéj potędze niepodobna.
— Powiedz mi ojcze, spytał niewzruszony Kordecki, czy sądzisz, że jest co niepodobnego Bogu!
Na te słowa x. Chlebowski zamilkł i skłonił głowę.
— Cóż więcéj przynieśliście? rzekł przeor.
— Xiądz przeor Wieluński usilnie was prosi, abyście z drobnemi siłami waszemi, nie narażali świętego miejsca na zniszczenie, oporem bezskutecznym; piérwszego nawet impetu Szwedów klasztor znieść nie jest w stanie. Kraj cały już się im poddał, niepozostaje nam jak tylko, wyprosić sobie co najlepsze punkta i przyjąć załogę.
— O punkta zawsze czas się będzie układać, odpowiedział Kordecki — lecz dla czego nie mamy ufać więcéj Bogu, a mniéj liczbie? Zgodném ojców wszystkich zdaniem, postanowiliśmy się bronić i bronić będziemy. Na układy zawsze czas...
— Może późniéj nie czas będzie traktować, gdy Szwedzi Częstochowę zdobędą, rzekł z cicha xiądz Chlebowski, żołnierz puści się rozbestwiony...
— Bracie, odparł przeor, nigdy Bóg nie opuścił tego, kto mu gorąco ufał wiarą żywą; tysiące mamy przykładów, a serce wasze powiedzieć wam powinno, czy i my godni cudu, jeśli nie uczynkami, to wiarą, lub obojgiem. Braciom śmierci niegodzi się lękać, a życie swoje cenić nad cześć Marij; com powiedział to się stanie! bronić się musimy do ostatka. Takie jest natchnienie Boże! wola wszystkich tutejszych zakonników; nie rozsiewajcie więc strachu, nie groźcie nieprzyjacielem, ale ufajcie w Bogu, a pracujmy...
To mówiąc, złożył list odebrany na stole i pośpieszył do Zamojskiego i Czarnieckiego na radę, a zakonnicy odeszli do cel im przeznaczonych.
Późno w noc przyskoczył posłaniec z uwiadomieniem, że Szwedzi o dwie mile od Częstochowéj położyli się obozem i nazajutrz przybędą.
Na czwartek xiądz Kordecki uroczyste zapowiedział nabożeństwo przed ołtarzem Najświętszéj Orędowniczki; kościół i kaplica przedstawiały obraz dziwnéj piękności, godzien owych czasów. Myśl męczeństwa jak jasna aureola opromieniała głowy starców, dzieci, niewiast i żołnierzy pod sklepieniem kościelném zgromadzonych. Gorące były modły wszystkich, jak zwykle w chwili niebezpieczeństwa; na większéj części twarzy osiadał przestrach chwilami i łzy z powiek wyciskał; jedni krzyżem leżeli, drudzy klęczeli w pokorze, inni jakby ust otworzyć nie mogli, siedzieli na ziemi z głowami spuszczonemi, w ogłupieniu i otrętwieniu, które chwilami przerywała krótka natchniona modlitwa.
Wśród ciszy wznosił się z choru głos zakonników, śpiéw chwały, i jak wstęga rozwijał splotami jasnemi w powietrzu; dzwony biły radośnie, muzyka brzmiała, kadzidła sinemi kłęby leciały pod sklepienia... a szmer modlitwy z westchnieniem zmięszanéj w przestankach śpiewu, szumiał jak las stary o wschodzie słońca.
Wtém xiądz Kordecki wszedł na kazalnicę, pomodlił się i odezwał słowami pisma świętego:
„Melius est nos mori in bello, quam videre mala gentis nostrae et Sanctorum, sicut autem voluntas fuerit in coelo, sic fiat...“
Nie był to mówca owych czasów, napuszony i wyuczony; ale natchniony kapłan którego wymowa płynęła z serca strumieniem wezbranym; to też gdy zagrzawszy oziębłych, głos wzniósł do Matki Najświętszéj z błagalną modlitwą, do krwawych ran Jéj Syna, wszechmocność Bożą, wielkość i potęgę Pana panów malując, schylone głowy dźwignęły się wszystkie i zabiły serca... Żołnierze uczuli się mężnémi przeciwko tysiącom, starcy odmłodnieli odwagą, siła klasztorna wydała się w oczach wszystkich olbrzymią, bo ją zwiększyły zastępy aniołów, i nadzieja napełniła dusze zwątpiałych.
Po Mszy nastąpiły suplikacje, te wołania strapionych tak wymowne a tak proste, których najwyszukańsza nie zastąpi modlitwa, rozległ się kościół powtarzaniem: Święty Boże! Święty mocny! Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!
I ze wszystkiego nabożeństwa, te może najgoręcéj odśpiéwane zostało; kapłan wziął z ołtarza wystawiony Przenajświętszy Sakrament, rozstąpił się lud, panowie Zamojski i Czarniecki ujęli celebrującego pod ręce i processja poszła ku drzwiom kościelnym, a za nią falą potoczyli się wszyscy....
Tak w powolnym pochodzie ze śpiewem, wśród bicia dzwonów i odgłosu uroczystéj tłumu modlitwy, do koła murów obniesiono Monstrancję, zakréślając nią jakby czarowny pas, który miał bronić Częstochowéj. Ilekroć zbliżali się do dział, które zimne jeszcze paszcze zwracały na pustą okolicę, do kupy broni, kul i bomb, stawali wszyscy, kapłan występował i święcił te narzędzia śmierci, w Imię Boga zastępów.
Piękny to był obrzęd i widok wspaniały, któremu słońce jesienne wychylając się z za chmur towarzyszyło promieniem jasności, z góry także zdając się błogosławić wierze téj garści ludu, co w ciasnych murach miała się bronić stokroć potężniejszemu nieprzyjacielowi.
Była to uroczystość jedyna, i równie z mową przeora podniosła ducha w oblężonych; bo on ją także obmyślił. Jeszcze się nie skończył obchód, gdy nagle wszystek lud zastanowił się poglądając w stronę Częstochówki.
Wojsko szwedzkie zajmowało w téj chwili wioskę i poczynało rozsiewać się po wzgórzach, zapełniając jakby mrówiskiem ruchomém przed chwilą puste jeszcze drogi i pola. Na ten widok krzyk się wyrwał z piersi wszystkich; wszyscy poklękli, a Kordecki rozpoczął śpiéwać:
Te pokutne wyrazy znalazły odgłos w sercach wszystkich; każdy uczuł, że ma co złożyć przed Bogiem i śpiewał gorąco przejęty. Orszak wśród bicia wszystkich dzwonów i odgłosów muzyki towarzyszącéj pieśni, powoli zsunął się nazad do kościoła, gdzie się miało dokończyć nabożeństwo.
Wszyscy rozeszli się wkrótce, jedni do mieszkań, drudzy w dziedzińce, inni na mury; a Kordecki spieszył rozstawiać ludzi, opatrywać działa, polecać jednym czujność, w drugich wlewać odwagę, weselem swém, pogodą twarzy i męztwem zbrojąc wszystkich.
Widok z murów był zajmujący i ożywiony; szwedzkie wojsko jak szarańcza rozsypało się u podnoża góry i obejmowało ją zewsząd. Widać było proporce z trzema koronami i cyframi Karola Gustawa, halabardy połyskujące, pierzaste kapelusze szwedów, wodzów na koniach w błyszczących zbrojach i jasnych sukniach galonowanych, przy nich towarzyszących im dla rozpoznania miejsca polaków, którzy powolniéj i jakby gwałtem ciągnieni, szli okiem przerażoném poglądając na Jasną-Górę. Po drogach wlokły się działa, prochy, wozy z namiotami i kulami; wiatr powiewający z téj strony, krzyk nawet gawiedzi i odgłosy trębaczy niekiedy do twierdzy donosił. Jakaś kupka jezdnych objeżdżała i opatrywała mury zdaleka, opasły szwed jéj przewodniczył, kilku innych jechali za nim....
Polacy stanęli obozem opodal ku miasteczku i oddzielili się widocznie od wojsk Karola Gustawa. Tymczasem Szwedzi już opanowywali Częstochówkę i od południa leżący folwark klasztorny zajęli w oczach Kordeckiego.
— Dałbym do nich ognia, — rzekł pan Zamojski.
— Nie, — odpowiedział przeor, — piérwszym nam kroków nieprzyjacielskich rozpoczynać nie przystoi, niech oni zaczną, a na nich spadnie krew przelana.
Wtém gwałtownie dobijać się zaczęto do wrót: furtjan przybiegł z doniesieniem, że Polak jakiś, poseł od Millera z listem przybył.
— Wpuścić go, — rzekł Kordecki, a sam pospieszył do bramy piérwszéj.
Tu wąsaty towarzysz z chorągwi Gołyńskiego wręczył mu list dowódzcy, a zarazem przyszła wieść, że Szwedzi w folwarku klasztornym, zabili rządzcę tamtejszego Jana Konopskiego. Był to piérwszy krok nieprzyjacielski.
— A zatém xięże przeorze dobrodzieju, cognoscimus inimicos, — rzekł pan Zamojski, niech się nam nie uwijają tak blizko pod nosem, za odpowiedź dać ognia.
— Słuszna, — rzekł Kordecki, — oni piérwsi niewinną krew przeleli, i wstępując na mury, krzyżem wielkim przeżegnał działa, wołając:
— W Imię Boże!
Na to hasło, wydano rozkaz wystrzału i piérwszy grzmot dział rozległ się jak grom silny po dolinie; kule przeszyły powietrze, a gdy dym nieco opadł, ujrzeli, stojący na murach, popłoch który w Szwedach zrobili; Millerowscy bowiem wcale się tak śmiałéj niespodziewali zaczepki.
Ogień działowy nieprzerwanie aż do oczyszczenia Jasnéj-Góry z nieprzyjaciela trwał ciągle, i wśród huku wystrzałów czytano list Millera. List to był widać jeszcze pisany w nadziei łatwego i rychłego poddania się klasztoru, tchnął niby radą przyjazną, a groził zdaleka tylko. Rozkazywał Miller natychmiast wysłać do siebie zakonników dla traktowania o warunki, oznajmując, że przybył zająć Częstochowę na imię Karola Gustawa. Obiecywał łaskę swego króla, poszanowanie świętości, wiary obrzędów, własności wszelkiéj; „lecz jeśli, kończył, opierać się będziecie śmieli, gdy już cała Polska zajęta, będę zmuszony nastąpić na was siłą i wówczas biada wam. Życzę raczéj nie myśléć nawet o oporze próżnym.”
Przeor z uśmiéchem złożył odczytawszy list na stole.
Wtém wprowadzono dwóch z komendy Gołyńskiego Polaków, przysłanych od Jenerała z prośbą, aby ognia dawać przestano i umówiono się o zawieszenie broni. Oznajmił o nich brat Paweł furtjan, który ich chwilę poprzedził.
Brat Paweł, pokornie wchodzący na zgromadzenie, był jednym z najżarliwszych, choć najmniéj znaczących członków zakonu; prawdziwie powołany do niego, z nizkiego stanu wyszedłszy, pracował i modlił się z taką gorliwością, na jaką tylko natchnieni prostaczkowie zdobyć się mogą. Mały, niepozorny, czarniawy, ale silny i krzepki i zawsze gotów do pracy, dopełniał i obowiązków stanu i nakazów przełożonego z zapałem nadzwyczajnym. Cały dzień przy robocie, nigdy nie stęknął ani się zniecierpliwił, a Przeora uważając za świętego, czcząc go jak wyższą od siebie istotę, gdy mu sił zabrakło, gdy na duchu podupadał, szedł do niego i dla pokrzepienia prosił o ojcowskie błogosławieństwo. Nikt nad brata Pawła nieustanniéj nie nosił włosiennicy, i gdy inni ją tylko na Adwent i wielki Post chowali, on ani jéj, ani paska żelaznego, do snu nawet nie zrzucał; noce pędził klęczący, dnie na pracy ciągłéj, w posługach ostatnich, które mu były najmilsze, z rozrzewnieniem oczekując dnia, gdy go osądzą godnym wyniesienia z braciszka na dostojność kapłana. Takim był brat Paweł, wzór tych prostaczków świętych, których jako skromnych pracowników w winnicy Pańskiéj, tylu zapisały karty dziejów zakonnych w Polsce.
Wszedł on do sali i ze skrzywioną kwaśną twarzą wymienił dwóch Polaków przybyłych, a na rozkaz przeora drzwi im széroko otworzył, sam oddalając się spiesznie.
Dwaj panowie towarzysze weszli z rumieńcem na twarzy, zafrasowani widocznie i zmięszani swém położeniem. Oba byli lat średnich, jeden rodem z Wielkiéj Polski, znać wojak od młodu; drugi nowy jeszcze, w piérwszém polu, trzymał się za panem bratem i nastawiał tylko miną, niewiele wiedząc jak sobie dać rady.
Przeor przyjął ich okazując zadziwienie:
— Kochani panowie! — rzekł, — a cóż to ja widzę? Polaków z Najświętszą Panną Częstochowską wojujących! czyście katolicy?
— Katolicy jesteśmy, — odpowiedział odważniejszy, — i Bóg widzi jak nas to boli, że ze szwedem tu przybyliśmy; wojować wcale nie myślemy, ani wojującym pomagać, ale stać musiemy.
— Taki to skutek płochego rzucania się, — zawołał Kordecki, — przystaliście do szweda, a szwed was na matkę prowadzi.
— Nie zapomnieliśmy czci winnéj miejscu świętemu, wielebny ojcze, — rzekł znowu piérwszy — i wojować nie myślemy, uchowaj Boże...
To więc z zimną krwią i założonémi rękoma patrzéć będziecie, jak z nami Szwedzi borukać się będą?
Towarzysz westchnął.
— Wstyd, wstyd, — dodał przeor, — mało wiary w nas! opuściliście ojca-króla, porzuciliście sprawę ojczyzny-matki, związaliście się z najezdnikami, jacyżeście synowie téj rzeczypospolitéj?
Wielkie widać było pomięszanie na twarzach posłów, gdy drugi bełkocząc począł prosić o zawieszenie broni, niewiedząc już z któréj beczki zacząć.
Kordecki spojrzał na Zamojskiego, który obok siedział, i do mowy gotować się zdawał; na Czarnieckiego potém, który tarł łysinę i wąsy targał niecierpliwie.
— Niechże panowie szwedzi ustąpią z folwarku, — odparł po chwili, — a my ognia dawać przestaniemy.
Spojrzeli po sobie towarzysze, jakby się radzili kto z nich pójdzie, i młodszy oddalił się szybko; drugi pozostał użalając się na swój los i położenie Polaków, usiłując przemówić do przytomnych i zbratać się z niémi; ale napróżno, bo wszyscy od niego jak od zapowietrzonego się usuwali.
Przeor jednak przyjął go jak przystało i kielichem i miską; aż i drugi powrócił z oznajmieniem, że Miller z folwarku ustępować nie myśli.
— Wola wasza, więc i ja nie ustąpię i strzelać każę, — odpowiedział przełożony i tém ich pożegnał.
Posłowie odeszli smutni i przejęci; sumienie odzywało się do nich grożąc, zbudzone raz piérwszy słowami Kordeckiego.
Działa grzmiały do nocy.
Noc ta nie uśpiła nikogo, ani w twierdzy, ani w obozie.
Ruch, gwar i rozpalone ognie świadczyły, że sen nie zamknął powiek przybyszom znużonym; na wysokiéj wieżycy kościelnéj z rozkazu przeora zapalony gorzał świécąc daleko kaganiec, jakby wzywał pomocy i ratunku.
We wszystkich oknach płonęły światła, a obóz Millera połyskał mnogiemi ogniskami rozrzuconemi w różnych kierunkach i ukazującemi stanowiska oddziałów. Niebo było pochmurne, działa odzywały się do ciemnego mroku, ale coraz rzadziéj i w dłuższych przestankach.
Kordecki na południowéj kortynie przechadzał się po blankach z Zamojskim.
— Mieczniku, — mówił — uczycie mnie wojny!
— Pan Bóg to, nie ja, was jéj uczy, — odparł Zamojski, — lepszy to nauczyciel odemnie.
Widzę, że jeszcze jednę ofiarę spełnić nam potrzeba.
Wojna żyje ofiarami, — odparł Miecznik z westchnieniem.
— Powiedzcie raczéj, że wszystko co żyje, ofiarą tylko utrzymuje życie; tam tylko żywot gdzie ofiara; ale tu nie o tém mowa. Widzicie ztąd nasz folwark; mozoły tam naszych wieśniaków, bogate zapasy zboża, chleba, darów Bożych, a szwed sobie w nich pościeła snopki naszym potem zlane i cieszy się, że się niemi przeżywi. Cóż wy na to?
— Spalićby potrzeba, — rzekł Zamojski.
— A! widzę ja to od rana, a rozkazu nie daję — odparł Przeor z cicha z boleścią, wyraźną, tak to kosztuje pracę ludzką i dary Boże niszczyć. O! nie nasza to rzecz wojna, nie nasza. Panie Mieczniku! niech rzucą bomby, ja na ten ogień patrzéć nie chcę, zbyt mnie wiele on kosztuje.
To mówiąc spiesznie odszedł, a Zamojski zawołał Wachlera Niemca od dział, do siebie.
Niemiec to był całą gębą, bo i brzuchaty i gębaty, serca w nim ani za grosz, ręce do pracy niechętne. Z potrzeby tylko wzięli go xięża, bo nikt go nie lubił. Cały Boży dzień ujadało się to nieznośne niemczysko za karm, za płacę, za nagrody, za wygody; a przyszło robić, niechętnie i dumnie mrucząc posługiwał. Od czasu przyjścia szwedów jeszcze się stał mniéj ochotny i gdérliwszy, i rzekłbyś, patrzał tylko, którędy do nich droga. Z Polakami zawsze nadęty, nie bardzo posłuszny, postępował jak z czemś niższem od siebie, nabożny był tylko w niedzielę, a wesoły do piéniędzy; ale że znał swoją sztukę, musiano go trzymać, choć to była plama załogi Częstochowskiéj.
Cóż począć gdy się czasem obejść bez takich pomocników nie można. Ujmowano go datkiem, jadłem, darem, obietnicą, choć nie jednego chętka brała, ten kawał mięsa przez mury przerzucić. Wachler mrucząc po swojemu podszedł do pana Miecznika.
— Macie przygotowane bomby ogniste, widzicie to światło na folwarku? — rzekł mu Zamojski — rzucić ogień i spalić stodoły i gumna.
Niemiec spojrzał, ruszył ramionami i stanął jak słup.
— Słyszysz waść? — rzekł Zamojski.
— Po nocy! — odmruknął nareszcie niemiec.
— Po nocy, zaraz, wołać kanonjerów, działa sztyftować i ognia — nie czekając.
Chciał się choćby pospierać niemczysko, ale przy świetle stojącéj w strzelnicy latarni ujrzał twarz Zamojskiego i wzrok jego groźnie rozkazujący; szepnął cóś niezrozumiale i zajął się spełnieniem rozporządzeń.
Nie odszedł Miecznik, aż piérwsza bomba kréśląc ogniste koło w powietrzu, padła w zabudowania folwarczne; za nią jakby wyścigając się leciały inne, mierząc wszystkie na dachy brogów i zabudowań, z których natychmiast buchnął płomień i czarne, drobne postacie Szwedów, rojem sypać się poczęły. Wiatr dął od wschodu i niósł płachty ogniste w pola tak, że nawet pozostała z piérwszego Wejhardowskiego ognia kaplica S. Barbary, nie zajęła się od tego pożaru. Ogień szérząc się rozwidniał obozowiska szwedów w nieładzie będące i miasteczko, którego Fary wieża, na tle nieba ciemném błyszcząco się malowała ze swym krzyżem, kaplica też s. Jakóba, klasztor, wszystko odbitémi blaski gorzeć się zdawało; pozostała tylko w cieniach część murów północna i północno-zachodnia. Grzmiały działa do dwunastéj, popłoch i ruch w obozie był wielki, aż wreszcie pożar nie mając co niszczyć ustawać począł i strzelanie przerwano.
W chórze śpiéwali zakonnicy.
Po zabudowaniach klasztornych, ślachta piérwszą tę noc oblężenia przebyła w strachu i niepokoju największym: modlili się jedni, przysłuchiwali drudzy, niektórzy wchodzili na mury, poglądali na zniszczenie i tęskno dumali o jutrze. Przeor wyszedłszy z chóru, udał się po cichu za mury ku stronie północnéj, bo mu pożar folwarku, z przeciwnych baszt widoczny jeszcze, był przykrym nad miarę widokiem; obszedł część kortyny, a potém zstąpił w podwórze i począł oglądać wszystkie twierdzy zakątki, wszędzie witany hasłem...
A hasło było dnia tego: Marja Panna — Paweł święty!
Świéciło się jeszcze w mieszkaniu, które zajął pan Jan Lassota, i tu Kordecki kroki swe zwrócił, zapukał; gdyż wprzód jeszcze jęk głuchy i mowa niewyraźna oznajmiły mu, że nie spano. Wszedł więc i zastał na pościeli starca z głową schyloną, ze wzrokiem martwym; przy nim Hanna siedziała płacząca na nizkim pieńku, który jéj za stołeczek służył. Blade światełko migającéj lampy rozwidniało sklepioną izdebkę, smutną, nagą i pustą. Starzec podniósł głowę ku przeorowi, sądząc, że wchodzi brat jego, ale ujrzawszy Kordeckiego spuścił ją znowu, jakby mu mówił milczeniem, że obcy nie był mu pożądanym gościem. Kordecki nie zważał na to i usiadł przy pościeli.
— Bracie mój, — rzekł — cierpisz, widzę to, chciałbym cię pocieszyć, chciałbym ci dodać odwagi i wytrwałości.
— Jakże nie mam cierpiéć? — odparł po chwili Lassota — widzisz mój ojcze to dziécko; tyle mi tylko zostało na świecie, resztę wszystko wydarł nieprzyjaciel; czuję przychodzącą śmierć i téj ostatniéj drogiéj istoty, nie mam komu zostawić...
— A Bóg, mój bracie, a Bóg?
— Bóg o mnie zapomniał.
— Cóż mówisz stary! co mówisz? pomiarkuj się, nie Bóg o tobie, ty chyba zapomniałeś o nim.
Lassota zmilczał posępnie.
— Niechciałbym ci się naprzykrzać, panie Janie, — mówił daléj Przeor, — ale jako gospodarz tutejszy, dla zapobieżenia niemiłych spotkań, radbym wiedziéć, co cię to tak boli, kogo to masz wrogiem?
— Alboż nie wiécie jeszcze?
— Nie pytałem nikogo: nie ulży wam to bolu, gdy mi się zwierzycie? sprobujcie...
— Chciałbym, nie wiém czy potrafię... — spójrzał na wnuczkę.
— A naprzód — rzekł przeor, — wiedzcie, że niéma straszniejszego bolu w duszy nad ten, jaki zadaje nienawiść, jest to trucizna, któréj kropla psuje w nas wszystko wielkie i święte: z nią się ani modlić, ani kochać Boga, ni ludzi nie można; wszystko kwaśnieje od niéj w duszy i w ocet się zmienia. Starajcie się podnieść do Boga i darować winy, a ujrzycie, jak lekko odetchniecie potém; jako nadzieja i spokój wstąpią w duszę waszą.
— Darować! przebaczyć! — zawołał stary — o! nie mogę, nie mogę... darować boleści lat kilkudziesięciu, darować moje cierpienia, wszystko com przebył w Imię Boga, potrafiłbym może, byłem go nie widział, ale przebaczyć co ucierpieli drudzy, ci których kochałem, których mi wydarli... nigdy, nigdy!
Przeor pomilczał chwilę.
— Wszystko, rzekł — przebaczyć potrzeba, wszystko — jak Bóg przebaczył i darował, chceszli by ci było przebaczono.
— Wiem, rzekł powoli ślachcic podnosząc głowę i na rękach ją spierając, bo powtarzam codzień słowa modlitwy — ale ich winy przebaczyć nie mogę, nie mogę...
— I dla tego cierpisz, mówił Kordecki.
— Można darować upokorzonym, ale zuchwałym i urągającym?...
— Powtarzam ci mój bracie, jeśli kiedy to nad grobem trzeba wszystko i wszystkim przebaczyć. Chrystus dla nas przykładem, on modlił się za zbójców swoich, gdy go katowali.
Ślachcic boleśnie jąknął, spójrzał na wnuczkę i dwie łzy zbiegły mu po zżółkłéj twarzy, któréj policzki ceglany rumieniec choroby zapalał.
— Posłuchaj mnie ojcze, rzekł po chwili widząc, że Hanna odeszła do pierwszéj izdebki, trzeba żebyście poznali życie moje, a osądzicie czym winien, że przebaczyć nie umiem; życie to niepowszednie. Wiecie może od brata mojego żeśmy niebyli ubodzy, nie! Bóg dał kawał ziemi pięknéj i chleba dostatkiem i imie poczciwe i konsyderację u ludzi. Było nas tylko dwóch u ojca, ale młódszego wcześnie przeznaczono i oddano do klasztoru, bo matka kochała mnie tylko, i pieściła nad miarę. Stare to dzieje ojcze, ja dziś starzec siwy, ale to były najszczęśliwsze życia chwile, bo spokojne, bo wesołe a bez troski na przyszłość. Wychowałem się po części w domu, po części w szkołach u xięży Jezuitów, a potém, gdy mi Pan Bóg ojca odebrał, powróciłem matce w gospodarstwie pomagać. Byłem już dorosły, ale pstro w głowie jak u każdego młokosa, a do tego jedynaka, bom się już za takiego uważał. Wszystko mi dogadzało; z psami, z końmi, z wesołemi towarzyszami, uganiałem się dnie i noce od kniei do kniei, rzadko nawet, czego mi dziś Bóg widzi żal okrutnie, do staréj zaglądając matki. Niewielkąm też był jéj pomocą; tylko że na mnie spójrzała kiedy niekiedy i pocałowała w głowę, a choć sama jedna długie dnie wysiadywała nad swoją xiążką pobożną i różańcem, nie poskarżyła się nigdy. Jam z młodości szumiał i szumiał. Jakoś, niewiem już poco, zaniosł mnie interes do Sandomierza, gdziem musiał kilkanaście dni przebawić, a i tu znaleźli się koło mnie weseli towarzysze do hulanki. Wypadło tak, że podczas mojéj bytności najbogatszy z tamtejszych mieszczan niejaki Franciszek Gallar, wyprawiał starszéj swéj córce wesele. A jak to za owych czasów bywało, na wesele prosili kto żyw, i kogo gdzie spotkali, bo i z ulicy uboż i ślachta znajoma i nieznajomi nawet cisnęli się do otwartego domu kupca. Odbywało się to po staroświecku z maszkarami, z błaznami, z muzyką, z wielkim stołem i wielkim strojem, a trwało dni dziesięć. Że to jakoś było blisko domu w którym stałem, a moi przyjaciele już tych Gallarów znali dawniéj, pociągnęli i mnie na bankiet weselny. Ot! jak czasem całe życie ludzkie od jednego zawisło kroku (i starzec westchnął ciężko) ale mi nie żal, nie, nie żal.
Starsza córka Gallarowa szła za ślachcica, bo to był mieszczanin bogaty co się zowie, kupiec wielki, i mówił o sobie jakoby był wygnańcem, religionis causa z jakiegoś tam niemieckiego kraju, gdzie katolików prześladowano, opowiadał też że był ślachcicem i dla musu się tylko udał do handlu. Bóg tam zresztą wié, jego niemieckie ślachectwo. To pewna że i sam był personat, okazała i poważna figura i familja jego wyglądała, gdyby cóś lepszego niż prości mieszczanie. Osobliwie też obie córki były piękne; bom podobno mówił że ich miał dwie, starsza co już szła za mąż za pana Otrębowskiego z Przewałowa, była śliczna jak obrazek, ale młodsza świeciła się gdyby gwiazda między tém mieszczaństwem. I tak mnie zaraz za serce chwyciło to dziewcze, żem i rozumu zbył i głowy, i zapomniał się o sobie. Już tedy owego wesela pilnowałem do końca i poznałem się bliżéj z Gallarami, którzy zamożnego ślachcica przyjmowali z dystynkcją, uczciwie i jak się należało. Konstancja było imie młodszéj, szła ze mną w taniec raz w raz i uśmiéchała się do mnie; jeszczem innych od niéj odsadzał, aż mało do bójki i szabel nie przyszło, i tak mignęły mi się te dni weselne, gdyby z bicza trzasł.
Ale ostatniego dnia nie obeszło się bez awantury. Już to ja widział zrazu, że koło niéj ćma gachów się kręciła, alem ich rozpędził łatwo, bo to byli mieszczańczuki; tylko się jeden pozostał wąsacz, z szabelką, ślachcic gołopięta, niejaki Krzysztoporski. Ten się nie dał zjeść w kaszy, i kroku mi nieustępował. Starliśmy się raz i drugi na słowa cierpkie, przemówili ostro, ale mnie jakoś przyjaciele odciągnęli od bójki, dla domu to czyniąc, bo Gallar stary był człowiek poważny i przykroby mu to było, żebyśmy się popłatali, a do tego omen zły dla nowożeńców. Mój tedy antagonista nieustępował wcale, a Konstancja choć się zdawała dla mnie bardzo przyjazna i szła ze mną tańcować i mówiła bardzo pięknie, uważałem, że bylem się odsunął, to jednako i z tym Krzysztoporskim śmieszkowała i gziła się. Jakoś to mnie po sercu drapało, ale nic.. Tu i wesele się kończy, a ja w Sandomierzu siedzę, i matka pisze — powracaj, a ja już od Gallarów ani krokiem; tu rano, tu i wieczór, skrzypki za sobą prowadzę, a oni przyjmują ochotnie.
Tylko ze wsi ślachetka uparty siedzi na nosie i siedzi, ani wykurzyć; i co się odstąpię, to on do panny. Nareszcie tak dni jeszcze z dziesięć po weselu przeskakawszy, trzeba było do domu, bo się i pieniądze wyszastały i u żydków jeszcze napożyczało. Matka choć wiedziała o wszystkiém, bom miał przy sobie starszego sługę, co jéj donosił każdą rzecz, nic mi nie powiedziała; ale gdy wkrótce potém znowu do Sandomierza się siodłam, już niewycierpiała i mówi mi otwarcie — myślisz, że to ja nic nie wiém, otoż z téj Gallarowéj imprezy nic nie będzie. A ja matce do nóg i taki od razu, że bez niéj żyć nie mogę. Było tam dosyć sporu i prośb, ale jak to serce macierzyńskie miękkie dla syna ulubionego, a ja wołałem, że do kozaków pójdę, jeśli mi się żenić nie pozwoli i począłem jéj jeszcze wmawiać ślachectwo Gallarów, jakoś się rozpłakała, umitygowała — i pojechałem. Tu znowu z miesiąc czasu spędziłem na biesiadach już otwarcie konkurując, ale mi ten Krzysztoporski nie ustępował. Tedy bez ceremonji wyzwałem go na rękę, aleśmy są porąbali napróżno, bo skoro odleżał i wylizał się ja do panny aż i on z drugiéj strony; a Konstancja pókim sam, to do mnie oczy zawraca, jakeśmy we dwóch, to jakby niewiedziała kogo sobie wybrać. Człek to był przystojny i śmiałek a żywego języka, co się kobietom podoba. Jużem to ja konnotował, że z tego pociechy nie będzie, ale jakby na mnie czary rzucono, bo nawet matka moja i ludzie mówili generalnie, że pewnie mi cóś w winie zadano, od razu tak primo impetu, rozmiłowałem się, ani na to rady. Tym czasem in tractu tych starań o pannę, matka moja umarła, panie świeć nad jéj duszą i domieść ją zbawienia wiekuistego; — ja zostałem panem swojéj woli. Ale żałoba rok i sześć niedziel trwała; więcem już bez muzyki dojeżdżał do panny i zaraz taki wprost oświadczyłem się Gallarowi, który to przyjął dobrze i zaraz mi podziękował za zaszczyt jego familji uczyniony. Panna, przy któréj zawsze ów Krzysztoporski siedział, trochę popłakała, jam to miał za zwyczajne ceremonje, i pierścionki zamieniliśmy, a ślub odłożony został po wyjściu żałoby. A jakoś też zaraz ludzie mówili, że w żałobie zaręczyny nie dobrze wróżą, ale się na to nie zważało wówczas.
Ile razy przyjadę bywało do Gallarów, jest mój gach koło panny, a czasem zjadę zcicha, to siedzą jedno podle drugiego i szepczą cóś zcicha; już to mnie okrutnie po sercu krajało, żem go drugi raz chciał wyzywać, ale rodzice pomiarkowawszy się, dom mu wypowiedzieli. Z tego tak już byłem szczęśliwy, żem do reszty głowę utracił. Tym czasem stary Gallar chodził koło mnie, różnemi racjami dowiadując się o majętność, chcąc niby zapewnienia losu dla córki, — ze swéj strony złote góry obiecując; majątek mój był czysty, w ziemi, a jego w szkatułce i w gębie; ale się to wówczas wszystkiemu wierzyło. Dosyć, że jak począł mi ukazywać, iż broń Boże śmierci mojéj, córkę krewni wyzują ze wszystkiego, a to i owo przywodzić dla skonwinkowania, tak ja rozmiłowany, ruszyłem głupi wspaniałomyślnością, i znajcie ślachcica, zapisałem całą majętność moją, jakby sprzedając ją przyszłéj żonie, a nic sobie nie excypujac i nie zostawując. Wkrótce potém i żałoba się skończyła, a jam zawiózł Konstancją na wieś, ożeniwszy się. Kilka miesięcy upłynęły szczęśliwie, alem się rychło postrzegł, że z piękną twarzą nie takiém sobie szczęście kupił jak mi się widziało. Żona moja do miasta i do rozrywek przywykła, do skrzypków, skoków i gwaru, nudziła się, ani czém zająć chciała. Gospodarstwo matczyne szło w niwecz, ażeby ją zabawić trzeba było nieustannie sprowadzać muzyki i gości, i szaleć. Już mnie to dojadło, myślałem, że się przecie kiedyś skończy; ale gdzie tam, co daléj to lepiéj. A do tego żona posmutniała, i ani ją rozkołysać, ani ją rozbawić. Tym czasem Bóg dał córkę, myślę już znowu, otoż ją do domu przywiąże, ale i to nie, jak była tak została; dziecię z mamką poszło do czeladnéj izby, a pani gdy pozdrawiała to ją wież do Sandomierza, to sprawuj w domu bankiety, czy jest czy niéma za co.
Aż tu i Krzysztoporski się zjawia; tu jest, tu go niéma, pokaże się i zniknie, i donoszą mi już ludzie, że liściki biegają. Źle, trzeba radzić; jadę do starych Gallarów; ale niemiec to sobie lekko waży, pół śmiechem, pół niedowiarstwem mnie zbywa i poczyna jakby nie znał się do tego, co ślachcicowi winien. Jejmość w tąż swoje, a gdym przyszedł do wymówek, ona w gniew, jam także nie z kamienia, dość, że przemówiliśmy się raz i drugi i trzeci, a coraz kwaśniéj z sobą. Aż jednego razu powracam do domu, niéma pani. — Gdzie? do Sandomierza. Już mnie ten Sandomierz kością w gardle siedział; bez zapytania, bez wiedzy mojéj, ale że to do rodziców — nie śmiałem nic powiedziéć i jadę za nią. Tu mnie przyjmują kwaśno, do żony nie dopuszczają i znowu najrzałem Krzysztoporskiego. Już nie żartem wziąłem się do rodziców i do niego, ale hałasu narobiwszy, przepędziwszy piekielnego gacha, gdym chciał żonę odebrać, nie dają. Odjechałem do domu, gdzie mi córeczka pozostała; myślę, przegniewa się i przyjedzie, aż mija miesiąc, drugi, i słyszę w konsystorzu machinacje o rozwód! Aż mnie krew oblała, bo tu żal i sromota; ja znowu do niéj, ale gdzie tam! pozamykano i dają mi znać, że stary Gallar nie żartem koło sprawy chodzi; a ludzie, com ich przepłacał, powiadają, że Krzysztoporski taki tam nieustannie koło niéj.
Cóż długo mówić? rozstaliśmy się, musiałem rad nie rad na rozwód pozwolić, bo mi już i to życie dojadło; jejmość zaraz nieczekając wybrała się za Krzysztoporskiego. Jeno się to stało, aż z innéj beczki poczęli, i do majątku mi się biorą. Majątek był wprost zaprzedany, ani się wywikłać; przeczyć swojéj robocie ignominia, kondyktu okazać niepodobna; na łascem został; Krzysztoporski goły, ona bez serca... Toczyła się jednak sprawa, toczyła i przegrałem ją naciągawszy się po sądach, natraciwszy zdrowia, spokoju i życia. Jużem i postarzał, a tylko mi córka została jedyną pociechą, bo i ubóstwo przyszło i późny żal, a przyjaciele jak wymiótł, przed biedą pierzchnęli wszyscy.
Krzysztoporski pamiętny sadła com mu zalał za skórę, zajadle na mnie powstawał, odebrawszy mi żonę, zagarnąwszy majątek, jeszcze na sławie mi szkodził; gdzie tylko mógł ujmował. Już tego daléj ścierpieć nie mogłem, bo srogi ból był w sercu i znowu wyzwałem go na rękę. Po długich ceregielach stanął, ale cóż? mnie z gniewu ręka drżała, on miał całą głowę i obciął mnie tylko. Wyleżałem, wykurowałem się, i z reszty pozostałéj majętności żyłem jakém mógł, a i córka podrastała. Choć mi się ciężko za mój afekt wypłaciła Konstancja, jeszcze dla niéj zostało jakieś w sercu uczucie jak do matki dziecięcia mojego, zresztą Bóg wie!
Tu dochodzą mnie wieści, że i ona nieszczęśliwa, Pan Bóg jéj oddał za moje. Krzysztoporski był w początku dobrym mężem, ale potém gdyby bisurman jaki obchodzić się z nią począł. Już jak to tam było, to było, a żal mi się zrobiło kobieciska; wielem przez nią wycierpiał, przecież miałem ją zawsze za żonę i anim myślał o innéj, choć wiek był potemu i trafiały mi się dobre partje, ale taki serce znarowione ciągnęło ku niéj. Jeden, drugi z sąsiadów zaczęli mi prawić dziwne rzeczy o losie pani Krzysztoporskiéj, aż mnie niecierpliwość porywała, ale myślę sobie z początku: a mnie co do tego? Jednakże z drugiéj strony, była to matka mojego dziecka. I tak i owak myślałem, rozbierałem, rzucałem się niewiedząc co począć, aż słyszę a tu już ją Krzysztoporski zamknął w domu i jak w więzieniu trzyma, że biedna kobiéta szaleje. Tu już i wytrwać było trudno: zebrałem ludzi, kilku ubogich krewniaków, uzbroiliśmy się dobrze, porachowali z czasem i nocką do dworu pana Krzysztoporskiego zajeżdżamy.
Kilkanaście lat było, jak jéj niewidziałem w oczy, a jednak mi cóś w piersi zatłukło, gdym pod dom podjeżdżał... Ciemno było i cicho, a pusto; obeszliśmy domostwo, wszyscy spali, w jednéj tylko izdebce na górce świeciło się mdłe światełko.
Miałem ja z sobą człowieka co mnie tam prowadził, ten wwiódł nas do izby Krzysztoporskiego, że gdyśmy go już otoczyli, dopiero się zbudził, krzyknął na służbę (a ci już byli wprzód powiązani) i za oręż pochwycił, aleśmy od niego odebrali szable i rusznice. Naówczas stanąwszy przed nim jak mściciel, spytałem go o wydartą mi żonę, co z nią uczynił i mierząc do niego jak do psa rozkazałem, by mi ukazał gdzie była, i wytłumaczył się jak się z nią obchodzi. Nie moja rzecz, rzekłem, słuchać cię liczby, którą sąd ludzki i Boży wezmie z ciebie, ale zcierpieć nie mogę, by ta, która była żoną moją, znosiła niewolę; jeśli więc okaże się nieprawdą co na cię mówią, jam winien żem ci spokój zamącił; jeśliś winien, ja tę sprawiedliwość opieszałą przedstawiam...
Na te słowa pobladł Krzysztoporski, ale schwytany musiał wreszcie wieść do żony; ażem zdrętwiał gdym ją ujrzał na kłódki i klucze zamkniętą w górnéj izdebce, samą jedną, w podartéj sukienczynie, z włosem rozczochranym. Siedziała na ziemi tak wymizerowana, blada i straszna, że gdybym niewiedział o niéj, jużbym jéj nie poznał. Włos mi na głowie stanął. A byłać to przecie matka jego syna, bo mu zaraz w rok po świętokradzkiém małżeństwie, dała następcę, wymógł na niéj zapisy majątku, który mnie wydarli, a obawiając się widać zalotności jéj — bo była do zbytku rozmiłowana w sobie i lekka niewiasta — tak ją niegodziwie zamknął.
Kobiéta z razu się przelękła napadu tego i mnie nie poznała. Powiedziałem jéj z czém przyszedłem, żeby ją bronić i niegodziwego ciemiężcę upokorzyć; popatrzała się na mnie i zalała łzami, padła mi do nóg, milczała długo, nareście głos jéj powrócił.
— Zbawco mój, zawołała, jam ciebie nie była warta, byłam winna, wielem była winna! Bóg mnie pokarał, za resztę grzechów moich sama odpokutuję. Niegodnam cieszyć się dziećmi, niegodnam żyć z niemi, grzesznica wielka! Bóg mnie w téj niewoli i zamknięciu oświecił i poruszył, dziękuję ci, że wyzwalasz mnie, abym resztę życia spędzić mogła na pokucie.
— Gdzież chcesz iść? spytałem widząc że się wybiera.
— Gdzie mnie oczy nie ujrzą ludzkie i Bóg jeden widzieć będzie, odpowiedziała. Ale pozwólcie mi wprzód pożegnać i choć niegodnéj pobłogosławić dziecię moje.
Zeszliśmy z nią do alkierza, gdzie spał syn, którego płacząc ucałowała i przeżegnała; potém mi się jeszcze do nóg rzuciła raz drugi, prosząc abym jéj winę przebaczył i wymogłszy na mnie że jéj szukać więcéj nie będę, uszła zaraz nocą.
— Cóż się z nią stało? zapytał przeor.
— Odtąd jéj niewidziałem, kończył ślachcic powolnie, ale nie tu jeszcze koniec historji. Odeszliśmy Krzysztoporskiego we wściekłości i gniewie, którego pohamować nie mógł; łajał mnie, aż do tego przywiódł, żem go wypłazował. Jakoś wkrótce potém umarł mu syn jedynak, a jak się to stało, wściekléj jeszcze obrócił zemstę swoję na mnie. Pozostała mi córka, którą wydać chciałem za uczciwego młodziana z sąsiedztwa; Krzysztoporski póty chodził póki mi nie przeszkodził. Usunął się on, ale znalazłem jéj drugiego i temu ją z błogosławieństwem poślubiłem. Nieskończyło się prześladowanie; taiłem przed córką historję matki, by jéj życia nie zatruwać, mówiłem zawsze, że umarła; Krzysztoporski widać o tém uwiadomiony, wszystko opisawszy najszkaradniéj, wybrał chwilę by biednéj kobiécie przesłać te czernidła, właśnie gdy wydawszy na świat córkę, leżała jeszcze chora... Przeczytała, rozbolała się, i umarła... Pozostało mi po niéj tylko to wnucze i...
Tu przeorowi przerwał słuchanie grzmot dział, lecz nim powstał, ścisnął za rękę starca i rzekł.
— Bóg długo czeka na upamiętanie, a my wierzyć powinniśmy w Jego sprawiedliwość. Można mieć żal w sercu, ale nienawiści, niegodzi się. Zły człowiek więcéj godzien litości, niż gniewu: a na wszystkie rany duszy, jedno jest tylko lekarstwo — modlitwa...
Tu powstał Kordecki, błogosławiąc uspionéj wnuczce starca, która znużona podróżą, w pierwszéj izdebce oparłszy się o ścianę zdrzemnęła... Grom dział wywołał przeora na mury.
Noc cała zeszła bezsennie; jeszcze się nie byli oswoili zakonnicy i ślachta z wojną, która ich żelazném opasała kołem; jeszcze każdy szelest, każdy krzyk ich przerażał, zdawało im się że słyszą szturm, że widzą zdobycie; brzask wschodzącego dnia zastał wszystkich na nogach.
Stosownie do rozkazów przeora, pomimo zajęcia nowego, które mnożyła walka, nic nie zmieniło się w nabożeństwie, w obyczajach zakonnych; dzwony ozwały się o swojéj godzinie, zwołując na mszę do kaplicy Najświętszéj Panny, gdzie odśpiewywano godzinki i primarję.
Gdy się to dzieje, szwedzi plączą się dokoła i po wczorajszym popłochu, po spędzonéj także bezsennie nocy, wygnani pożarem z folwarku, szukają stanowisk nowych i zabierają do silniejszego natarcia. Z murów widać oddziały rozchodzące się w różne strony i zabierających do sypania baterji robotników. Główne ognisko, — które za przewodnictwem Wejharda w początku się było położyło po za spalonym folwarkiem, przeciwko wrót prawie zamkowych, — przeniosło się na stronę przeciwną i część wojsk silniejsza przeszła okrążając z nieufnością górę, od południa na wschodo-północ. Przy kościółku Ś. Barbary zostali tylko xiąże Hesski z półkownikiem Sadowskim, u pogorzelisk prawie folwarcznych się szykując. Miller po wczorajszym oglądzie twierdzy zrozumiał, lub może miał to od szpiegów, że północna i wschodnio-północna część murów była słabsza od innych (w istocie tak było); tu więc sam przyparłszy się do Częstochówki, nie opodal od figury Zbawiciela stojącéj na pochyłości, obrał nowe stanowisko i zamyślał sypać baterje dla dział, które z sobą przyprowadził. Część twierdzy z téj strony dachami gontowemi klasztoru górująca, zwrócona ku niemu, dawała nadzieję, że ją łatwo potrafi kulami ognistemi zapalić.
Działa zaledwie były ustawione na dylach, które z pogorzelisk powywlekano i jakotako obrzucono ziemią, ledwie Miller przeszedł tu i żołnierza swego rozłożył, natychmiast grad kul sypnął się na klasztor. Jenerał nazywał to dzień dobrym dla zakonników, a Wejhard nie przestawał utrzymywać, że byle ich trochę przestraszono, zaraz się poddadzą. Kaliński potakiwał zdaniu hrabiego, Sadowski uśmiéchał się milcząc i ruszając ramionami.
Dzwony właśnie na primarję zwoływały, gdy grom dział i gdzieniegdzie padające nieszkodliwie kule bezsilne, popłoch wielki zrządziły w podwórzach. Na piérwszą zabłąkaną kulę, co się potoczyła po bruku, okiem podziwu i strachu rozbiegając się wszyscy poglądali zdaleka. Kordecki, który obchodził stanowiska, w obec wszystkich, zbliżył się do miejsca gdzie upadła, podniósł ją i głośno się odezwał:
— Złożym ją na ołtarzu Boga-rodzicy, ofiarując Jéj boleść naszą.
To mówiąc wziął ją w połę habitu i poniósł do kaplicy.
Z murów też, już się odzywały działa jasnogórskie, odpowiedź na dzień dobry niosąc Millerowi. Jego wojska wczorajszemi stratami nieulęknione jeszcze, cisnęły się tłumami od wschodo-północy, szykując się i stanowiąc; piérwszy wystrzał w tę stronę przerzedził ich szeregi; widać było jak się rozbiegać, mięszać i rozsypywać zaczęli, cisnąc na zgliszca wioski. Kilka tam jeszcze domóstw, szop i stodół stało niedopalonych i Miller kazał do nich cofnąć swoim, którzy pod dachami broń swą i rynsztunek składać poczęli. Sam obrawszy kwaterę w chacie nieobalonéj, rozsyłał starszyznę, by pilniejsze poczynić rozporządzenia sił, wystawionych przez chwilę na ogień twierdzy, i w nieładzie rozproszonych.
Zdawało się, że szwedzi korzystając z dalszych domóstw niedopalonéj Częstochówki, tu się rozłożyć przy nich myślą, i sam Miecznik zobaczywszy to, plasnął aż w ręce:
— Rychtować armaty na budowle, — rzekł szybko — puścić na nie bomby ogniste... Jeszcze i to spalić musiemy. —
Przeor, który stał za nim, nic już nie rzekł, ale widać było że bolał.
— Wola Boża! — odezwał się po chwilce — wola Boża! Dano chwilę szwedom, żeby się bezpieczniej roztassowali po budynkach, których dachy słomiane łatwą były pastwą płomieniom; po niejakim czasie, gdy sądzić było można, że już się w szopach rozgościli, część dział z twierdzy puściła kule ogniste...
Jakby cudem wzniecony pożar, rozgorzał natychmiast; płomień z dymem wypędził żołnierza i z murów ujrzano go uciekającego żywiéj niż przyszedł: broń złożona w szopach, któréj pochwycić uciekając nie mogli, po chwili rozrzarzona strzelać poczęła do swoich. Żołdacy rozpierzchli się na wszystkie strony, i kupami podbiegając bliżéj murów, padali od kul Jasnéj-Góry. Widać było przestrach, zamięszanie i złość Millera, trąby żywo zaczęły zwoływać ludzi; mundury szwedzkie uściełały górę... biegali, mijali się, uciekali ku dołowi...
— Dzięki Bogu, — rzekł pan Zamojski — udało się jakeśmy chcieli: szwedzi wyparowani z budynków, strata w ich szeregach znaczna... Dobrze i to na początek, nie chwaląc się rozporządziłem jak należało; nie darmom Karlińskiego całą noc czytał.
Obrócił się do przeora z uśmiechem zadowolnienia, ale na twarzy kapłana wyczytał smutek.
— Coż to wasza przewielebność, witacie pomyślność twarzą tak posępną?
— Czyż pomyślność taka może radować kapłana? — odparł Kordecki — konieczność tylko czyni z nas żołnierzy, a widok tych umarłych w grzechu... w złości, z przeklęstwy na ustach, jak niema boleć i smucić?
— Na to wojna, — rzekł Zamojski — lecz jeśli myślicie tak opłakiwać każdą nieprzyjaciela stratę... —
W téj chwili uwaga ich odwrócona została sceną szczególniejszą; z fossy pod murami klasztoru wysunęła się postać niewieścia, w płachtach białych, jakby mara z grobu wstająca; ze śmiechem poczęła witać szwedów i kłaniała się im od ust, wskazując na bramę klasztoru, na kościół i mury.
— A to nasza żebraczka! — rzekł przeor — dziwna rzecz jak ją to wszystko nie zastrasza, nie schroniła się nawet do klasztoru.
Kostucha wyszła ze swéj kryjówki śmiało i w oczach wszystkich poczęła, powolnym krokiem obchodząc mury od strony północnéj, coraz się schylać ku ziemi jakby co zbierała; chociaż ogień szwedów, acz nie zawsze dosięgający murów, z tego właśnie boku był najżywszy. Kule padały tu i ówdzie, na wpół w ziemię wryte, niektóre bezsilnie zostały na wierzchu, inne od murów odskoczywszy się, toczyły ku fossom z kontreskarpów. Wśród nich Konstancja spokojnym krokiem szła śpiewając i zawiesiwszy płachtę u pasa jak kobiety co na grzyby wychodzą, poczęła podnosić kule, zbierać je i w fartuch składać.
Zamojski stał osłupiały.
— Wielka dla nas nauka, — rzekł ze zdumieniem, — jak się tu nam chlubić z męztwa! ona go więcéj ma od nas, i więcéj wiary niżeli my wszyscy. — Patrzcie jak śmiało idzie i zbiera, aż Szwedzi posłupieli.
Kordecki łzy miał w oczach, serce mu biło.
— Tak nieulękli, tak ufni, tak weseli powinniśmy być wszyscy — rzekł powoli.
Wtém znać ją postrzeżono z obozów, ukazali się kilku jezdźców: widać było po strojach, po osiodłaniu koni, po rzędach i uzbrojeniu, że to byli polscy żołnierze.
Kordecki się oburzył...
— I oni! — zawołał — i oni na Częstochowę! na matkę dzieci! o zgrozo!
Jezdźcy zbliżali się ku murom, na ich czele jechał barczysty słuszny mężczyzna w czerwonym żupanie i piaskowym kontuszu, z kołczanem u boku, łukiem na plecach, z szablą dobytą i krzykiem na ustach... Głos jego niedochodził patrzących, ale znać było, że zachęcał i prowadził pod mury. Widać Miller czy Wejhard spoiwszy biedaka użyli go za przewódzcę, chcąc Polaków jego przykładem przywieść do czynnego udziału w Częstochowskim szturmie.
Z oburzeniem patrzali wszyscy z murów, na tę kawalkatę ciurów zapewne opiłych; przeor ręce złożył, modlić się począł, a oczy zakrył.
— Dzieci! dzieci własne! na matkę! powtarzał z łkaniem...
Jezdziec, zbliżał się coraz pod mury ze swoim orszakiem; z szeregów polskich, ten, ów wyrywał się za przewódzcą, wywijając szablami, kłusowali ku górze. Naprzeciw nich stała zdumiona Konstancja z fartuchem kul już pełnym, kiwając głową, grożąc na nosie, pokazując obraz N. Panny na murze zewnętrznym odmalowany.
W tém, wystrzał z murów obalił dowódzcę téj wycieczki, padł na ziemię z koniem razem; otoczyli go kilku bliższych, popatrzyli, ale widać zabity był w miejscu, a kule swistały, bo natychmiast pierzchnęli wszyscy i żwawo do obozu zmykać poczęli.
— Módlmy się za grzeszną jego duszę — szepnął przeor.
Wszyscy uklękli...
Miller niedługo w szopie na Częstochowieckich zgliszczach posiedziawszy, musiał się z niéj wybierać, rozkazawszy nieco opodal, na rumowiskach namiot swój rozbić. Na twarzy jego malował się gniew i upokorzenie tem gwałtowniejsze, że sobie poczynał jak z mnichami, a znalazł w nich ostróżność, przebiegłość i znajomość rzeczy najlepszych żołnierzy. Z każdego opuszczenia się jego i błędu, korzystano natychmiast, a poczynione ofiary oznajmywały, że klasztor myśli się bronić do upadłego. Chodził i mruczał; Wejhard, który go tu sprowadził, nie pokazywał się teraz; wysyłał po niego wściekając się posłańców, aż nareście hrabia niemając powodu i wymówki przybyć musiał.
Miller spotkał go zaraz wyrzutami:
— Widzicie — rzekł ze złością, — tu co innego wcale się święci, to się zabiera na zapalczywą obronę, traciemy czas i ludzi...
— Prawdziwie, niepojmuję, — rzekł Wejhard łagodnie, — oni się bronić nie mogą, targują się tak tylko o poddanie, o warunki...
— A śliczny mi targ, — zawołał Miller, — w zadatku patrz co trupa!
— Przypadek! przypadek! rzekł Wrzeszczewic.
— Co? i spalenie folwarku! i tych szop, i ci pobici — to wszystko ma być przypadek!
— Ale powtarzam generałowi, mnisi bronić się tak długo niemogą, — zawołał Wejhard, — z czém? ze stu kilkudziesięciu ludźmi, przeciwko dziewięciu tysiącom? ani zapasu prochów, ani biegłych dowodzców nie mają. Wysilili się dzisiaj, trochę im też szczęści, trochę nieostróżność nasza posłużyła, i po wszystkiem...
Miller odwrócił się z gniewem.
— Ale to tak trwać niemoże! odezwał się wysapawszy, potrzeba kończyć...
— Skończemy generale, niech Kaliński jedzie do klasztoru i pocznie się z niemi targować.
Miller wskazał tylko ręką Kalińskiemu na klasztor.
— Ruszaj półkowniku, rzekł, a żwawo i przynoś mi punkta od mnichów, nie, to klasztor w perzynę obrócę.
Pan starosta Bracławski, któremu wcale nie smakowały kule swistające do koła klasztoru i szwedzkie i częstochowskie, kwaśną dosyć zrobił minę, ale grać rolę statysty i mieć sobie powierzone traktowanie, pochlebiało mu z drugiéj strony; zresztą Miller wymówek nie cierpiał, potrzeba było słuchać.
Kaliński siadł na konia, przodem na jakie dwieście kroków jednego i drugiego żołnierza wyprawiwszy z białą chorągwią, i okrążywszy po za kapliczką Ś. Jakóba, ostróżnie zbliżył się ku bramie. Kule swistały tymczasem, a w drodze, z powodu ich nieregularnego biegu, tysiące uwag moralnych czynił sobie pan starosta, czując drészcz przechodzący po za skorą. Kaliński był człowiekiem bez siły i charakteru, bojaźliwym a dumnym, pragnącym wzniesienia i płaszczącym dla niego; wymównym kłamcą i wzorowym pochlebcą; właśnie podobnego mu do traktowania potrzebowali Szwedzi...
Na wezwanie trębacza, otwarła się furtka i starosta z oczyma zawiązanemi, wprowadzony został sam jeden wewnątrz twierdzy.
W milczeniu prowadzono go korytarzami, i gdy chustka opadła mu z czoła, znalazł się w definitorium naprzeciw krzyża i obrazu Matki Boskiéj. Przeor siedział w krześle, kilku zakonników w stullach, kilku ślachty stali z boku. Kaliński miał zupełnie pozór obwinionego, którego stawią przed trybunałem. Spłoszony przez chwilę i nieuspokojony jeszcze po przejażdżce, opamiętał się rychło i odezwał słodkiém powitaniem.
Ukłon zbyt grzeczny by serdeczność zwiastował, odpowiedział mu na nie.
— Przychodzę tu już raz drugi, odezwał się starosta, ojcowie kochani, przychodzę z radą, z serdeczném napomnieniem. Nie myślcie by nas polaków nie kosztowało co czyniemy, ale przekonani jesteśmy, że się poświęcamy dla waszego dobra. Nasza tu przytomność tyle nas samych bolejąca, jest jakby ochroną od okropności jakieby was od szwedów spotkać mogły, gdybyśmy my między niemi a wami nie pośredniczyli, nie stali...
— Ale o cóż to idzie? panie starosto — spytał zimnem zagadnieniem, przerywając czułą mowę Kordecki.
— O cóż ma iść, jeśli nie o prędkie poddanie, kończył Kaliński łagodnie i z pozorem głębokiego uczucia. Zaklinam was, nie narażajcie się. Jestli to podobna, w kilkuset ludzi, przypuszczam nawet w tysiąc żołnierza, oprzéć się takiéj sile? Zmiłujcie się sami nad sobą, chciejcie zimniejszém okiem wejrzeć w to, co czynicie... Nieznacie Millera, niemacie pojęcia potęgi Karola Gustawa... niewierzycie może, że cała mu już Polska przysięgła...
— O! nie cała panie starosto, — oburzył się xiądz Kordecki — i da Bóg odprzysięgną się go tak rychło, jak mu przysięgali pospiesznie, nowi jego poddani.
Starosta zarumienił się, ale jakby tego nie brał wcale do siebie, mówił daléj:
— Nieznacie Millera, jest to wódz najbieglejszy, pełen przebiegłości, umiejętności, doświadczenia, energji, dowcipu... Łagodnie z nim postępując, dobry i łaskawy, przyjaciel polaków największy.
Pan Zamojski mimowolnie się rozsunął.
— Ta przyjaźń, rzekł nawiasem, jawna i dowodów niepotrzebuje, pełne są generalskie wozy polskich pamiątek; tak nas kocha, że zewsząd cóś zabiera...
— To są potwarze! to są potwarze! odparł starosta z ruchem deklamatorskim, to żołnierz winien nie wódz.
— Za żołnierza zawsze wódz odpowiada — wrzucił Miecznik.
— Wojna! czasy takie! — kończył niezważając Kaliński. — Powtarzam, Miller jest wódz wielki. Jego myślą, ubezpieczenie Polski od najazdów, bo taka wola dobrotliwego monarchy naszego Karola Gustawa — potrzebuje się tu umocnić na granicach Szląska i musi zająć Częstochowę, jedynie dla dobra całego kraju naszego. Poddanie się wasze jest nieuchronném, ale może być dwojakie: dobrowolne, a zatém łaskawe ze strony jego, lub zmuszone, więc gniewne i mściwe. Jeśli go rozdrażniemy...
— Nie mięszajmy spraw, panie starosto, — przerwał przeor poważnie, — raczcie mówić o nas z osobna...
Jakby niesłyszał, Kaliński ciągnął daléj.
— Jeśli go rozdrażnicie, stanie się srogim i nieubłaganym; ogniem i mieczem mścić się będzie. Parcere subjectis, sed debellare superbos, to prawidło wojenne. Wierzcie mi ojcowie, chwili niema do stracenia.
Wysłuchał téj mowy Kordecki dosyć cierpliwie, a gdy Kaliński skończył, odezwał się łagodnie.
— Jakim to prawem napadnięta została Częstochowa, powiedźcie mi, miłościwy panie, zkąd na to przyszły rozkazy?
— Jakto? — zawołał Kaliński zdumiony — jakim prawem, pytacie!...
— Bo my téj napaści nie pojmujemy i zrozumieć jéj powodu nie możem. Król Jmość Szwedzki, dodał z przyciskiem, nie tylko że tego nie rozkazał, ale wola jego była żebyśmy zostali spokojnie i bezpiecznie — wezmijcie i czytajcie.
To mówiąc podał staroście papier z wielką pieczęcią Karola Gustawa.
— Co to jest? co to? — zdumiony chwytając w drzące ręce podane pismo, zawołał Kaliński...
Był to list Karola Gustawa dany dnia 30 września w Kazimierzu pod Krakowem, zapewniający Częstochowie bezpieczeństwo od najazdów i napaści wojsk szwedzkich.
— Generał ma zapewne późniejsze rozkazy! — odparł przeczytawszy poseł.
— Ale że my o nich niewiemy, — rzekł przeor, — i sądzim że późniejsze piérwszym obietnicom przeciwne być niemogą, mamy więc Millera za rabusia i napastnika.
Starosta się ofuknął zapyrzony.
— To więc cała wasza odpowiedź? — rzekł po chwili.
— Cała i bardzo prosta, — odpowiedział przełożony.
— Poślijcież sobie z nią zakonników swoich, — zawołał starosta, — bo ja jéj nie poniosę.
— Ojcowie? którzy się z was ofiarują? — spytał Kordecki.
Wszyscy prawie przytomni okazali gotowość, a z nich dwaj Tomicki i Mielecki wskazani zostali przez przeora i natychmiast, odebrawszy instrukcję, wyszli do obozu. Kaliński usiłując jeszcze kilkakroć i różnemi sposoby niepokonanych zastraszyć zakonników, odszedł nakoniec kwaśny i gniewny.
— Wkrótce tu inaczéj przyjdziemy! — zamruczał dumnie, zatrzaskując drzwi sali.
Gdy białe suknie Paulinów ukazały się od twierdzy, Miller, który swoich szykował właśnie, na wskazanych mu przez Wejharda mnichów spójrzał z tryumfem i dumą.
— A przecież, — rzekł, — idą — opamiętali się nareście. Wejhard tylko się uśmiechnął.
— Byłem tego pewny generale, długo opierać się myśli nawet nie mają, to proste i jasne niepodobieństwo.
Wysłano zaraz kilku żołnierzy i wkrótce ojciec Marcelli Tomicki stanął przed szwedem, który siedząc na pniaku pokrytym kobiercem z herbami polskiemi, zabierał się uroczyste dać posłuchanie.
— No, cóż powiecie? — spytał spoglądając na nich wzrokiem pańskim i onieśmielić pragnącym.
Przyszliśmy, — odparł xiądz Tomicki, — wyrazić waszéj Excellencji podziwienie nasze: nie możemy pojąć, co znaczą piérwszy i drugi teraz napad tak gwałtowny na klasztor nasz, wbrew wyraźnéj woli króla J. M. Szwedzkiego, którego listy zapewniają nam spokój i bezpieczeństwo. Niemożemy w was uznać wodza szwedzkiego, gdy idziecie przeciwko rozkazom wyższym; a tém mniéj traktować z wami nie możemy, zastanawiając się...
Jeszcze tych słów niedokończył xiądz Tomicki, gdy Miller jak piorunem rażony z siedzenia się pochwycił.
— Co to jest? — krzyknął, — słyszysz hrabio (na Wejharda spadało wszystko, on stał jak osłupiały) — Wy śmiecie mi to powiedzieć, że niechcecie traktować ze mną! że mnie nie uznajecie wodzem! Wiecie że władza moja jest nieograniczona niczém, że z buntownikami mogę się wszędzie rozprawić i karcić ich jak mi się podoba, i że gdybym was obu na suchéj wierzbie powiesić kazał, włos-by mi za to niespadł z głowy.
— Panie generale, rzekł Tomicki, nie buntujemy się wcale, nie przez zuchwalstwo to mówiemy, jątrzyć was zapewne ani byśmy chcieli, ani pora; ale rzecz jest wielkiej wagi, potrzebuje namysłu, wymaga ostróżności. Mamy listy bezpieczeństwa, które składamy, mamy wyraźną wolą monarchy...
— A jaż to jego woli nie jestem dla was wiarogodnym tłumaczem? — zawołał Miller w gniewie.
Zakonnicy zmilkli, generał odwrócił się ze złością od nich i rzekł:
— Idźcie sobie! idźcie, ale zapowiadam wam, że tu kamień na kamieniu nie zostanie, ani się wasze bałwochwalskie świętości obronią moim działom — Precz!
Tak odprawiwszy mnichów, ledwie odeszli, wpadł na Wejharda:
— Słyszałeś hrabio — zakrzyczał z gniewnym śmiechem, słyszałeś to zuchwalstwo wygolonych pałek, ja się mam przed niemi tłumaczyć! ja usprawiedliwiać z tego co czynię! To nie są mnisi, to nie bojaźliwi starce jakiemiście mi ich wyobrażali, nie zdzieciniali ludzie, ale przebiegli i chytrzy zwodziciele i oszusty...
Ogień tymczasem w ciągu tych parlamentacji z obustron nieustawał, ale dziwnym skutkiem położenia wojsk i klasztoru, spiesznego urządzenia się szwedów, kule ich dnia tego rzadko dosięgały twierdzy Jasno-Górskiéj, żadnéj w niéj nie czyniąc szkody, a oblężeni puszkarzami swemi jakkolwiek mniéj doskonałemi, spaliwszy w nocy folwark, zrana, ostatki Częstochówki, kładli trupa co chwila. Niemożna tego jednak było wcale przypisywać Wachlerowi, który niechętnie koło dział chodził, mruczał poglądając na potęgę szwedzką, źle wróżąc klasztorowi, z musu tylko spełniając rozkazy.
Już się zbliżał wieczór, gdy generał wydyszawszy się, wyłajawszy w koło kto mu się na oczy nawinął, kazał szukać w skrzyni papierów ordynansu królewskiego, polecającego mu zająć Częstochowę, Bolesławice, Wieluń i Krzepice razem. List to był dawnéj daty, bo Szwedzi nie od dziś w Krzepicach i Wieluniu siedzieli, a zatém poprzedzał późniéj wydany dla Paulinów w Kazimierzu; ale nie został odwołany. Zawsze do posyłek używając polaków, Miller i tą razą niejakiego Kuklinowskiego z regimentu konnego, pchnął z nim do klasztoru, choć się ten nieco od honoru poselstwa wymawiał i składał różnemi racjami, byle nie iść do Częstochowéj — kazano jednak, musiał.
Była już noc prawie, gdy list ten doszedł do rąk Kordeckiego; znajdował się on w swéj celi z kilką zakonnikami, Miecznikiem, panem Czarnieckim i Małachowskim. Działa z obu stron o zmierzchu ustawać poczęły, a rozkaz przeora dany na murach, aby poprzestać ognia, jak skoro szwedzi niepokoić twierdzę ustaną; ściśle i ochotnie spełniony został.
Profess Rudnicki przyniosł pismo i wprowadził Kuklinowskiego, którego nie odprawiono, zsyłając się spoźnioną porą i odkładając na jutro.
— Ho! zobaczemy téż co nam generał pisze! — rzekł rozpieczętowując Kordecki.
— Ciekawym — dodał p. Zamojski, — ale timeo Danaos et dona ferentes, choćby się lizał, niebardzo mu wierzyć. — Cóż to ja widzę! — zawołał rzuciwszy okiem na papier, — wszak ci to wyraźny rozkaz króla JMości zajęcia Częstochowéj. A co xięże przeorze, nie mówiłem żeście się źle wzięli, i że z téj beczki nie należało poczynać, otoż zbili nas z tropu! Skonwinkowali, jakem poczciw, patrzcie! stat czarno na białem, zająć Częstochowę! a co teraz poczniemy?
Wszyscy zdawali się mocno zafrasowani, tylko przeor się uśmiechnął.
— Bynajmniéj to nie konwinkuje, rzekł spokojnie.
— Wy się smiejecie, ojcze, a to Calamitas, bo niezaprzeczycie, że nas spędził ze stanowiska.
— Nie, kochany Mieczniku.
— Jak to? Mówicie, niéma rozkazu królewskiego, a on wam okazuje rozkaz jego, a w dodatku przysłał go in originali, chyba zażądacie żeby był w aktach grodzkich poświadczony!
— Juściż to prawda! — dorzucił pan Piotr — cale to nie moja rzecz; bić się to ale, a w te korowody z niemi wchodzić, nic potém. Każcie na każdy list ognia dać; posłańców niepuszczać, bo to wszystko szpiegi; traktacje wszelkie suspendować, i siec... taka moja rada.
— Dla czegoż panie Pietrze, nie mamy używać wszelkiéj broni godziwéj, jaka się trafia? — zapytał Kordecki, — i owszem słowami z niemi walczyć, mniéj się może krwi przeleje.
— Ba! ale nas temi chytrościami pokonają,.. pismo to niebezpieczna rzecz...
— Nie! panie Mieczniku, nie panie Pietrze, przy pomocy Bożéj i tego się nie ulękniemy.
— Ależ naprzykład tu, argument niepokonany, jak go zgryść?
— Bardzo łatwo.
— Przynajmniéj ja w pokorze ducha, niemożność uznaję, rzekł kłaniając się Zamojski.
— A taka rzecz prosta i jasna, mówił z uśmiechem przeor, wskazując na kartę. Częstochowa to miasto — Częstochowa, rozumiecie mnie; klasztor czyż niewiecie, że się zowie zawsze i wszędzie Jasną-Górą — po całym świecie słynąc nazwaniem Clarus mons. Niechże sobie Miller zajmuje Częstochowę, a Jasnéj-Góry mu niedamy...,
Ze wszystkich ust razem wyrwał się wykrzyk radosny i wesoły.
— Doskonale i wybornie xięże przeorze dobrodzieju! szlijmyż mu zaraz zwycięzką odpowiedź.
Czekajcie, nie mamy się czego spieszyć, — odparł zakonnik, — dziś już noc, dobrze nam i kilka godzin mieć w zysku, jutro i to nie rychło, poślemy do niego z listem. Musiemy godzinę każdą cenić, bo ta chwila życiem ludzkiem się płaci; zwlekać, marudzić, targować, na tém rzecz...
Z uszanowaniem w milczeniu znowu spójrzeli na przeora przytomni, i słowem mu się nikt nie sprzeciwił, trafiał do przekonania wszystkich.
— A teraz, — dodał Kordecki do ślachty, — pójdźmy mury obejrzeć i żołnierza pokrzepić.
To mówiąc narzucił swój płaszcz i poprzedzając gości ruszył ze swéj celi ku korytarzom w podwórce, od strony północnéj zaczynając przegląd hetmański, z wodza powagą, natchnieniem, z rezygnacją kapłana, z męztwem żołnierza.
Działa już wszystkie milczały; rozpalone ich paszcze dymiły tylko jeszcze wśród chłodu nocy, okrywając się parą jakby ze znużenia; przy nich leżał lud, puszkarze pod namiotkami, jedni modląc się na różańcach, drudzy pożywając posiłek wieczorny, inni gwarząc o wypadkach dnia tego. Żadna śmierć nie zasmuciła początku walki w twierdzy, a choć Miller silił się wyłom zrobić w słabszych murach od północy, jeszcze i jednéj nie skruszył dotąd cegiełki. W jedném miejscu weselszy śmiech i gwar ludzi zastanowił przeora; jakaś postać w ciemności na mur się prawie wdrapawszy, rzucała cóś żołnierzom. Przelękły Zamojski widząc kogoś z zewnątrz się dobywającego, poskoczył z wołaniem.
— Kto to? co to jest?
Głowa w płachty uwinięta odpowiedziała mu z za muru:
— Sługa matki Boskiéj! nic to Mieczniku dobrodzieju! nic! to ja! stara sługa N. Panny Częstochowskiéj, przyniosłam żołnierzom trochę szwedzkich gruszek, sama już nie ukąszę ich, bo zębów niémam, oni niech się pożywią.
— Jakie to gruszki szwedzkie? podchwycił Zamojski.
Żołnierze się śmieli i zbierali po blankowaniu rozsypane kule różnego kalibru, które stara żebraczka rzucała im, uzbierawszy ich od rana dobry zapas. Przeor nadszedł i twarz mu się rozpogodziła.
— To nasza ranna, którąśmy to widzieli pod murami, pomocnica. Widzicie, w amunicją nas opatruje; weźcie, weźcie, od przybytku głowa nie boli, i to dar Boży; kto wie jak długo pociągnie oblężenie, zapas nie szkodzi.
— Ale jakże się na mur wdrapała? — spytał Miecznik.
— Bóg to wie, — odpowiedział Kordecki, — źle tylko że może nieprzyjacielowi pokazać drogę.
— Nie bójcie się, nie bójcie, szwed tu nie wlezie, rzekła Kostucha, to moja chata, a ja swojego kąta obronię.... Po murze iść jak po wschodkach, a tu i bramka jeszcze i gzémsy... nic osobliwego nie dokazałam. Brat Paweł puścić nie chciał, że poźno, musiałam tędy oddać co się zebrało... Dobranoc panom, bo mnie czas odpocząć, życzę spokojnéj nocy! Szwedzi spią — sza! nie budźmy licha kiedy spi.... luli, luli! Głos schodził, słabnął i ustał....
Nazajutrz była Niedziela i święto Ofiarowania Najświętszéj Panny; oblężenie nie mogło przerwać nabożeństwa uroczystego, które przeor rozporządził wcześnie ze zwykłą wystawnością, bo to był dzień patronki, dzień Jéj pamiątką uzacniony, który wśród niebezpieczeństwa obchodzić chciano, gorliwiéj jeszcze niż zwyczajnie.
Kordecki sam śpiewał mszą wielką przed ołtarzem Maryi, z tém świętém przejęciem, z tym zapałem ognistym, co jak iskra rozpala kogo dotknie; i gdy dnia tego przypadające we Mszy świętéj słowa odśpiewywał:
„Dusza moja pożąda i omdlewa, pragnąc wnijść do domu Bożego, serce moje i ciało drżą z radości do Boga żywego.”
Znać było, że wyrazy te płynęły mu z duszy, że ich zimno nie powtórzyły usta, ale się wyrwały z uczuciem, z uniesieniem, z zapałem...
I mury kościoła drżały od śpiewu, od muzyki, od dzwonów bicia, a szwed jakby zawstydzony milczał; znać polacy będący w obozie powiedzieli mu o święcie, które sami beze mszy nawet obchodzili może.
Xiądz Jan Stradomski miał dnia tego rzewne kazanie, które poruszyło serca wszystkich i wlało męztwo w zlęknionych, potrzebujących nieustannéj podniety, aby duch ich nie opuścił. Twarz Kordeckiego jasna, ufna, blaskiem wiary świecąca, była drugą mową całą, była najlepszym bodźcem do odwagi... Na jego ramionach leżały losy tylu ludzi, świętości tak drogich, a on siał spokojny.
Z wołaniem do Boga: Święty! znowu wyszli wszyscy obejść mury z przenajświętszym Sakramentem; wysunęły się chorągwie, powiały z wiatrami wizerunki świętych, srébrny krzyż dźwignął nad strzelnice, wysypał się za niemi lud gromadny.
Szwedzi patrzali w zdumieniu, osłupieniu, jak na cóś niepojętego dla nich, na ten spokój modlitwy po wczorajszym dział grzmocie; śpiewy przejmowały ich jakimś niepojętym strachem. Gorzéj było w obozie polskim: tu zgryzota sumienia, tu żal ciężki panował; wszyscy z odkrytemi głowy witali processją daleką, czując przytomność Bożą, na tych uświęconych murach. Ich dłonie skalane podniesieniem oręża na świętości własne, ciężyły bezwładne nie mogąc złożyć się do modlitwy, spadały ku ziemi; czoła pokutniczo kłoniły się, przyklękały kolana, dreszcz przejmował, a ze śpiewem co ich dochodził, zdawali się słyszéć przekleństwo, odrzucenie, wyrok skazujący ich na wyłączenie z bratniego grona, które krzyż łączył...
Milczenie głuche, przeciągłe, grobowe, westchnieniami tylko przerywane, panowało nad tą częścią obozu; szwedzkie bluznierstwa, śmiechy bezbożnych co urągali uroczystości nie mogąc jéj dzielić, w obec téj Arki, którą niesiono na postrach Filistynów, miotane obelgi i przekleństwa protestantów, najboleśniéj polakom czuć się dawały; — widzieli dziś komu rękę podali, kogo posiłkowali i przeciw komu: poznawali, że samobójcy targnęli się na siebie samych, na to co mieli najdroższego w świecie — wiarę! —
Ktoby naówczas spójrzał na polaków w obozie szwedzkim stojących, na pobladłe ich twarze, na zmartwiałe usta, chmurne czoła, nie wróżyłby Gustawowi długiego związku z niemi. W obec religijnego obrządku, odskoczyły od siebie, te dwie związane ale nie zrosłe części nieforemnéj całości i groźno patrzały jak wrogi; Wejhard nawet nie Polak, katolik tylko, udając wesele, czuł się niespokojnym; dźwięk dzwonów i śpiew, zdawały mu się czynić wyrzuty.
Miller także patrzał, niecierpliwił się trochę, ale mu to było obojętne; żartować by był chciał, a żart mu nie szedł, bo za czary jakieś uważał ten obchód, a czarów się obawiał. Odwracał głowę, krył oczy, rzucał się niespokojny, rad żeby to rychléj ustało.
— No! długoż ci mnisi pod pozorem nabożeństwa zwodzić i nudzić mnie będą? — zawołał w ostatku zniecierpliwiony, — każę dać ognia do ich chorągwi i bałwochwalczych obrazów. Czemu mi nie przysyłają odpowiedzi. A! tyś katolik, — odwrócił się do Wejharda z przekąsem, — powiedzże, długo to jeszcze potrwa?
— Skończy się około południa, odpowiedział hrabia poważnie.
Ale i południe nadeszło, a z klasztoru śpiewy, dzwonów dźwięki dochodziły, processja krążyła jeszcze, powiewały chorągwie.
Gdy tak pobożnie za świętem Ciałem umęczonego Boga idą wszyscy do koła murów, ledwie chorzy i niedołęgi pozostali po izbach, stary Lassota wywlókł się także z wnuczką swoją, a Krzysztoporski w tłumie ślachty siwą, ołysiałą głową, ponurą i groźną twarzą górował. Wzrok jego zasępiony brwią nawisłą, a zimny i chmurny, ciężko obracał się do koła; szedł, ale się nie modlił, jakby mu kamień usta nacisnął. Postać to była poważna lecz straszna; starzec z wyrazem siły i niepokonanéj woli na czole, ustami dumnemi, silnemi barki i ruchami gwałtownemi jak dusza. Znać było w rysach, znać w marszczkach głębokich, że silne namiętności życie jego przepaliły, że cierpiał, używał i bolał, a walczył nie poddając się do końca. Ciężka szablica wlokła się za nim brząkając po bruku, jakby się na niego skarżyła; jedną ręką trzymał się w bok, drugą niosł pogniecioną czapkę z pióropuszem.
Oblicze to podniesione nad tłum, wzrostem Krzysztoporskiego, przerażało zamarłym na niem wyrazem uporu i samowoli. Znać myślą był gdzieindziéj, bo wzrok błądził nieuważny, szklanny, to tu, to ówdzie zwracając się, z jedną ciągle dziką obojętnością, z duszy na wierzch wypędzoną.
Opodal nieco szedł Lassota złamany wiekiem, sparty na wnuczce, takim jakeśmy go widzieli w jego ubogiéj chatce, tylko na twarz dziwny występował rumieniec, bo czuł choć niewidział jeszcze nieprzyjaciela swojego w tłumie. I chciał się modlić a zrywała mu się w ustach poczęta modlitwa, drgnął ile razy go kto dotknął, na każdy szelest głowę odwracał, słowa marły na wargach, oko z xięgi zbiegało na lud, z ludu na xięgę. Hanna podtrzymywała go i śpiewała pieśń szybko, żywo, jakby nią chciała myśl jakąś w sobie przygłuszyć, czegoś zapomnieć, do czegoś się ośmielić.
Podniesiona głowa Krzysztoporskiego, wciąż z obojętném wejrzeniem, stała nad tłumem, i długo, długo wzrok jego szklanny nie objawiał nic, krom jednostajnego cierpienia; nagle oczy jego zaiskrzyły się, zabłysły jak ogniem piorunowym, głowa rzuciła się na ramiona, wargi zatrzęsły konwulsyjnie, i włos pozostały na czaszce zdawał najeżać; ręka ścisnęła szablę, posunął się żywo — i stanął. Ale lud popychał go z sobą i unosił daléj. Szedł ale już inaczéj, krokiem urywanym, namiętnym, jakby go co pędziło i wstrzymywało. Oczy utkwione w jedno miejsce znijść z niego nie mogły — zobaczył Lassotę, a przy nim dziecię, pociechę, nadzieję! On nie miał nikogo, on był sam jeden; jego życie płynęło jak rdzą zakrwawiony strumień, wśród błot zapadłych. Tamtemu Bóg promieniem jasnym ustroił czoło zmarszczone; jemu wszystko odebrał i zostawił go samym, znękanym, zbolałym. Chęć zemsty przeleciała po głowie, złość i gniew obudziły się w sercu, ale oko padło mimowolnie na Ciało Chrystusa... na świętość.
I czy raz piérwszy w duszy jego obudziło się cóś niepojętego, ręka opuściła szablę, wzrok upadł na ziemię, piersi ulżyło westchnienie. Zastanowił się i tłum go popychał a wzrok jego znowu padł na żywego Boga; Krzysztoporski uczuł się świętokradzcą, idąc z uczuciem zemsty za tym, który wszystko zabójcom swoim przebaczył. Ale to była chwila tylko, chwila jak promyk słońca w zimie przelotna i krótka, i Krzysztoporski znowu zapłonął gniewem, znów chwycił oręż, znów oko krwawe, posępne, straszne żądzą zemsty, zwrócił na starca, jakby go niem chciał poźreć.
I rzekłbyś, że tę potęgę wzroku uczuł schorzały starzec, zadrżał także, zniepokoił się, zatrzymał, siły go opuszczały; odwrócił oczy i wrogie wejrzenia spotkały się z sobą. Zwarli się jak mieczami, jakby barki z barkami się scięły. — Nic odmalować nie potrafi téj chwili krótkiéj, w któréj ich oczy same stoczyły z sobą walkę śmiertelną: wlepili je w siebie jakby się wyzywali, a żaden ustąpić nie chciał, i stali oba i patrzali, a jedli się wzajemnie. Całe życie, cała siła ich zbiegła do zakrwawionych oczów; uczuli jakby życie przez nie uciekało, i po walce, złamani zostali i bezsilni. Krzysztoporski stał wryty, wnuczka ciągnęła starca; on piérwszy wrócił do modlitwy ustami, choć jéj jeszcze zakrwawione serce nie rozumiało długo, piérwszy on przebaczył w imie Boże.
Nikt nie spostrzegł tego dramatu jednéj chwili, nikt, a raczéj jedne tylko obce oczy. Stara żebraczka, którą wpuszczono do twierdzy na nabożeństwo z resztą kul, co ich wczoraj przez mur przerzucić nie mogła, — szła także za processją, ale ze zmienioną twarzą. Wzrok jéj osmutniały i niespokojny wyszukał w tłumie tych dwóch ludzi i wracał ku nim nieustannie. Śmiech co jéj usta wyginał zwykle, zbiegł z warg zmarszczonych, które posępny wyraz przybrały. Szła i patrzała, a oczy jéj radeby się rozedrzéć na dwoje; to padały na starca, to na Krzysztoporskiego, z litością i strachem naprzemian; to na Hannę, na którą z niewysłowionym miłości poglądała wyrazem. Długo tak szła aż pod drzwi kościelne, i gdy się dwaj nieprzyjaciele zwarli oczyma, zadrżała, odwróciła się, poznała co w ich duszy się działo, stanęła jak przykuta w miejscu i już nie powróciła do kaplicy. Sparła się o mur i pozostała przy nim cóś szepcząc, czegoś się miotając dziwnie; lecz że ją zdawna miano za szaloną, nikt na to nie zważał.
Wszyscy wyszli z kościoła, i dopiero wówczas w puste jego mury kadzidłem i modlitwą świeżą przesiękłe, wstąpiła powoli żebraczka, wprost idąc przed obraz Bogarodzicy. Tu padła krzyżem na posadzkę, i tak została, dopóki jéj zakrystjan wyjść nie rozkazał, zamykając kaplicę.
Tymczasem Miller czekał i złościł się bezsilnie, aż wreszcie nie rychło przyniesiono mu list przeora; wiemy już jego odpowiedź. Wejhard, który na widok posłańca nadbiegł, spodziewając się tryumfu, punktów ugody lub czegoś podobnego, czytał list generałowi. Szwed poskoczył z miejsca usłyszawszy odpowiedź przeora, choć była pokorna i uszanowania pełna; ale ten spokój mnichów, to ich zaufanie w obec ogromnych sił szwedzkich, ta śmiałość wśród otaczającego niebezpieczeństwa, którego nie zdawali się widzieć i uznawać, w głowie mu się nie mieściła.
— To szaleńcy! zawołał.
— To tylko mnichy, rzekł Wejhard, gdyby tam był choć jeden żołnierz, nauczyłby ich co im grozi.
List Kordeckiego czytano: przeor przybrał w nim nową dla siebie postać dyplomaty — kapłana; wywijał się jak mógł z millerowskich zagadnień: „Naszem powołaniem, pisał, jest nie wybierać królów, ale naznaczonym od Boga, dotrwać w raz poświęconéj wierze.
— O! to już co innego! rzekł Szwed, nie uznają znowu króla szwedzkiego, buntownicy!
— „Wybranym, — czytał Wejhard zakąsując wargi — dochowujemy niezłomnie posłuszeństwa i wierności wszyscy, z tém miejscem świętém (które dotychczas zawsze, jako w protekcji, tak w weneracji wielkiéj królów zostawało), nie ręką orężną (gdyż to nie nasza jest, potencji królów przeciwić się) ale naszą zakonnością napomnieni do tego. Widzieliśmy ordynans króla J. M. szwedzkiego, ale ponieważ prezydjum dostateczne mamy, którym wszelkie najazdy swawolnych...
— Incursio insolentium! zakrzyknął Miller zajadle biorąc to do siebie i czytającemu każąc powtarzać Wejhardowi — ha! mnie to tak częstują i waści panie hrabio, czytajmy daléj!..
Gdy Wejhard doszedł do miejsca, w którém przeor różnicę Częstochowéj od Jasnéj-Góry położył, Miller począł się znowu srożyć, rzucać i łajać, i nie dał już kończyć czytania listu.
— Słyszysz, rzekł do posłańca, chytrym mnichom za całą odpowiedź ponieś słowa moje, zniszczenie ich czeka! w gruz i popioły ich ten kurnik obrócę.
To mówiąc odegnał go, i natychmiast siadł na koń, gotując się całą siłę wywrzéć na klasztor.
Dzień to był straszny dla oblężonych, ale Kordecki zaraz po nabożeństwie, sam stanął na murach i w natchnieniu, rozpłomieniony wiarą, kierował obroną; którą potrafił uczynić dalszym ciągiem modlitwy. Zamojski — co się spodziewał dowodzić i był pewien, że jego znajomość sztuki rycerskiej, wielką tu będzie pomocą, — Czarniecki i inni ślachta, uznali hetmana w przeorze. Nikt ust nie śmiał otworzyć. Inny to był już człowiek, i potęga jego słowa, jego skinienia, tak była wielka, że jéj nikt, nawet miłość własna wojaków starych, sprzeciwić się nie mogła. Pogodna była twarz jego, wzrost zdawał olbrzymieć, głos dwoić, myśl obejmowała wszystko i przewidywała jak widzeniem przyszłości, to co się stać miało.
Jeszcze się szwedzi nie byli zgarnęli do usypanych naprędce pięciu swoich bateryi, z których żywy ogień postanowił Miller zwrócić na klasztor, w nadziei, że go zapali; a już po dachach wszystkich, po drewnianych budowach, ludzie, woda, haki, mokre opony, i stróżowie byli gotowi. Kordecki sam to wszystko przysposobił zawczasu. Miecznik spoglądając z podziwieniem i czcią, milczący stanął pod rozkazy przeora.
Jemu dostało się strzedz baszty i części kortyny północnéj, Czarnieckiemu dowództwo nad ludźmi ustawionemi na północo-wschodzie, Moszyński wziął wydział od wschodu, Skórzewski i Krzysztoporski od południa i południo-wschodu. Lud czerniał na murach dokoła; do dział gotowych, niewiasty, dzieci, xięża sami nosili kule, zataczali kamienie i drzewo. W dziedzińcach szybko wdziewano zbroje, opatrywano rusznice i szczęk oręża zewsząd słyszéć się dawał.
Tymczasem z rozkazu przeora, dla dodania serca żołnierzom, i jakby na urągowisko szwedowi, na górnéj wieżycy zabrzmiała muzyka klasztorna, starą pieśnią wojenną — Boga Rodzica Dziewica.
Kto żyw z przejęciem wtórował, aż po okolicy rozległ się ten hymn i uderzył znowu uszy i serca polaków u szweda będących, którzy mu wtórować niemogli. Oni, niewarci już byli śpiewać; Bogarodzicy.
— Wszystko w pogotowiu! wołał Kordecki, ale nie nasza rzecz poczynać, czekajmy, niech szwedzi pierwsi się odezwą; pomnijmy że się im tylko bronimy.
I pieśń wśród ciszy rozlewała się daleko, wspaniale, jak rzeka srébrzysta; każdy stał w miejscu, spoglądał i czekał. W obozie szweda widać było ruch wielki, trąby i kotły zwoływały lud pod chorągwie, starszyzna przelatywała na koniach, hufce ściśnięte przechodziły na stanowiska, w baterjach świeżo posypanych celowano działa; Miller otoczony pułkownikami z xięciem Hesskim, Sadowskim i Wejhardem, stał na wzgórku i patrzał.
Pięć baterij w ciągu nocy przygotowanych, zagrażały Jasnéj-Górze: pierwsza naprzeciw samego klasztoru na dachy jego zdawała się wymierzoną, druga czterodziałowa daléj nieco ku Częstochowie posuniona była; trzecia największa z boku od dwóch pierwszych z północy wymierzona, bardzo mocno z koszów plecionych zbita, którą szwedzi przez te dni przygotowali, wodą polewana i obmarzła najstraszniejszy miała pozór; w niéj dział ośm stały obwarowane szańcem twardym i podniosłym; dwie ostatnie ustawiono od kościoła Ś. Barbary i od zachodu.
Chwila oczekiwania, przerażającą była dla żołnierza w Częstochowie, szczęściem nie długo potrwała: szwed szybko się gotował, Kordecki chodził, zachęcał, rozgrzewał i ukląkł wreście na stopniach bastjonu, wołając.
— Módlmy się i Zdrowaś Marya!
Cicha modlitwa, która kończyła głośną Bogarodzicę, poprzedziła wystrzał szwedzki; ale razem z nim odezwała się znowu muzyka starą pieśnią kościelną, która serca podniosła.
Zadymiły baterje, huk rozległ się straszliwy i bomby, kule, granaty, karkasy, z ogniem, ze śmiercią wleciały nad mury klasztorne.
— Teraz w imię Boże, ognia! zawołał przeor, wznosząc do góry krzyżem pańskim uzbrojoną rękę — ognia.
Odpowiedziały razem działa Jasno-Górskie, a na mury posunęli się zewsząd żołnierze, bo i piechota szwedzka, minąwszy strzał działowy, biegła do szturmu. Na dachach gorzały bomby rzucone, ale ogień gasili stróżowie, w podworcach kule padały gradem mijając żołnierza; jedne źle skierowane przenosiły klasztor i kościół, drugie ich nie dosięgały. Śpiew na chwałę Maryi brzmiał ciągle i głuszył chwilami rozlegające się po górach strzałów grzmoty; przeor z krzyżem szedł i śpiewał, zastanawiając się przy zlęknionych, błogosławiąc mężnych. Gdy po pierwszéj chwili przestrachu, po kilku wystrzałach szwedzkich nieszkodliwych, nikt nie padł, a wszyscy jakby cudem ujrzeli się cali, z nowym zapałem każdy się rzucił do walki. Działa na baterjach ustawione z fortecy dość szczęśliwie napastowano kulami, a z ręcznéj strzelby rażono bliżéj się podkradającą piechotę.
Wśród tego zgiełku wojennego, nieustraszona żebraczka, która przed chwilą wyszła z posłańcem za mury, przechadzała się spokojnie, jak gdyby wśród lasu zbierała, jagody lub grzyby, kule szwedzkie do fartucha gromadząc. Strzelano do niéj napróżno, nic jéj ulęknąć nie mogło, powolnym krokiem szła daléj, zastanawiała się, wracała, wcale niezważając na świszczące nad nią kule.
Zajadłość szwedów, którzy wysilali się na pokonanie téj garści, a dopiąć nawet niemogli by ją nabawili strachem, dochodziła do najwyższego stopnia; w przestankach odzywająca się jeszcze muzyka dokuczała im jak najgrawanie i szyderstwo. Miller rozsyłał rozkazy, gniewny, rozgorączkowany i dziwiąc się że karkasy nie zapalały dachów, mieniał puszkarzy, bezcześcił swoich ludzi, łajał Wejharda. Wszystko napróżno; w kilku miejscach błysnął pożądany płomyk, ale zaledwie się ukazawszy, gasnął, dym tylko działowy otaczał twierdzę; szwedzi padali od kul Jasnéj-Góry z dział i smigownic miotanych, a tak celnie mierzonych losem, choć niemi niewprawne kierowały ręce, że ilekroć pokusili się szwedzi ku górze, odparci zostali ze znaczną szkodą. Słabe mury północne wytrzymywały nad spodziewanie.
Tak przeszły szybko godziny do wieczora, wśród huku dział, wśród muzyki na wieży, wśród krzątania w obozie i klasztorze; Miller wysilał się na gęste strzały, Kordecki mu odpowiadał powolniéj ale ciągle, i bronił od rzuconego ognia. Większa część ludu Jasno-Górskiego ze śpiewem ochoczym spełniała poruczone sobie prace; wszyscy prawie mieli u pasa lub na szyi różańce, na piersi blaszane obrazki N. Panny, a w ustach chwałę patronki.
Ślachta stała na wyznaczonych miejscach kierując obroną i ludem z gorliwością niezwalczoną; bojaźliwsi tylko, słabi starce, niewiasty i dzieci wgłębi zabudowań klęczeli na modlitwie. Mnisi którzy niemieli wyznaczonych stanowisk i dozoru, szli tymczasem jak innych dni na nabożeństwo o zwykłéj godzinie, dzwon ich zwoływał w chwilach regułą zakonną opisanych; a chór napełniały razem głosy modlitwy i wrzawa niedalekiego boju, od którego trzęsły się okna i chwiać zdawały mury. Niekiedy padająca kula, która za sobą obłam ściany niosła, trzask łamiącéj się krokwi na dachu, wołanie stróżów, chlust wody, przerywały silniéj jednostajną psalmodją mnichów.
Kordecki był razem wszędzie i na modlitwie z braćmi, na murach z żołnierzem: rzekłbyś że się podwajał, głos jego brzmiał donośnie na wszystkie strony, a pogodne oblicze ukazywało niespodzianie, przewodnicząc do śpiewu i do boju. Chwilami tylko wpadał w głębokie zamyślenie, prorocze, posępne, jak gdyby postrzegał przed sobą wszystkie przyszłości klęski i ofiary, jakby go duch przenosił w cięższe jeszcze czasy, którym i wodzów i proroków zabraknąć miało; niekiedy łza zabłysła mu na oku; ale prędko spaliła ją na licu odwaga, i mnich — wódz, z przytomnością żołnierza co zrosł w bojach, znowu wydawał rozkazy, znów zachęcał i kierował.
Noc nadchodząca uśmierzyła napaść i dozwoliła zwolnić obronę; szwedzi ufni w siły swoje i przewagę chcieli swobodnie odpocząć, a zakonnicy radzi byli że się opamiętają po całodniowym gwarze. Oboz jeszcze szumiał, jak oddalająca się chmura; między wodzami których zwołano na radę, znać było waśń jakąś, i rozsiane niechęci. Miller w duchu obwiniał o wszystko Wejharda, który go namówił rzucić się na ten jak go nazywał, kurnik; widział już że z mnichami tak łatwo jak sądził mu nie pójdzie, wstydził się odstąpić z niczém. Myślał że przyjdzie, zagarnie, zbogaci się i wróci, a tu zabierało się na formalne i długie oblężenie, w którém bez dział szturmowych obejść się trudno. Dzień ubiegły dowiódł mu silniej jeszcze, że małe jego polowe działa, nie podołają tym murom i odwadze, że zakonników huk i stukot, groźby i łajania nie zastraszą.
Wejhard prześladowany wymówkami, widocznie unikał Millera, który nań kwaśno spoglądał; Sadowski milcząc spełniał co mu było polecono bez zbytku gorliwości ale ściśle; Kaliński zajmował się ciągle to przypochlebianiem Wejhardowi, to na wszelki wypadek usiłując sobie pozyskać względy Millera, przed którym się płaszczył, starał na każde jego zawołanie okazywać gotowość. Miller kwaśny był i zły ciągle i mieszkał w chłodnym namiocie, pił miód i niewyśmienite wino własne, nie miał co jeść, bo się był jeszcze nieusposobił w potrzebne na stół zapasy; słoty dojmowały mu, a najgorzéj cierpiał na tém, że walczył z mnichami i od razu ich nie pożył. Zaraz tegoż wieczora wysłano gońca do Krakowa po burzące działa wielkie, których konieczna okazała się potrzeba. Wejhard napróżno usiłował jeszcze dowieść, że się bez tego obejdzie.
Ponuro zszedł wieczór w obozie; choć flasze i szklanki krążyły, choć hrabia starał się rozbawić i poweselić szweda, ten milczał zasępiony.
— Trochę cierpliwości, panie generale, — rzekł w końcu urażony ciągłemi wymówkami, mówiłem i mówię, że to długo potrwać nie może, mnisi na kolanach łaski błagać będą; zresztą znajdziemy na nich sposoby.
— Tak! gdy wielkie działa nadejdą.
— I bez tych dział się obejdzie, znacząco odparł Wejhard, zobaczemy...
— I bez dział? spytał Miller, a cóż je zastąpi?
— Są różne sposoby prowadzenia wojny, tajemniczo rzekł hrabia.
— Naprzykład? spytał Horn gubernator Krzepicki, milczący szwed, który Wejharda nie lubił, naprzykład hrabio? chciéj że nas nauczyć.
— Niepotrzebuję ich wyliczać, odparł Czech, wszakże wszyscy zarówno wiemy, że nie tylko kulami się wojuje. Więcéj teraz powiedzieć nie mogę.
Miller ręką machnął i rozsmiał się szydersko:
— Obiecujesz nam zawsze złote góry, które się kończą na śliskich i skalistych, tak i tu — Już teraz niedam ci wiary. Częstochowa daleko mi się inaczéj zblizka wydała.
Wejhard umyślnie przerwał, i cóś do Kalińskiego przemówił, spójrzał na zegarek znacząco, skinął na starostę i oba oddalili się do swoich namiotów. Tu gdy stanęli, zbliżył się do półkownika i spytał go po cichu.
— A co? idzie?
— Powoli, jak zwyczajnie w początku.
— Dajcież mi tego niemca niech się z nim rozmówię.
— Każemy go zawołać ! Klasnął w dłonie Kaliński, wszedł pacholik i wyprawiono go, cóś mu szepnąwszy.
Wejhard chodził żywo po namiocie i zdawał się niecierpliwie marzyć; gdy we drzwiach płotek się podniósł i wszedł mały, niepoczesny człowieczek, z oczyma pod czołem zaklęsłemi, z twarzą płaską a szeroką jak u tatara, szeroki w plecach, silny, a w rysach mający cóś odraźliwego i przykrego.
Wejhard obejrzał go wprzód bacznie, i odezwał się do niego po niemiecku.
— Kto ty jesteś?
— Do usług waszych, panie półkowniku, niemiec, rodem z Pruss xiażęcych, w służbie króla J. M. Szwedzkiego, oddziału x. Hesskiego.
— Jak ci imie?
— Nathan Purbach.
— W jakiéj służysz broni?
— W piechocie.
— To ty się podejmujesz zawiązać w klasztorze stosunki i przeciągnąć niemca puszkarza na naszą stronę!
— Ja to tak mówiłem, półkownikowi, wskazał na Kalińskiego, że mógłbym sprobować. W twierdzy jest mój krewniak Wachler przy działach, wiem że jemu tam między polakami nie musi smakować, możnaby pogadać.
— Jakże się możesz do niego przybliżyć?
— Jak? rzekł uśmiechając się Purbach, ja tego jeszcze sam niewiem, trzeba nocą podkraść się pod mury na rozmowę. Wachler w namiotku koło dział, nocy ciemne; wiem trochę z któréj strony go szukać.
— Potrzebujesz pieniędzy? spytał kusząc Wejhard.
— A cóż bez nich zrobić? odparł ruszając ramionami niemiec.
— Noc ciemna, probuj, rzekł zbliżając się Wejhard, i dając mu kilka talarów: daj mi zaraz znać co uczynisz; o tém zas nikomu, ani x. Hesskiemu, ani starszyźnie twojéj ani słowa. Nagrodę sowitą będziesz miał odemnie. Wachler niech tak działami kieruje żeby nam nieszkodziły, niech powie gdzie mury są najsłabsze, z któréj strony przez furtkę wpuścić nas może do twierdzy. Jeśli-by załogi nie namówił do poddania, może działa pozagwożdzać i do nas uciekać... Zresztą wiadomo o co chodzi... Idź i powracaj rychło.
Niemiec powoli przeliczył pieniądze łakomem okiem, pokiwał głową i znikł w ciemności podniosłszy zasłonę namiotu.
Noc była jesienna, choć oczy wykol, chmurna i wietrzna, tylko w obozie szwedów paliły się ognie rozpierzchłe, i mury Jasnéj-Góry z polecenia przeora, aby się pod nie nie skradali nocą nieprzyjaciele, gdzie niegdzie oświecone zostały; na wieży także wywieszony był wielki kaganiec, który zdala bardzo mógł być widziany, acz słabe światełko rzucał; miotał nim wicher i kiedy nie kiedy jak blada tylko, ukazywał się gwiazdeczka.
Nathan wyszedłszy z namiotu, schował grosz do skórzanego mieszka, podumał, obejrzał się i od Ś. Jakóba począł powoli podkradać ku górze. Kilka razy własne go straże wstrzymały, ale poznawszy puszczono daléj. Rzucił okiem na mury i widząc je oświecone, a ludzi nigdzie widocznych, wstrzymał się rozmyślając, jak sobie począć. Po chwili gdy nic nie gasło, a czas upływał, począł nie wprost już pod mury się zbliżać, ale powolnie kryć się za pagórki, za kłody drzewa popalonego, za cegłę kupami gruzów leżącą, i pełznąć cicho a ostróżnie. Lecz gdy się już pod fossę i mury przywlókł, niepodobieństwo było ruszać daléj i cokolwiek bądź poczynać, bo na nich stali wszędzie ludzie przeciw strzelnic, paliły się ognie i postrzeżony, byłby życiem przypłacił. Wiedząc już stanowisko Wachlera, pełznął daléj pod bastjon północno-wschodni, przy którym była i furtka potajemna w fossę wychodząca i schronienie staréj żebraczki. Tu światło jakoś było przygasło na murach i cicho do koła. Przytuliwszy się do ziemi, lazł daléj poseł, potrafił spuścić się w fossę, a nic nad sobą nie słysząc i nie widząc nikogo na murze, pół głosem począł wołać.
— Wachler? Wachler?
Tuż przy nim cóś się zaruszało, ale głos mu żaden nie odpowiedział; powtórzył pytanie, i po długiem przestanku znajomą mową odpowiedziano po cichu.
— Wer da? kto tam?
Wachler? powtórzył dla upewnienia się Nathan.
— Ja! ja! ale któż tam u licha woła? i zkąd?
— Tst! Nathan Purbach!
— Co ty tu u licha robisz?
— Możnaż mówić?
— Mów, tylko nie głośno, co cię tu przyniosło?
— Służę, służę w regimencie x. Hesskiego.
— Jakżeś ty tu przyszedł?
Na brzuchu! wczoraj mi jeszcze o tobie powiedzieli... A co? jak tam u was?
— Bieda i głupstwo! rzekł z murów puszkarz. Was tam tysiące, nas tu garstka, a bronić się każą!
— Można mówić? spytał trwożliwie Purbach.
— Mówcie śmiało.
— Po co wy polakom pomagacie? ostróżnie i z wahaniem rzekł niemiec — Porozumiejcie się no z nami, będziecie mieli za co ręce zaczepić!
Wachler milczał... A! ba! rzekł po chwili, tu u nas dziwy, jutro-by xiądz generał wiedział o wszystkiem.
— Śmiéj się z tego! jak że to być może?
— Niewiesz nic! to czarownik jakiś!
A po namyśle dodał.
— No! a jakby tak... to wieleż zapłacą?
— Gadaj co chcesz.
W tém od dołu z fossy, dał się słyszeć śmiech, który z pod nóg Nathana, z ziemi się zdawał dobywać; a w górze zagrzmiało pytanie.
— Wachler? gdzie jest Wachler?
Rozmowa została przerwana i cisza głęboka znowu. Xiądz Kordecki z Czarnieckim poprzedzani pochodnią niesioną przez braciszka Pawła, przeszli powolnie obok zmięszanego puszkarza. Ten, tak miał wywróconą twarz, zmienione rysy i drżący był cały, że aż przeor się zastanowił.
— Co to ci? spytał.
— Nic, odparł bełkocząc niemiec, trochem niezdrów.
— Idzże do brata aptekarza, on ci zaraz poradzi, na twojem miejscu postawim tymczasem innego. Ale Wachler w śmiertelnym strachu by tym sposobem zdrady nie odkryto, począł się wymawiać i udając gorliwość wielką, nie chciał opuścić stanowiska.
— Zdaje mi się, rzekł pośpiesznie, zdaje mi się, że słyszałem jakiś szmer koło murów — nocą najwięcéj pilnować się potrzeba — Odejść nie można!
Przeor bacznie popatrzał na niego i nie uszło oka jego zmięszanie niemca, postał chwilę i rzekł.
— Słuchaj Wachler, najlepsze podobno na wszystkie choroby lekarstwo, spokojne sumienie i poczciwość. Klasztor potrafi cię wynagrodzić, za twoją pracę...
To powiedziawszy i jeszcze raz wymierzywszy nań oko, którego błysku znieść niemógł Wachler, Przeor pociągnął daléj.
— Cóś ja tego niemca nie lubię, rzekł do pana Czarnieckiego po cichu.
— A któżby niemca lubił? odparł ślachcic ruszając ramionami. Przyznam się waszéj przewielebności, że co do mnie, jakkolwiek kotem, ze wszystkich stworzeń najwięcéj się brzydzę, wolę jednak kota niż niemca.
— Przecież to ludzie i bracia...
— Jużciż to prawda, według prawa Chrystusowego tak-by to być powinno; ale że się nam ci braciszkowie nie udali, i to pewna.
Przybywali ku wrotom i z cicha zbliżyli się do braciszka Pawła, który nie mając nic do czynienia, bo brama była spuszczona, zaryglowana i straż w niéj, a zwód podniesiony, wyręczał koło dział uśpionego i znużonego żołnierza; z różańcem w ręku, z odkrytą głową klęcząc, modląc się i stróżując. Szelest kroków nadchodzących obudził go, odwrócił się i ujrzał Kordeckiego, podniósł szybko, zczerwioniony i zmięszany, jakby na złym schwytany uczynku.
— A co u was słychać, bracie? spytał uśmiechając się przeor.
— Cóż to i wy także bracie Pawle żołnierujecie? dodał Czarniecki.
— A cóż, panie, człek rad że się na cokolwiek przydać może.
W tém wszedłszy po blankowaniu kroków kilkanaście, spotkali ojca Tomickiego, któremu powierzone było oświetlenie murów; on też ciągle je obchodził, pilnując by ognie nie pogasły.
Ten minął ich pozdrawiając po klasztornemu, a Kordecki widząc wszędzie ruch i pilność, rozrzewniony zawołał:
— Bóg łaskaw, obroniemy się! z takiemi ludźmi i cudu niebo nieposkąpi.
Czarniecki milczał.
— Obroniemy się czy nie, xięże przeorze, rzekł wyczekawszy trochę, ale bronić się musiemy do ostatka i będzie na co patrzeć, czego słuchać!
W tém na zawrócie kortyny u bastjonu nowy spotkał ich widok: postawiony tu Janasz Węgrzyn, najemny żołdak, ale człek żołnierskiego ducha i wiary mocnéj, siedział na kupie powrozów, i dumał czegoś zasmucony. Przed nim lud jego spał, on sam czuwał za wszystkich.... Ujrzawszy Kordeckiego począł oczy przecierać, i po tym mimowolnym ruchu domyślił się przeor, że ten wielki, barczysty olbrzym, płakał.
— Co ci jest Janasz? spytał troskliwie ojcowskim głosem przełożony.
— Co mi jest? nic! ojcze, nic! odrzekł żołnierz przybierając się do uśmiechu.
— Płakałeś?
— Ja? nie, nie...
— Nie kłam moje dziecko...
— Łzy te mi wilgoć i mgła wycisnęła.
— Nie oszukasz mnie przecie, co to ci jest? może ci czego braknie?
— Nie, ojcze kochany, powtórzył całując rękę przeora żołnierz, a chcecie całéj prawdy, ot tak cóś przyszło na myśl i człowiek jak kobieta poczuł łzy nim się ich zawstydał.
— Przecież nie wyszły ci z powiek bez przyczyny?
— Co mam przed wami taić, nie są to łzy gniewu, ani wstydu... Ot, wśród ciszy, wśród nocy, ten wiatr tęskno szumiący od gór naszych, od stepów z nad Theiszy, przyniósł mi wspomnienie mojego kraju, moich braci. Człek się całe życie włóczył po świecie i nigdy po za siebie nie obejrzał, a czegoś tak się tęskno zrobiło, tak za swojemi ciężko! Niewiedzieć co! dzieciństwo. To ta baba wszystkiemu winna!
— Jaka baba? — zapytał Czarniecki niecierpliwie.
— A! żeby ją kula nie minęła, — rzekł Janasz odzyskując żołnierski obyczaj — jakeśmy się tu jeszcze przed piérwszem najściem przyrządzali do boju, ta żebraczka mi przepowiedziała że zginę...
— Wstydziłbyś się wierzyć na wiatr rzuconemu słowu! — ofuknął go Kordecki.
— Juściż zapewne, że to słowo, ale czegoż we mnie tak głęboko uwięzło, że się go pozbyć nie mogę.
— Pomódl się, i odpędź te myśli.
— Modlę się codzień, modliłem i teraz; a kiedy mi Pan Bóg dał spotkać was xięże Przeorze dobrodzieju, pozwólcież się o jedną łaskę prosić?
— No! coż to znowu za łaska! chętnie.
— Jeśliby mnie zabili.
— Porzućże to...
— No, ale nic nie szkodzi to przypuścić, wszakże chodzi to po ludziach; każcie mnie ojcze pochować gdzie na górze wysoko, żeby choć wiatr doniósł do mnie jaki głos rodzinny... i poślijcie staréj matce jaki grosz, co tam zostanie po mnie.
— Wstydź się! wstydź! a żołnierz, — podchwycił Czarniecki — co to o tém myśleć, drugim jeszcze serce popsujesz...
A Kordecki dorzucił łagodniéj.
— Zapewne, odegnaj te myśli, ale uchowaj Boże nieszczęścia, pewnie się stanie jak chcesz...
Janusz w rękę pocałował przeora i zamilkł.
Poszli daléj. — Jedna część kortyny powierzona była Mikołajowi Krzysztoporskiemu, i na niéj znalazł go Przeor z Czarnieckim, chodzącego wielkim krokiem, zadumanego, ponurego a groźnego. Kordecki w jego twarzy znalazł ślad dnia upłynionego; smutniejsza, surowsza była niż zwykle i widocznie zmieniona uczuciem.
— Wy tutaj? zapytał go.
— Na stanowisku, — odparł ślachcić — noc nudna i długa, czekam dnia i szweda; — nie wiem czemuby się i w nocy nie bić!
— Dość ich będziemy mieli i za dnia, nie wywołujcie.
— A wam panie bracie, — śmiejąc się zawołał Czarniecki — już tęskno, prochu powąchawszy.
— O! tęskno, — odpowiedział Krzysztoporski — póki człek nie skosztuje wojny to się wzdraga, ale poczuwszy ją, radby żeby już nie ustawała.
— Dobra krew! — szepnął sobie pan Piotr, ale do jutra niedaleko.
— Nie pójdziecie spocząć? — rzekł Kordecki, mury dobrze strzeżone.
— Nie, nie, chcę tu zostać. Spać nie mogę, od lat kilku oka prawie nie zmrużam; wolę tu być, niż w dusznéj izbie. Pilność nie szkodzi, ludzie pośpią się łatwo, a szwed jedném okiem tylko drzémie.
Odeszli krążąc tak do koła fortecy i wszędzie znajdowali lud w gotowości, światła pozapalane, czujność i baczność; Kordecki uspokojony przeżegnawszy wszystkie cztéry strony twierdzy, zszedł z Panem Czarnieckim wschodkami w podworze. I tu było życie: chodziły straże i wczorajsze okruchy murów zbierano, a gdzie się ściana osypała, gdzie szkodę zrządziły kule, już ją starano się naprawić i umocnić nadwerężone części.
— Poczciwy lud nasz, mówił Przeor odchodząc, ale mu jednéj cnoty braknie, i nam też wszystkim, cośmy z łona tego ludu wyszli — wytrwania. W pierwszéj chwili jak piorun gorący jesteśmy i silni, lecz stałości nie ma. Jutro, za dni kilka ujrzycie tych gorliwych, słabnących na duchu i opadających na siłach. Bóg dał nam serca tylko, a tu głowa daje wytrwanie; uczucie nas same popycha i póki je mamy bohaterujemy, ale co się nieuczyni w piérwszéj chwili, nie rachuj na drugą. To mnie kłopocze, jeśli się oblężenie pociągnie.
— Święte słowa, — dodał pan Piotr, ale Bóg da, że się zmieni, a może nie jest tak powszechne jak sądzicie... Tak to mówią i na Tatarów, że ich zawsze cierpliwością pokonać można, bo niedostoją skoro z nimi pociągniesz; tylko Rusina nie przestoisz, już to i Karliński napisał.
— A cierpliwość to wielka cnota! — z westchnieniem rzekł Kordecki.
Jak tylko rozwidniało, szwedzkie działa odezwały się znowu, zajadle gęstemi kulami rzucając na klasztor; Kordecki który zawsze oczekiwał by nieprzyjaciel piérwszy poczynał, odpowiedział ogniem z twierdzy na wszystkie strony wymierzonym. Ludzie po przetrwaném szczęśliwie dniu wczorajszym, który w początku taką ich nabawił bojaźnią, a skończył się bez ofiar, z zapałem tym większym brali się do obrony. Wachler tylko niedbale koło swoich dział się krzątał i licho je celował i powoli strzelał, a mruczał ciągle. Gdy go kto dozierał, sprawiał się jeszcze jako tako, zostawiony sam sobie, zaraz ręce zakładał.
Nie uszło to oka tych co nadzór mieli nad strzelbą, i pan Zamojski kilka razy go ofuknął, ale dójdź z Niemcem sprawy on swoje, ten swoje; ledwie się odwrócił starszy, Wachler się znów ociągał. Nie wiele też szkody kule z téj strony zrządziły nieprzyjacielowi. Z innych zato pilniéj szło i lepiéj. Co chwila widać było zmieniających stanowiska szwedów, bo im na nich dokuczano; najwięcéj kręcili się około baterji które wzmacniali, sypali, oblewali wodą, aby ich kule łacno nie brały. Kierował tą robotą pułkownik de Fossis, inżynjer, przyjaciel Wejharda, człowiek biegły w swéj sztuce, ale jak to się trafia u tych którym Bóg da rozum, a serca i uczucia poskąpi, człek bez wiary i bez poszanowania dla niéj u drugich. Reforma już wiele naówczas podobnych wychowała ludzi; de Fossis był ciekawym swojego wieku zjawiskiem. Z równą gorliwością jak drudzy nawracają, on wywracał wiarę w każdym z kim go życie na chwilę bodaj zetknęło, i było to jego ciągłą pracą, usiłowaniem, rzekłbyś celem jedynym. Chwycił był gdzieś filozofów, a nie pojął ich dobrze, zostało mu z nich tylko przekonanie, że cała prawda jest w słowach ludzkich, a życia tyle co tutaj. Ostróżnie swoje niedowiarstwo w świat popychał, bo wiedział że różnowierców nowéj fazy, a coż dopiéro o ateuszach mówić, sami kalwiniści i luteranie palili, wyganiali, prześladowali; mimo to jednak zaczepiony, tak był pewien swego, iż się wstrzymać nie mógł od wydania na jaw z sceptycyzmem i niewiarą. Wszystko u niego, czego palcem nie dotknął, było baśnią i przesądem, a tak daleko posuwał wątpienie, że niekiedy szału prawie dochodziło.
Można miarkować jakim być musiał moralnie, człowiek tak usposobiony umysłowie; cała nauka życia dla niego zamykała się w dwóch słowach: Rachuj i korzystaj. Na téj podstawie spoczywały jego zasady moralności. Złe i dobre, ślachetne i niepoczciwe, piękne i szkaradne nie czyniło na nim wrażenia żadnego, póki nie zmierzył go do potrzeby chwili, i nieporachował jakie skutki mieć może.
Takim był de Fossis, przyjaciel Wejharda, prawa ręka Millera, człek zresztą wyćwiczony w swojém rzemiośle, dowcipu niemałego, a w obejściu rzadkiéj łatwości; i nie dziw, nie miał czegoby bronił, prócz niedowiarstwa, reszta przekonań i czynności była dlań obojętna. Za prawidło miał: nie mięszaj się w cudze sprawy, każdy sobie, każdy dla siebie. I szło mu dobrze, choć sami protestanci patrzali nań ukosem, że na wszelką wiarę był obojętny, i oburzali się, gdy raz podchmielony rzekł kończąc rozmowę: Dajcie mi los u Turka, to się zbisurmanię. — Wejhard, którego płochemu umysłowi, ta pozorna moc charakteru, wyższością się zdawała, związał się z nim dość ścisłe. Przez niego, on sam już nie mogąc, bo był wiarę stracił, zagrzewał Millera do oblężenia i wytrwania pod Częstochową, okazując mu dostanie jéj niechybném i łatwém. De Fossis piérwszych dni zaraz obejrzał położenie góry, ustawił na prędce baterje; teraz poprawiał zakreślone szańce i radził użyć ludzi dla podsadzenia miny pod część wschodnio-północną murów, gdzie istotnie były najsłabsze. Niedostatek tylko ludzi zdatnych do téj roboty wstrzymywał szwedów, póki się naradzili skąd ich dostać.
W klasztorze gradem kul osypanym, nie było wielkiéj szkody, choć postrach szerzył się powoli, jak potajemnie zapuszczony ogień. Kule zwijały się cudownie, jakby ręka Bożéj Matki wszelką im siłę odbierała; staczały się w podwórce, leżały po brukach, służąc poźniéj do obrony.
Na gontowych dachach, wśród suchego drzewa, ogniste pociski nie potrafiły tak pożądanego Szwedom rozniecić pożaru; napróżno się wysilali by klasztor zapalić, i dnia tego nieudało się jeszcze. Kilka kul przeniosłszy przez mury, padły z drugiéj strony twierdzy, gdzie nikogo nie raziły, inne w samym klasztorze, ledwie zarysowały ślady przejścia po grubych jego ścianach; jedna odbita od komina wpadłszy oknem do izby pani Jaroszewskiéj, gdy matka z krzykiem na widok jéj leciała ku kolebce dziecięcia, na którą groźny pocisk zdawał się mierzyć, stoczyła się powolnie i stanęła pod biegunem kołyski. Na widok téj łaski Bożéj dla siebie, pani Jaroszewska pochwyciwszy dziecię, pobiegła złożyć je u ołtarza Najświętszéj Panny.
Rozrzewnienie, zapał, męztwo, były we wszystkich, a duch zdawał się przelewać z wodza na tych któremi kierował.
Kordecki oddalając się tylko na modlitwę, resztę dnia stał na murach.
Już zmierzchało, gdy u bramy brat Paweł posłyszał znajomy głos żebraczki Konstancji.
— A co ty tam powiesz? spytał rzucając różaniec.
— Nic, braciszku! proszę mnie tylko wpuścić do klasztoru; trochę się kul uzbierało i tęskno mi za Matką Najświętszą, żeby Jéj się pokłonić. Puśćcie mnie proszę — całą noc, cały dzień w fossie siedziałam wśród huku i łoskotu, teraz mi się chce pomodlić, a za to wam zapłacę kulami, i o szwedach cóś powiem; niebawem pójdę nazad, bo mi trzeba pilnować swojéj baszty, tać to i ja teraz żołnierz.
Powoli, rozpatrzywszy się, że sama jedna była, brat Paweł z uśmiechem otworzył staruszce i zaraz pilno za nią zaryglował. Kostucha pokłoniła mu się i wedle zwyczaju koniec jego szkaplerza ucałowała, okręciła się szybko i żywo rzuciwszy kule pod nogi, poszła do kościoła.
Wkrótce wysunęła się z niego.
Z okiem zaiskrzoném a łzawém, pod murami się ciągnąc, zdawała czegoś szukać i poglądać; w tém Krzysztoporski, który na swojéj kortynie wartował, groźno ją zastanowił.
— Kto ty taka i dokąd idziesz?
Na dźwięk tego głosu, — ponury i gniewny, cofnęła się stara i zadrżała.
— Czego się podkradasz i taisz? rzekł dowódzca.
— Idę pod murem, bo się opierać muszę — zasłaniając twarz, odparła starucha.
W tém któś z załogi poświadczył, że ją znano i Krzysztoporski odwrócił się od niéj, więcéj już nie wstrzymując.
Żywo szła daléj Kostucha, ale w podwórcach, choć dobrze znajoma, trafić nie mogła gdzie chciała: podsuwała się pod okna, pod drzwi, podsłuchiwała głosów i nigdzie nie zdawała zaspokojoną. W tém zdala ukazał się xiądz Piotr Lassota i stara cóś podumawszy, poszła w ślad za nim, w pewnéj trzymając odległości.
Xiądz Piotr poszedł do brata, a żebraczka przytuliła się do drzwi mieszkania, przysiadła przy ścianie, przyłożyła ucho do niéj, przylgnęła cała osłaniając chustami, jak gdyby drzemała.
W tém na próg wyszła Hanna, i ta nieforemna kupa łachmanów, ożywiła się na widok dziewczęcia, głowa wychudła z pod chust się wysunęła ze szczególném zajęciem, z pragnieniem, z jakąś miłością pałającą w wejrzeniu, które zwróciła ku Hannie. Zbliżyć się do niéj jednak nie śmiała, tylko drżąc, powoli posuwała się po ziemi, nie mogąc nawet ust otworzyć.
— Moja piękna panienko, — słodząc głos jak mogła, odezwała się wreszcie, — moja śliczna panienko, może wam w czém posłużyć, może wam czém pomódz?
Dziękuję ci staruszko, — odpowiedziała Hanna z miłym uśmiéchem, wdzięcznym głosem, którego stara słuchała jakby w zachwyceniu, — nic mi nie potrzeba, wyszłam tylko, bo tam mój dziad z xiędzem Piotrem rozmawiają po cichu, niechcę im przeszkadzać. A tyś matko tutejsza?
— Tutejsza! moje złote jabłuszko, mój kwiateczku różany, moje słoneczko jasne — biédna żebraczka i sługa Matki Boskiéj.
— Więc ci może jałmużny, albo chleba?
— O! nie — nie — odpowiedziała szybko stara i po chwili poprawiła się — tak, tak — chleba — drobny, mały kawałeczek chleba, jeśli łaska twoja mój śliczny aniołeczku...
Hanna pobiegła szybko, i wróciła z chlebem do staréj, a gdy się zbliżyła do niéj, drżały Konstancji ręce i chwyciła gwałtownie dłoń Hanny, białe jéj paluszki do ust cisnąc z wdzięcznością, jakby ten chleb życie jéj dawał, jakby go rok nie jadła.
Hanna aż zapłonęła wzruszona cała, sama niewiedząc czemu to nagłe żebraczki ku niéj zbliżenie, jéj łzy, jéj uczucie, onieśmieliły ją i zmięszały; wychwyciła rękę.
— A! biédna, toż ty była taka głodna! zawołała.
— Głodna! o! głodna! odpowiedziała Konstancja: ty nie wiész mój aniołku cóś mi dała z tym chleba kawałkiem: życie, pociechę, radość, szczęście....
— Jakto! czyż cię tu nikt nie pożałuje, niepokarmi? mówiła Hanna; przychodź tu codzień moja staruszko, a ja się z tobą moim podzielę chętnie, pomodlisz się za to za duszę mojéj matki, za dziada mojego zdrowie.
— Pomodlę się gorąco! pomodlę, — odparła żywo Konstancja, po ziemi pełznąc ku nogom dziewczynki, z wzrokiem w nię wlepionym jak w tęczę. — Będę się modlić u Matki Boskiéj ołtarza, że wam szczęście i spokój wymodlę.....
— Dziad bardzo mi słaby, — mówiła daléj Hanna, — na nogi zapada coraz gorzéj, smutny, popłakuje często, a tu jeszcze i strach ciągły nie pomoże mu.
— Matka Boża was pocieszy.
— A! ale mnie tam wołają! odwróciła się Hanna.
— Pozwolisz mi przyjść jutro, — zawołała żebraczka, — pozwolisz złoty aniołeczku, nie dla chleba, ale....
— Dobrze, dobrze, przyjdź jutro!
To mówiąc znikła Hanna, Konstancja ów chleba kawałek przycisnęła do piersi, poczęła całować, zawijać go w chusty i chować naprzód do torby, potém położyła go sobie na sercu, i zdjęła jeszcze i chwyciła jakby go kto jéj wydzierał.
Potém zerwała się na nogi i żywo pobiegła do kościoła. Kościół stał ciągle otworem dzień cały i część nocy nawet; lampy płonęły na ołtarzach, dwóch zakonników odmawiali modlitwy na cześć Maryi i śpiewali pieśni. Mrok już padł we wnętrza budowy milczącéj, wśród któréj te kilka świateł mglisto płonących, te modły cicho szemrane, miały cóś w sobie pogrzebowego. Żebraczka poszła do ołtarza Matki Boskiéj, padła przed nim, powstała i przełamując chléb Hanny na dwoje, większą jego połowę położyła na stopniach, modląc się gorąco.
Rzekłbyś, że skarb swój największy podzieliła z Bogiem.
Jęk tylko jakiś wyrwał się z jéj piersi, wybiegła całując swoją resztkę chléba, pieszcząc się z nią i pośpieszyła do bramy. Lecąc tak żywo, uderzyła się o idącego w przeciwną stronę Janasza Węgrzyna, który ją powitał przekleństwem.
— A babo szalona, — zawołał, — to ty latasz po nocy gdyby wiedźma jaka, stój no, poczekaj, mam ci cóś powiedzieć, o cóś się zapylać, stój!
Dumna jak królowa, odwróciła się do niego starucha cisnąc ciągle swój chléba kawałek do wyschłéj piersi i zdawała inną kobietą, tak ją ten skarb czynił poważną i szczęśliwą.
— Czego to chcesz? zapytała.
— Czego! a wiesz ty nieszczęśliwa, że od téj pory jakeś mi powiedziała, że mnie kula nie minie, spać ani jeść nie mogę; licho ci nadało tę głupią przepowiednię; powiedz mi, wytłumacz zkąd ci to przyszło?
— Albo-żem ci to mówiła? — spytała zdziwiona.
— Jakże nie! jeszcze przeczysz?
— Nieprzeczę, ale nic nie pamiętam.
— Skądże ci się to wzięło?
— Ja niewiem.
— Więc to czcze tylko słowo?
— Czcze! a jestże czcze słowo aa świecie? spytała z uśmiechem. Jedno mówi serce, drugie mówi głowa, inne jakiś głos wewnętrzny... a niéma czczego słowa. Gotuj się na śmierć! gotuj się na śmierć.
Janasz aż się za głowę pochwycił?
— Więc muszę umrzeć?
— Umrzesz czy nie, a nie zaszkodzi ci o śmierci pomyśleć. Był któś w Częstochowie, co na ciebie płakał, a łzy idą daleko, wysoko; a jęk idzie szeroko, a Bóg wszystkiego słucha...
— Zkądże ty to wszystko wiesz babo! mów! przeklęta! mów! — zagniewał się Janasz.
— Wiatr mi mówił, ściany szeptały, nic nie wiem, któś płakał, i któś przestał płakać i leży tam gdzie i ty położysz głowę biedaku; w surowéj ziemi, pod darnią zieloną. O! nie tak to źle umrzeć, jak ci się zdaje! spokojnie, cicho! i wszystko skończone, a żyć!!!
To mówiąc jakby sobie swój chléb przypomniała, ucałowała go znowu, zaśmiała się wesoło, poskoczyła i znikła w ciemnościach.
Nazajutrz nieprzerwany ogień wszystkich baterji i kule na dachy klasztorne padające nieustannie, spocząć nie dały na chwilę; od rana potrzeba było zacząć ubezpieczać się od ognia i oddawać szwedom niepokój, który tu zrządzali. Po wczesnéj mszy i suplikacjach, muzyce grać rozkazawszy ciągle na wieży, dla dodania serca, Kordecki w płaszczu swym, w białéj sukni, chodził, rozporządzał, zagrzewał, umacniał słowem i przykładem, ślachta dotrzymywała mu dotąd dobrze męztwem i ufnością w Bogu. Osobliwie też Zamojski, który często przemawiał do ludu, i okazać swą wysoką umiejętność sztuki wojennéj miał zręczność, nieustawał w pracy. Czarniecki na powierzonéj mu części murów, dumał posępniejszy; w poczciwém jego sercu roiły się olbrzymie marzenia i plany; niepokój jakiś na twarzy widoczny, oznajmiał, że dumał głęboko; trochę też i czynność gorąca pana Zamojskiego spać mu nie dawała; chciał się także odznaczyć, jeśli nie tak uczoną strategją, to mężném sercem. Stawał, poglądał, cóś ważył, cóś myślał i szukać się zdawał oczyma przeora, którego w ostatku się doczekał. Aż mu rozjaśniało lice, gdy go postrzegł i kręcąc wąsa pośpieszył ku niemu z pogodniejszą twarzą, z uśmiechem szerokim.
— Na stanowisku! xięże przeorze! wodzu, na stanowisku! stajemy i witamy cię.
— Niech was Bóg błogosławi, niech wam Bóg nagradza.
— I nigdym tak waszéj przewielebności nie czekał, jak dnia dzisiejszego, bo mi myśl po sercu chodzi i muszę ją wyspowiadać — jak grzech mi cięży.
— A! cóż to znowu? kochany panie Pietrze, — odezwał się z uśmiechem Kordecki.
— Odejdźmy tylko nieco na stronę, żeby nas nikt nie słyszał, a chciejcie no posłuchać mnie bacznie... Oto tak! szwed widocznie ma nas za bajbardzo, trzeba mu to wybić z głowy, żeby nas inaczéj przecie uważał, niech się lepiéj lęka! Przeszłéj nocy dobrze opatrywałem ich oboz, z wieczora ze wszystkich stron wychodziłem mu się przyglądnąć; nie mają najmniejszéj ostróżności i żartują z nas sobie, nie licząc nawet Jasno-Górzan za żołnierzy. Ich kohorty podsuwają się pod same mury, bez straży, bez podjazdów, nie dbając na nas wcale. Bóg to widocznie tak ich zaślepił, a nam trzeba przy tém upiec swoją pieczeń.
— Jakim sposobem? spytał przeor.
— Jak? najłatwiéj! Oto biorę ludzi ochoczych, wysuwam się bramką od wschodu, po cichu przechodzę czaty (jeśli są!) i z tyłu na oddział ich napadam, który w rogu od wschodo-północy leży ognie paląc, pijąc i hulając noc całą; nic łatwiejszego, nic pewniejszego. Nim oni za broń pochwycą, my ich pobijemy... Kordecki się zarumienił.
— Takich mi ludzi dawaj! zawołał ręce podnosząc do góry, takiéj wiary, takich serc, a nasz kraj nie padnie ofiarą piérwszego zdobywcy co się o niego pokusi. Wśród zwątpienia, rozpaczy, spodlenia, jak kwiat wśród chwastów rosną jeszcze wielkie dusze. Idźcie, idźcie w Imie Boże, panie Pietrze, ale ostróżnie, bo życie ludzkie drogie!
— A zatém mam pozwolenie zajęcia się wycieczką, podchwycił radośnie ślachcic.
— A nie poradzić-by się oto pana Zamojskiego? spytał przeor po chwili.
Czarniecki zagryzł usta, widać mu to było nie po myśli, ale żywo odparł.
— A i owszem, i owszem, chodźmy.
Podeszli kilkanaście kroków, pan Miecznik cóś rachował stojąc, czy może nową mowę układał w myśli na jaki wypadek, odwrócił się, powitali.
— A! cóś nowego! spytał, poglądając po twarzach widocznie myślą rozjaśnionych.
— Nie prawdaż, zaczął Czarniecki, że szwedzi z nas sobie żartują, panie Mieczniku, myślą nas postraszyć jak dzieci i jak z dziećmi wojować: w nocy z wieczora, samiście to widzieć musieli, ani dbają, idą spać bez straży, lub hulaj dusza w obozie. Możnaby ich trochę nauczyć rozumu nocną wycieczką z klasztoru — noce ciemne, szwed nieopatrzny, a nam dzięki Bogu, serca nie brak.
Zamojski aż w ręce splasnął.
— W to mi graj panie Pietrze, rzekł, zeszliśmy się na myśl jedną, z tą różnicą, żem ja jeszcze strategicznie rozważał i plany kreślił, gdy myśl ta już z serca waszego wybiegła żywa i calusieńka... Plan wyśmienity — No! a zkądże uczyniemy wycieczkę?
— Ze wschodniéj strony, przez fórtkę wschodnią — rzekł Czarniecki, — obejdę oddział, który leży naprzeciw Częstochówki i tył im zajmę.
— Przewybornie! a teraz de executione radźmy, panie Pietrze, przerwał Zamojski, wszak pójdziemy z ochotnikiem, któż wodzem, kto żołnierzem, i wiele nas?
W tém przeor im przerwał.
— Do takiéj imprezy nie bierzcie — jeno tych co się sami nastręczą; komu Bóg natchnie iść, niech idzie, nie zapraszać nikogo, ja z murów patrzeć, żegnać i modlić się będę, a nie wstanę dopóki Bóg mi was nie powróci, mężne dzieci sławnéj matki!
Natychmiast wśród łoskotu wystrzałów, i muzyki brzmienia, mięszających się z sobą, poszli panowie dowódzcy zbierać głosy na wycieczkę.
W początku zamiar ten kilkuset śmiałków, w obec kilku tysięcznego nieprzyjacielskiego wojska, zdawał się tak zuchwały, tak dziwny, tak niebezpieczny większéj liczbie, że wszyscy go przyjęli niedowierzaniem; ale pan Piotr dobył z piersi głosu, co umiał przekonywać.
— Co u licha, — rzekł prosto po ślachecku a dobitnie, — a toć jak orzech zgryść rzecz łatwa! ledwiebym nie rzekł, że w niéj niebezpieczeństwa niéma. Wczoraj jeszcze mógł się pod mury podkraść pan Hijacynt Brzuchański i wieści nam przynieść z miasteczka, a mybyśmy nocką nie mogli ich obejść i trochę przetrzepać. Pójdziem, chluśniem i powrócim. Ot tak, a zatém komu Pan Bóg dał wolę, kto łaskaw ze mną.
A Zamojski dodał.
— Sed quid tentare nocebit! — Tendit ad ardua virtus! tak panowie bracia, herkulesowemi czyny, herkulesowéj dobija się sławy, a kto nie uczynił nic głośnego, ten głośnym nie będzie. Dei Matris Patrocinium zbroi nas i osłania, stant angeli ad dextram, defensorum ejus, i świętego domu Jéj, czegoż tu się obawiać?
— Obawiać! nie, — przerwał Moszyński, — ale rachować potrzeba, zginąć nic strasznego, ale sprawę zgubić można. Mnie ten ich bezpieczny sen jest udaniem, ich nieopatrzność — rachubą? Nuż zginą wszyscy, nie straciż na tém Częstochowa, gdy pozbawioną zostanie najwaleczniejszych swych obrońców; nie należyż całych sił zachować na obwarowanie fortecy?
— Źle bo jegomość rachujesz! — rzekł ujmując się za myśl swoją Czarniecki, — zuchwalstwo jest jedynym naszym orężem i ocaleniem; zuchwalstwem tylko zrobić cóś możemy. Co czyniemy, niepodobném jest do wiary, więc w to bić, nie rachować na zimno — potrzeba szaleć.
Okrzyk pochwały, który się i samemu panu Moszyńskiemu wyrwał, powitał gorące przemówienie Czarnieckiego.
— A kto ze mną, w Imie Matki Bożéj ? — spytał dowódzca.
— Ja piérwszy! podchwycił Zamojski.
— Nie kochany Mieczniku, wstrzymał go przeor, dwóch wodzów na los oddać nie mogę, wy musicie zostać ze mną.
— Jakto! ja miałbym zostać?
— Tak być musi! rzekł przeor.
— Rozkaz?
— Wyraźny rozkaz.
— Ha! to go muszę słuchać z rezygnacją, — westchnął Miecznik, — ale powiem wam, że mi nigdy drożéj posłuszeństwo nie kosztowało.
Czarnieckiemu w oczach błysło i pobiegł.
Zaledwie wezwanie jego rozeszło się po ludziach, gdy zewsząd głosy towarzyszyć mu się oświadczyły, i w krótce liczba ich już była dostateczna; nie tyle tu bowiem liku co doboru potrzebowano.
Nadszedł i Janasz Węgrzyn.
— A i mnie z sobą wezmiecie? rzekł posępnie.
— Co? przecież się śmierci boisz? zawołał któś z boku.
— Bać się nie boję, ale mi ten głupi strach kością w gardle siadł; mam zginąć to, co prędzéj to lepiéj, więc i ja z wami.
Przeor ze łzami pobłogosławił tę kupkę, którą w dziedzińcu już zebrana naradzała się, szemrała, zbroiła i umawiała, wśród padających zewsząd kul szwedzkich i łoskotu łamiących się murów. W zajęciu tą nową wycieczką, wśród przygotowań i planów, dzień spłynął szybko, a przeznaczeni do niéj niecierpliwili się wyglądając ciemności.
Coraz to pan Czarniecki wychodził na mur, spójrzał na niebo, na słonko i pokiwał głową, jakby wymawiał dniowi, że na złość mu trwa tak długo. Z południa gdy jeszcze waży, rozmyśla i już wcześnie zwycięża, nagle posłyszał, że go któś zlekka trącił w ramię; odwrócił się, była to stara żebraczka.
Powitała go uśmiechem i ukłonem do ziemi.
— Czego chcesz moja kochana, — rzekł podkasując połę kontusza i myśląc dobywać sakiewki.
— Nie jałmużny, — odpowiedziała po cichu, — nie — nie — Wszak nocą macie iść na oboz szwedzki.
— Co! już i żebracy o tém wiedzą?
Stara się zaśmiała.
— Alboż to ja nie służka Matki Boskiéj żeby zemną robić tajemnice? Otoż posłuchajcie mnie: jak skoro do fossy zejdziecie fórtą, zcicha trzy razy klasnijcie w dłonie, ja się do was przystawię.
— A ty nam poco?
— Zobaczycie! czasem się i mały przydać może! Ja nocuję w fossie zewnątrz murów, w dzień przychodzę do miasteczka i z miasteczka kilka razy przez obozy. Poprowadzę was tak między Ś. Jakóbem a baterją, że żywa dusza nie postrzeże i wpadniecie z tyłu na plecy szwedowi śpiącemu, że się nie opamięta zkąd nań ten piorun zleciał!
— A to śliczna wycieczka, któréj baba wodzem! zaśmiał się pan Piotr.
— Ho! ho! śmiejcie się sobie jak chcecie panie Czarniecki, — wesoło odpowiedziała Konstancja — nie ja to, ale Bóg was prowadzić będzie — Więc pamiętajcie.
— Ha! nieodrzucam i téj pomocy, — rzekł odważny wojak, — mirabilia! Jakże nam tu nie walczyć, gdy i to biedactwo ma tyle męztwa w duszy, stojąc nad grobem.
Mrok padał, ognie szwedzkie zdaleka widne, znaczyły doskonale miejsca, w których się obóz rozłożył szwedzki: tak byli nieopatrzni, tak pewni siebie, że jak skoro działa wieczorem spoczęły, rozkładać się, noclegować, pić i hulać, a potém usypiać poczęli, bez zwykłych w takich razach ubezpieczeń. Millerowi ani się śniło, by wystraszeni mnisi z garścią ludu, napadać go smieli we własnym obozie! Tymczasem mała kupka odważnych, uzbrojona w żelazne pancerze, rusznice, hełmy, pałasze i kosy nawet, pod wodzą Czarnieckiego zbierała się już w podwórcu. Coraz to z głębi ciemności nocnéj wychodził orężny żołnierz i stawał pomnażając liczbę ochotnika. Gromadka ta niemiała wcale pozoru żołnierzy dzisiejszych, dobranych i ubranych jednakowo; każdy odziany był i zbrojny poswojemu, każdy przypasywał doświadczeńszy miecz pradziadowski, karabellę co mu do ręki przypadała, którą był nawykł machać i płatać; wdziewał hełm wygodny, opasywał pierś pancerzem dobranym do niego. Na wielu z tych zbroi połyskiwały krzyże mosiężne, zwykła ozdoba XVII wieku w Polsce; i dziś jeszcze na wykopywanych widoczna; bo gdzie ten znak rdza wyjadła, cztéry po nim otwory zostały.
Inni mieli na szyi blachy z wizerunkami Matki Boskiéj, inni różańce pozawieszali na szyi, brzęczące na zbroi, lub z tyłu i z przodu wiszące szkaplerze z imieniem Marji. Garść ta śmiałków oświecona kilką pochodniami, dziwnie się malowniczo przedstawiała ze swą rozmaitością stroju, twarzy, zbroi. Czarniecki przeglądał każdego z osobna: ciężko zbrojnym ulżył nieco, rozkazał nie obciążać ładunkami i zbytkiem zawadnego oręża, szable pobrano pod pachy aby nie brzęczały, pozakasywano kontusze do kolan i już wszyscy byli w pogotowiu, gdy Kordecki nadszedł z krzyżem w ręku.
— Wszystko, — odezwał się, — poczynajmy od Boga, pomódlmy się naprzód bracia, ucałujcie ten krzyż za który walczycie! To mówiąc podniósł ręce i z natchnieniem począł modlitwę, którą skończył przeżegnaniem. Wszyscy potém od Czarnieckiego do ostatniego ciury, ucałowali znak zbawienia, a gdy maleńka fórtka ukryta w fossie otwierała się i wypuszczała w milczeniu idących mężnych obrońców Częstochowéj, Przeor nad nią na murach ukląkł na kamieniu i w zachwycie jakimś, pozostał obcy wszystkiemu co się w koło niego działo. Wśród ciszy szli wszyscy fossą do miejsca w którym przez kontr-eskarpy wydobyć się z niéj mieli: i nim pan Czarniecki klasnął w dłonie, już Konstancja pokazała się na przedzie z kijem w ręku, wiodąc wycieczkę i szepcząc — Zdrowaś Marja.
Sam zresztą naczelnik nie spuszczając się na nią całkowicie, miarkował kierunek, aby obejść szwedów.
Szli tak dobre ćwierć godziny, gdy Konstancja rzuciła się na ziemię i zdawała chwytać cóś pod nogami, wołając cicho o pomoc, wszyscy podbiegli ku niéj z przestrachem. Jakiś człowiek (było to jeszcze niedaleko murów) leżał na ziemi szamocząc się, ale mu żebraczka tak silnie ręką zatkała gębę, że krzyczeć nie mógł; natychmiast chwycono go, zakneblowano i związawszy rzucono w fossę do powrotu, a wycieczka poszła daléj.
Przestrach chwilowy zmienił się w niecierpliwe pragnienie walki; Janasz Węgrzyn nadewszystko przodkował, jakby chciał mierzyć się ze śmiercią, jakby jéj szukał i pragnął.
Na lewo już pomijali Szwedów, chętka brała sprobować mając ich pod ręką, ale Czarniecki ciągnął daléj, i dopiero tył im wziąwszy, miał rozpocząć utarczkę. Ten czas powolnego i ostróżnego przejścia wśród ciemności, wydał się wiekiem, ludziom słabszego serca co niepewności więcéj bali się niż nieprzyjaciela. Nie dawano znaku do boju; lecz coraz a coraz zwracano na lewo powolnie i widać było że minąwszy część spiących po namiotach i szałaszach szwedów, wkrótce uderzyć miano. W obozie było cicho i bezpiecznie, nigdzie czat, nigdzie posunionéj straty; żołnierz opiły wylęgał się na mokréj ziemi, na garści słomy, osłaniając od wilżącego deszczu. Nagle żebraczka im znikła z oczów, a Czarniecki wyjął szablę z pochew: błysła w powietrzu i z krzykiem:
— Jezus, Marja, Józef!
Z tém hasłem śmierci w ustach, mężni żołnierze rzucili się na bliższych żołdaków, o których się prawie oparli...
Kilkadziesiąt strzałów razem zagrzmiało w powietrzu długiemi pasy płomienia, i nic nie potrafi odmalować obrazu, jaki przedstawiła część obozu szwedzkiego, schwycona tak niespodzianie. Ludzie porywali się ze snu, sami niewiedząc co się stało, nieumiejąc rozpoznać dokąd uciekać mieli, i wprost na strzały Czarnieckiego się kierując.
Janasz z jedną szablą już krwawą i ociekłą, rznął się w obóz nieprzyjacielski jak szalony; straciwszy nakrycie głowy, opętany bojem, nie syty zabójstwa, gnał w prawo i lewo rozpierzchłych szwedów, tego po łbie, tego po krzyżach, innego po ręku płatając. Wpadał do namiotów i mordował uśpionych, deptał nogami, rozbijał piersią powstających.
Popłoch rozchodził się w całéj téj części obozu, którą objęli Jasno-Górcy; przytykała ona do namiotu Millera i lud coraz się szerzéj rozbudzać zaczął do koła, tak że wycieczka znalazła się wkrótce wśród przeważnéj zewsząd siły szwedzkiéj, jak w wieńcu męczeńskim. Ale z nią była przytomność i męztwo; tu niespodziana napaść siała postrach, a napad nie od strony klasztoru, ale ze środka samego obozu, zdawał jakąś obcą odsieczą... Gdzieniegdzie wśród krzyków, wśród wrzawy, ozwał się bęben krótko i rozbity ucichł, ówdzie piszczałka i trąba zaczęły zwoływać i umilkły.
A za panem Piotrem jak rzeka leżeli trupem posłani szwedzi; on szybko, żywo, rznął się przez nich ku klasztorowi. W drodze napadli na dwa działa i natychmiast je zagwoździli. Tuż przy, maleńkiéj baterji był namiot półkownika de Fossis, który z wieczora nadowodziwszy u Wejharda, o nicości przyszłéj człowieka, i przesądach ludzi obiecujących im inne życie, legł spać z uśmiechem zadowolnienia. Janasz wpadł do jego namiotu i miecz utopił w piersi bezbożnéj; oczy tylko otwarły się straszliwie, głowa podźwignęła konwulsyjnie, ręce zadrgały jakby szukały miecza, i nieszczęśliwy upadł wiecznym snem do ziemi przykuty.
Janasz szedł daléj a daléj, rzucał się w strony i niepamiętny kierunku, ani trzymając kupy, pojedyńczo na swoją rękę, rzeź sobie sprawił. Długo mu się to udawało, aż Szwed w pół nagi zaskoczył go i wzięli się za barki szamotać. Jak dwa wilki wściekłe zżarli się z sobą, zębami, nogami, rękoma; w tém wystrzał z boku obu ich na ziemię obalił, poskoczyli Czarnieckiego ludzie chcąc ratować Węgrzyna, ale już ducha wyzionął i ręką tylko wskazał na klasztor.
Wycieczka biegła coraz żywiéj do foss i fórty, bo za nią rozbudzony obóz cały, ruszał się, kupił, opamiętywał i gonił. Miller ze snu się porwawszy skoczył na konia z Hornem i ufny w swoją siłę, poznawszy że to robota klasztorna, pędził za wycieczką. Zatrzymał go namiot półkownika de Fossis, którego chciał zbudzić by działa na śmiałków wymierzono — de Fossis leżał we krwi swéj się brocząc. Generał za głowę się pochwycił.
— Ognia, ognia! krzyczał, ale dwa działa, które szkodzić mogły uciekającym, zagwożdzone były śmiertelnie. Horn który jak Miller niecierpliwił się i oburzał tém zuchwalstwem garści ludu, puścił się konno naprzód, pomimo ciemności i zawałów, i z podniesioną szablą mierząc na wodza; gdy któryś z ostatnich i już minionych polaków przyskoczył i ciął go silnie kosą w piersi. Horn zachwiał się, chwycił oburącz, i upadł z koniem razem, postrzelonym jednocześnie.
Miller nadbiegł gdy już leżał na ziemi i zatrzymał się wściekły niemogąc rzec słowa, drżący od gniewu, zdumienia i jakiegoś panicznego strachu, który uczuł widząc ulubieńca silnie rannego.
Krzyknął dając rozkaz ścigania, i rozporządziwszy ratunek dla Horna, sam spiesznie zawrócił się ku namiotowi. Już też co żyło zerwało się ze snu i biegło chwytając muszkiety; bębny biły larum, trąby grały, ognie się zapalały, a nasi śmiałkowie ku twierdzy przerzynając się coraz żywszym spieszyli krokiem...
Czarniecczycy jako hasło powtarzali zbierając się - Jezus, Marja, Józef — i z tym okrzykiem zwycięzkim dobili się do murów twierdzy, spuścili w fossę i fórtka otworzyła, i wszyscy prawie, co się byli puścili na tę niebezpieczną wycieczkę, wrócili nazad cali i zagrzani na duchu, jakby ognistą kąpielą nabrawszy sił nowych.
Kordecki klęczał i modlił się jeszcze; całując kraj jego szaty Czarniecki, który z wzruszenia i zapału nic powiedzieć nie mógł, obudził przeora z tego pobożnego zachwycenia.
— Otóż macie nas nazad, rzekł pan Piotr, i szczęśliwie...
— A! Bogu niech będą dzięki... lecz ofiary?... kto zginął!
— Jednegośmy tylko podobno stracili — biedaka Węgrzyna.
— Biedaczysko! Bóg mu oznajmił zgon przeczuciem; módlmy się za jego duszę...
W tém nadbiegł Zamojski.
— A co! zapytał gorąco.
— Wszystko dobrze, jak z masłem poszło — Popatrzcie no na szwedów cośmy im za sztukę spłatali, kręcą się jak w ukropie.
W istocie widok obozu z murów przedstawił jakby mrówisko, w które padnie gałąź drzewa — migały wszędzie drobne ognie i wśród ciemności poruszały się żywo w różnych kierunkach ku podnóżu góry; znać szwedzi niewiedząc dobrze co to było z niemi, obawiając się jeszcze, ze stanowisk bliższych na dalsze i niższe się cofali: stawili czaty i rozpalali ogniska: lud biegał, ruszał się, i szumiał.
— O! jak to Bóg wielki — krzyknął z uniesieniem Zamojski biegnąc do dział, których Wachler strzegł na wpół śpiący. Ognie ich posłużą nam za cel; Niemcze, celuj i pal do obozu...
Niemiec chwycił się acz niechętnie z posłania pod namiotkiem, spójrzał na Zamojskiego, pomruczał, ale widząc że nie przelewki, posłuchać musiał i działa poczęły grzmieć z bliższych stanowisk, do reszty Szwedów płosząc.
Wschodzący dzień oświecił obraz zamieszania i nieładu; jak świt objechał Miller swój lud, policzył straty, z których go najwięcéj bolała śmierć półkownika de Fossis i śmiertelna rana Horna; kazał pościągać trupa, działa zagwożdzone zdjąć z baterij, nowe na ich miejsca naprowadzić i jął się z całą złością i gniewem, do jakich doprowadziło go te zuchwalstwo, nowego szturmu. Działa nieustając na chwilę biły do murów, ale napróżno; bo szkoda nie była ani tak wielką, ani tak widoczną, żeby go pocieszyć miała. Wejhard dowiedziawszy się o śmierci de Fossis i ranie Horna dopiero nazajutrz, gdyż nocnego allarmu, stojąc opodal w innéj stronie, nie słyszał nawet, pobiegł ku Millerowemu stanowisku, ale mu w oczy zajrzeć nie śmiał... Miller byłby to znów wszystko na niego zrzucił, i miarkował że generał wściekać się musi.
W istocie szwed był tak straszny, jak każdy w bezsilnéj złości szatana; czując swoją potęgę, wyższość, umiejętność, nie potrafić ani dobyć, ani zniszczyć tego kurnika, którego bronili wieśniacy, ślachta, i xięża! Wszystkie laury wodza tracił tu, nadaremnie w nierównym i wstydliwym boju. Było czego oszaleć! To też szalał opasły wódz i chodząc po swoim namiocie, coraz powtarzał.
— Żebym tu głowę miał położyć, nie ustąpię aż zdobędę.
Po działa burzące posławszy do Krakowa, gnał posłańca za posłańcem, aby dniem i notą wieziono je co najprędzéj.
Tymczasem dano mu znać, że górnicy z Olkusza przypędzeni do robienia miny, którą chciano od północy podłożyć pod mury, przybyli. De Fossis miał tą robotą kierować, plan był już gotowy, ale komu innemu teraz i mniéj świadomemu pozostało jego wykonanie.
Spędzono nieszczęśliwych górników, którzy pod strażą jak więzniowie trzymani, stali smutni i przelękli. Jeden tylko pomiędzy niemi starzec silny, barczysty, górujący całą głową, z włosem posiwiałym, sparty na kiju, z dumą na twarzy, z wzgardą poglądał na szwedów, jakby ich wejrzeniem miał pobić — niemogąc dłonią. Reszta znużona, stała i leżała na ziemi, raczéj niewolników, niż posiłku mając postać. W zamięszaniu ranném, rozkazał Miller prowadzić ich ku górze i wyznaczyć robotę, ale około południa znać mu dano, że Olkuscy górnicy, opierają się i nie chcą miny rozpoczynać.
Sądząc, że to tylko niewyrozumienie jakie, lub trudność w robocie, posłano do nich polaka aby się z niemi porozumiał. Był to pan Kuklinowski, chętny służka szwedów.
Zastał ich otoczonych żołnierzem na ziemi leżących, z pospuszczanemi głowami, tylko starzec ciągle na kiju sparty o swéj sile się trzymał, i na wodza wyglądał.
— Ho! do roboty! rozpoczynajcie górę! zakrzyczał Kuklinowski.
— Albośmy to szwedzi, czy zdrajcy jak ty, zawołał oburzony starzec, żebyśmy mieli na Matkę Najświętszą ręce podnosić.
— Co! jak to?
— A! tak ci to, — żywiéj jeszcze rzekł stary, — chcecie nas pozabijać to pozabijajcie sobie, lepiéj zginąć od was, niż w piekle gorzeć przez wieczność; nie będziemy robić i po wszystkiem.
Kuklinowski spójrzał i szybko odjechał, dając o tém znać generałowi; Miller ledwie uszom wierząc, zakrzyczał — Wieszać łajdaków! wieszać!
— Ale, — zawołał Kuklinowski stojący blizko, — jak ich powieszamy to któż będzie minę robił?
— Wziąść tylko jednego co tam ich buntuje, na próbę, a reszta się upokorzy, powtórzył generał — a nie — to dziesiątego na stryczek! Kaliński wystąpił.
— Pozwólcie mi do nich pójść panie generale?
— Idź mości starosto, ale ich nie proś, nieposłusznych na gałąź, jak psów wywieszam. Staroście podano konia, pośpieszył do górników. Stali w miejscu jak przedtém, i spójrzawszy na te chmurne oblicza ludzi zwrócone ku kaplicy Matki Boskiéj z czcią, pobożnością, z przestrachem wiernych jéj dzieci, starosta uczuł jakby wstyd, cóś nakształt zgryzoty, — naukę wielką, którą odpędził od siebie. Prędko ochłonąwszy z piérwszego wrażenia:
— No! do roboty dzieci! — rzekł łagodnie, co to wy sobie myślicie? Nie znacie generała? nagrodzi za robotę, ale ukarze nieposłusznych; już wyrok śmierci wydany na was, kto do młota się nie weźmie, pójdzie na szubienicę!
— A no! to i wieszajcie — odparł starzec dumnie, czegoż czekać?
— Co to wam w głowie?
— Co w głowie? — to że szwedowi heretykowi, przeciw Matce Jezusowéj niebędziemy pomagać jak wy, panowie ślachta...
Zarumienił się Kaliński.
— Ty starcze! — krzyknął — pierwszy pójdziesz na szubienicę!
— I Chrystus wisiał, — rzekł Górnik spokojnie, — a szubienica za Bożą sprawę, nie hańbi!
Kaliński stanął wryty, słów mu nie stało, myśli mu brakło przeciw temu bohaterskiemu starcowi, który tak zimno tak mężnie urągał się śmierci. Znać było po twarzach reszty, że on sam tylko ich trzymał, więc kazał zaraz porwać Jana Waćka starszego górnika i odwieść na stronę.
— A wy — odezwał się do reszty, — czy także robić nie myślicie i czekacie aż dziesiątego wieszać zacznę? — Któś się odezwał — wieszajcie i nas. Inni milczeli.
— Do roboty! — krzyknął Kaliński; a szwedzi stojący w okół prętami poczęli bić górników, którzy stali niemo i ponuro.
Jeden ukląkł uderzony.
— Niemam siły Jana, Panie Boże odpuść, róbmy bracia póki siłują nas, nie my to ale szwedzka przemoc winna będzie.
— Nie — nie — rzekł drugi — pójdziemy gdzie i Jan, niech nas wieszają.
Szwedzi ciągle smagali i gnębili, a żaden jeszcze za młot nie chwycił. Kaliński zagrał z innego tonu.
— Co chcecie żeby wam za to zapłacono? zapytał.
— My się sami okupim czém mamy, byleście nas niebrali.
— No! to wiedzcie że was śmierć czeka!
Krzyki bitych, zamięszanie które powstało, niedozwoliło dłużéj mówić Kalińskiemu; rozkazawszy szwedom pędzić do roboty siłą, postawiwszy dozorców, starosta pobiegł do Millera chmurny i niespokojny.
Sumienie mówiło, — walczył z niém.
W drodze spotkał żołdaków, wiodących Jana Waćka ze związanemi w tył rękoma. Górnik spójrzał w twarz staroście, nie prosząc mu się, nie mówiąc słowa; jeszcze zdając mu się urągać, szedł bez postrachu, bez łzy na śmierć, któréj oczekiwał. Kalińskiego przemogło to męztwo tak wielkie i rozkazał go puścić.
— Idź, — rzekł — idź, uciekaj...
Górnik nic nie odpowiedział, uczuwszy ręce wolne, bo mu je zaraz rozwiązano, obejrzał się i zawrócił w stronę, z któréj go wiedziono, do towarzyszów swoich. Kaliński nie miał czasu i niechciał oglądać się na niego. A tymczasem stary Waćek, poszedł do miny, którą rozpoczynali płacząc Olkuscy robotnicy pod razami szwedów; stanął na pagórku ręce złożywszy.
— Ej! bracia słyszycie, — zawołał, a toż na was patrzy Bóg i Matka Jego przenajświętsza! a wam nie wstyd małego serca, a wam nie żal pracować przeciwko Częstochowie. Niech biją i zabijają, rzućcie młoty i nie róbcie.
Kilku się wstrzymali z płaczem.
— Co my poradziemy przeciwko sile? przeciwko tylu?
— Niech katują ! — zawołał górnik, prędzéj u Pana Boga pomstę wywołają. A co to wy? cierpieć nie umiecie? komuż to jak nie nam, dać przykład? niech biją, cierpmy.
Wtém chwyciwszy go za kołnierz żołdak przerwał mu mowę; starzec się nie bronił, powleczono go ku ogorzałym belkom niedalekiego rozrzuconego domostwa; zwróciły się oczy braci na ten widok straszny. Jan Waćek szedł na śmierć, a nigdy może męczeństwo nie było zniesione duszą silniejszą, stalszym umysłem. Szwedzi nieczekając zarzucili pętlę na belkę i uwiązawszy stryczek do szyi Jana, podnieśli go... Oczy wszystkich spoczywały na nim — Kordecki zdala stał na murze i odmawiał wieczorne modlitwy za umarłych, dając mu rozgrzeszenie.... bo widział i czuł że człowiek ten za swoję wiarę umiera.
W chwili gdy petla szwedzka zadrgała na szyi górnika, wszyscy jego bracia rzucili młoty o ziemię, i bicie żołnierzy niepotrafiło na nich wymódz roboty. — Gińmy jak on! gińmy jak on! wołać zaczęli.
Szwedzi patrzali na to w głupiém podziwieniu — dla nich było to niepojętém; jeden tylko litościwszy odciął nieszczęśliwego wisielca, którego ciało upadło bezwładne na ziemię. Olkuszanie rzucili się twarzą na kamienie i płakali.
Tak minął cały dzień prawie i plagi szwedzkie nie mogły ich do roboty przymusić; znękani, zbici, gwałtem parci, dopiero dni następnych znużeni, na siłach upadłszy, poczęli robotę, ale tak niechętną!, tak ciężką, tak łzawą i smutną, jakiéj jeszcze świat nie widział.
Zdziwili się wracający z wycieczki pan Czarniecki i jego towarzysze nie znalazłszy za powrótem owego więźnia związanego z zakneblowaną gębą, którego w fossę rzucili; knebel tylko i sznury zostały w miejscu gdzie leżał, — a Nathan, gdyż to on był, uszedł cało; schwytanie zaś jego chwilowe, nie tylko że nie posłużyło, ale raczéj zaszkodziło oblężonym.
Wypadkiem zostawiono go pod basztą, u któréj stał Wachler, a Niemiec uwolniwszy się od zapychającego mu gębę, naprędce uwiązanego kłaka, począł jęczeć i cichym wywoływać głosem Wachlera. Usłyszał to puszkarz, pochylił się za mur i zawołał Nathana.
Odpowiedziano mu.
— Cóż ty tu robisz? chyba niewiesz że nasi poszli na wasz obóz?
— Gdzie zaś niewiem! onić to mnie schwycili, związali i rzucili tutaj, żem ledwie teraz knebél z gęby wykrztusił; wrócą i porwą mnie, bo dobrze sznurami opasali — ratuj bracie, ratuj....
— A jakże ja cię tu poratuję? wlazłeś sam, sam wyłaź.
— Zlituj się, oni mnie zabiją, męczyć będą... i twoje ze mną przepadnie — szedłem do ciebie właśnie, — wołał Nathan, — obiecują ci dwieście talarów, jeśli ułatwisz poddanie.
Wachler milczał i myślał.
— Cicho, — rzekł, cicho leż, milcz — zobaczę, może cię potrafię wyratować.
To mówiąc podniósł się nieco, popatrzał na mury, i krokiem cichym złodzieja, spuścił w dół ku fórtce, którą wyszła wycieczka.
Strach dodawał mu szybkości i zwinności.
Wybiegł; posłuchał, zbliżył się do niemca i oderwał sznur wiążący Nathanowi ręce.
— Idź, — idź, uciekaj, a pamiętaj żem ci życie ocalił.
— Nim powrócą, mamy czas, — rzekł żywo Nathan, — twierdzę zdobyć muszą; jeśli do tego dopomożesz, masz dwieście talarów i życie darowane.
— Patrzą na mnie i pilnują dobrze.
— Ależ musicie mieć niechętnych, tchórzów, znieś się z niemi, byleście tylko fórtę nam otworzyli, reszta już nasza rzecz.
Wachler głową pokiwał. — Zobaczemy, — rzekł, — zobaczemy.
— Gdzież i jak rozmówiemy się? żywo mówił posłaniec, drugi raz niebędę się już śmiał podkraść.
— O północku dam ci znak wywieszoną czerwoną latarką... Jeśli ją zobaczysz na prawo od baszty, przychodź śmiało... Ja tu sam nocą na stanowisku u dział, nikt nie przeszkodzi.
— Do jutra...
Nathan wyrwał się jak oparzony, a Wachler pośpieszył fórtką nazad do twierdzy.
Nazajutrz niemiec zszedł rankiem w podwórzec do ludzi i Zamojski pierwszy postrzegł, że co dawniéj milczał jak kamień, to teraz gardłował ciągle między tłumem, narzekając na upor xięży i groźnie malując siły szwedzkie.
Opieszale szedł do roboty, a gorąco narzekał. Wpadło to i innym w oko, że skutkiem może głośnych niemca przemówień, ci co niewiele mieli odwagi, i tę tracić zaczynali. Postrach miedzy ludem rozszerzony, stopniami przeszedł do ślachty. Twarze blade obracały się z trwogą na wszystkie strony, jakby już szwed miał się pokazać na murach; poczęto szeptać tajemnie i częste schadzki u baszty niemca, postrzegano dnia tego i następnych.
A szwedzi wciąż strzelali do twierdzy, a górnicy Olkuscy opieszale twardą rąbali opokę, którą ledwie dotąd napoczęli, niechętną ręką i sercem, biorąc się do niéj.
Miller wszystkich pędził, na wszystkich się gniewał, a w głębi najwięcéj sam na siebie, że tu przyszedł; Wejhard milczał knując zdradę. Zdawało im się że co chwila powinni byli ujrzeć posłów z klasztoru przynoszących warunki poddania, ale nikt się nie ukazywał. Nathan tylko z rana po wycieczce, przyszedł do namiotu Wejharda, blady i posiniałemi okryty plamami.
— Co to ci się stało? spytał go hrabia.
— Co? nieszczęście, — rzekł niemiec, wczoraj właśnie podkradałem się pod mury, gdy ta szalona wychodziła zgraja, anim się opatrzył jak mnie pochwycili.
— Jakto? byłeś w ich ręku? i jakżeś się uwolnił?
— Cudem! i nie bez szwanku, jak jw. pan widzisz — rzekł Nathan, to są dowody, że służę gorliwie — (wskazywał na sińce i obdarcia). Zakneblowano mi gębę i związanego jak psa, rzucono w fossę.
— I któż cię ratował?
— Cudem panie, bom z knebla wygryzł się jakoś, Wachler się do mnie fórtką wyrwał i rozwiązał mnie:
— Mówiłżeś z nim?
— Mówiłem, obiecuje wszystko, ale chce dużo pieniędzy.
— Cóż powiada o wojsku, o murach, wszakżeś go pytać musiał?
— Niebyło tam czasu na długą rozmowę, ledwieśmy słów kilka przemówić do siebie mogli. Ale mi zaręczył że niechętnych wiele, że przeor tylko i kilku upartych mnichów, wszystkich trzymają i zmuszają do obrony: bez czegoby się pewnie poddali.
Wejhard chodził po namiocie.
— Będziesz-że się z nim widział?
— Dziś lub jutro.
— Idź i spocznij. — Odwrócił się do Kalińskiego.
— Starosto — rzekł, — tobie wypadnie jeszcze raz pójść do klasztoru, nie w charakterze posła od nas, ale przyjaciela i doradźcy; tyś wymówny (Wejhard znał potęgę pochlebstwa) — i polak, łatwiéj ich przekonasz o szaleństwie...
— Jeśli każecie? — rzekł połechtany starosta.
— Niewątpię że generał się nato zgodzi, chodźmy do niego.
Nie było blisko do namiotu Millera, konno aż przejechać musieli do niego. Zastali generała nad stołem, jako tako ustawionym w ogromnym jego namiocie, wśród posępnéj pijackiéj biesiady. Widać że przedmiotem rozmowy była wycieczka nocy ostatniéj, która dowodząc szwedom ich nieopatrzności, generałowi jego niedbalstwa, dwakroć ich w obec tych których mieli za nieuków, upokarzała. Namiot wodza przedstawiał obraz godzien wejrzenia, oryginalnością swoją. Otwarty od przodu, patrzał na twierdzę otoczoną dymami i odstrzeliwającą się zajadle.
Po dolinie i wzgórzu rozsypany był żołnierz szwedzki; krzyk bojowy, huk dział, trąby i bębny odzywające się w różnych stronach wtórowały biesiadzie. Stół nakryty kilką obrusami różnego pochodzenia, ozdobionemi szlakiem szytym w herby domów polskich, a gdzieniegdzie w krzyże, dowodzące że nieszczędzono ołtarzy Pańskich; zalegały srébra staroświeckie niemieckiéj trybowanéj roboty; a na każdéj z tych sztuk bogatych inne znamię rodowe świadczyło, że były owocem rabunku. Były tam ogromne półmiski pańskie i kubek ślachecki jedynak pieszczony co stał niedawno w szafie za szkłem w spokojnym gdzieś dworku; potężne puhary misternych kształtów i owe sztućce podróżne z figurkami na rękojeściach, które dawniéj każdy przy sobie nosił i ulubionemi stroił je napisami i godłami. Xiąże Hesski, Sadowski, kilku polaków, półkownicy szwedzcy, stół dokoła obsiadali. Gdy wszedł Wejhard z Kalińskim, Miller się namarszczył, bo go za pierwszą przyczynę tych trudów i niesmaków uważał, i zaraz na pierwszym wstępie pokazał mu wiszącą jeszcze opodal na belce pętlę, na któréj skonał stary górnik Olkuski.
— Ot, widzicie, jaka to tu wojna, wieszać potrzeba sprzymierzeńców tych, których obiecywaliście nam u ludu.
Wejhard ramionami ruszył i usiadł.
— Ha! rzekł, to są chwilowe nieprzyjemności, ale przecież idzie.
— Ślicznie idzie w istocie, — odpowiedział Sadowski — noc dzisiejsza dowodem.
— To wina nasza, — przerwał Miller, — zdawało nam się że wojujemy z mnichami, a tam są tędzy żołnierze! Nauka nie pójdzie w las, przyjdą i działa z Krakowa.
— Wszystko to nie będzie potrzebném, — rzekł po chwili Wejhard.
— Wy mi zawsze niewiedzieć co obiecujecie.
— Twierdza ostatkiem goni, blizka poddania.
— Tak jest, gdyśmy tu szli, mówiliście że dnia pierwszego poddać się miała.
— Teraz to trochę pewniejsze generale, — rzekł ciszéj Wejhard, — wiem że wszyscy są już do ostatka znużeni walką, zniechęceni i radziby to skończyć.
— Tak, a jednak parlamentarzy nie przysyłają.
— Potrzeba znać sytuacją wewnętrzną twierdzy, tajemniczo rzekł czech.
— Naprzykład?
— Tam kilku utrzymuje kilkuset w uporze. Miller splunął z niechęcią.
— Przyszedłem właśnie prosić generała, żebyś pozwolił z radą i namową wysłać starostę Bracławskiego, jestem pewny że ich przekona i przyniesie nam punkta które się już gotują. Mnisi tylko cokolwiek uparci, załoga bije się zmuszona...
Miller się rozśmiał — niech idzie starosta kiedy ma ochotę, ale ja wolę traktować kulami niż parlamentarzami; moi posłowie to krakowskie działa.
Wszyscy milczeli.
— Jak na mnichów, — krzyknął Miller stukając pięścią o stół, dobrze sobie radzą, na szatana! jeszcześmy nigdzie takiego nie spotkali oporu... kule ich nasze nie biorą... dachów im nawet zapalić nieumiemy. Jeszcze śmieli garścią robić na nas wycieczkę, to rzeczy nie pojęte! straty wielkie, cała ich mysza dziura tego niewarta! ale pomszczę się straszliwie, wytnę ich do nogi i to gniazdo zniszczę ze szczętem. De Fossis zabity! Horn ranny śmiertelnie, mówią doktorowie, kilkudziesiąt na placu poległo, u nich ani jednego trupa; myśmy dziś wyszli na mnichów i partaczy.
Mówił i pił i wstrzęsał się z gniewu...
— A tu, dodał, użyjże ludzi do robót, to ich wieszać potrzeba żeby zmusić tło kopania góry!! A jesień ciężka, a lud mój marznie i choruje, a zima za pasem! ślicznieśmy się tu wparli! Wejhard milczał.
— Pozwoli generał pójść panu staroście? spytał dawszy mu się wygadać.
— A! jeśli chce niech rusza! — obojętnie rzekł Miller, — z Bogiem, ale ja sobie z tego nic nie obiecuję.
— Ja dawniéj i lepiéj znam Polskę, — rzekł Wejhard, — u nich najgwałtowniejsze wybuchy, z przeproszeniem panów, dodał postrzegając pułkowników polskich — sąsiadują ze zwątpieniem i rospaczą, gdy się najmocniéj rwą, najbliżsi są poddania, i dzisiejsza wycieczka dowodzi tylko desperacji.
Niektórzy z Sadowskim potwierdzili to postrzeżenie hrabiego, inni milczeli; starosta na znak Wejharda powstał, i wyszedł zaraz; a biesiada ciągnęła się daléj i pijatyka wkrótce zawróciła głowy wodzom którzy szydząc, skarżąc się, śmiejąc, grożąc i złorzecząc Polsce a klnąc wojnę, zaleli w sobie wkrótce resztę serca i myśli.
Kaliński z trębaczem i białą chorągwią spieszył znowu do klasztoru, i mało co poczekawszy u fórty, przez brata Pawła, po oznajmieniu Przeorowi, przyjęty został i wpuszczony zwykłym sposobem. Za nim wcisnęła się żebraczka Konstancja która większą część dnia spędzała za murami, na chwilę za wchodzącemi wbiegając do klasztoru.
Postać jéj więcéj niż kiedy wyrażała to obłąkanie wesołe, na które patrzéć tak smutno i ciężko. Z uśmiechem wyprzedziła Starostę, który kroczył z miną poważną, i gdy mu już wchodzącemu do klasztoru oczy rozwiązano, pokłoniła się nizko.
— Do nóg upadam jaśnie wielmożnego szweda, — zawołała — do nóg upadam.
— Co to za baba? — spytał brata Pawła, Kaliński.
— E! to sobie kobiécina biédna, sługa Najświętszéj Panny; tak ją tu nazywają...
— Tak! tak! — szybko pochwyciła Konstancja, i bardzo się cieszę, że pan tak często chodzi do nas.
— Alboż co? — spytał Starosta.
— A! z uśmiechem kończyła stara, — bo już ja wiém co tu pana do nas sprowadza. O! o! ja to wiém! Jaśnie wielmożny szwed chce się widać nawrócić! Chwała Bogu! Tu już panie i Tatarów i Turków i wszelkiego heretyctwa siła się nawróciło, to i pana przyjmą, byle ze skruchą..,
— Co ona plecie ta opętana! — z oburzeniem odezwał się Kaliński, — albom to ja nie Polak i nie katolik?
— Może Bóg da, że i to przyjdzie! — mówiła sobie Konstancja — ale dotąd, co to mi za katolik, co z Najświętszą Panną wojnę prowadzi.
Kaliński zarumienił się i ramionami tylko ruszył.
— A ja jaśnie wielmożnemu szwedowi powiem, — ciągnęła daléj żebraczka — który tu xiądz najlepszy do dyscypliny, to xiądz Paweł; do spowiedzi nie ma lepszego jak x. Milecki, nałaje to prawda, ale tak sumienie wypatroszy jak potrzeba... a do...
— Ale dajże mi pokój babo! — krzyknął Kaliński z gniewem.
Brat Paweł, umierał ze śmiechu pragnąc go utaić, baba nie puszczała posła.
— Już niech każdy poświadczy, że prawdę mówię — wołała — brat Paweł dyscyplinuje siebie dobrze, a coby to dopiéro było, jakby się do cudzych pleców dobrał. Od tegobym życzyła j. w. szwedowi rozpocząć nawrócenie.
Kaliński wytrzymać nie mógł, i spieszniéj coraz pędził korytarzem, ale żwawiéj jeszcze biegła przodem żebraczka.
— Nawrócicie się, nawrócicie, to wam z oczów patrzy, — wołała ciągle — nie wstydźcież się, toć to nie grzech! tylko co prędzéj to lepiéj bo widzę że wam wśrodku djabeł siadł, i wierci i kręci; jeśli go nie wypędzą, to was rozedmie w niwecz... dla djabła nie ma lepszego sposobu nad dyscyplinę...—
Brat Paweł buchnął ogromnym śmiechem niemogąc go już utaić, a Kaliński łajał, ale wtém i Przeor wyszedł na przeciw Starosty, a Konstancja postrzegłszy go, ukłoniła się, zakręciła i znikła.
Ledwie odeszła kilka kroków, twarz jéj tak dziwnie wesoła, zmieniła się zupełnie: smutek głęboki, nieuleczony, ciężki, osiadł na jéj czole i ustach... dobyła kawałek chleba z torby, pocałowała go, schowała i spiesznym krokiem pobiegła pod okno Lassoty; przysiadła na ziemi, sparła się na ręku i zadumała.
Tymczasem Przeor do Definitorium wprowadził Kalińskiego, wiedząc o jego przybyciu, bo mu od fórty znać o tém dano; tu już zgromadzeni byli umyślnie ojcowie i ślachta, aby w obec ich mógł z niémi pomówić. Kordecki spodziewał się podpory w towarzyszach. Lecz o jakże się mylił! oprócz Zamojskiego, który ochoczo życie swoje i syna ważył, wyjąwszy Czarnieckiego, który śmierć wcześnie liczył za prawdopodobne zakończenie swéj pracy przy oblężeniu, prócz kilku jeszcze, reszta nie miała ducha co ich ożywiał. I nie dziw! niewielu w cud uwierzyć może, bo niewielu są go warci. Z samych duchownych, część znaczna trzymała się tylko Kordeckiego siłą, i zagrzewana stawała gorąco; — zostawiona sobie chłodła. Przy przeorze wszyscy wotowali za wojną sami wzdychali i w długie nocy słuchając bicia dział i krzyków, strach ich przejmował blady; drżały serca, biły piersi niespokojnym oddechem, modlitwę szeptali nie o zwycięztwo, o pokój tylko.
Mnisi to byli, a inna zaprzątała ich wojna, ta nieustanna wojna z sobą, z ciałem, z myślą, z wątpliwością — z tém wszystkiém co się zowie szatanem, a co nigdy, najświętszemu z ludzi nie daje pokoju. Inni nie mieli męztwa, bo im je wlewała liczba i szczęście, a przeciwność i osamotnienie je wydzierały. Dla nich potrzeba było zwycięztw by wzbudzić odwagę, a Polska upadała wszędzie; a wieść zkąd przyszła to głosiła klęski, to opowiadała niedolę, i opłakana a krwawa, leciała osłoniona żałobną szatą. Zkądże dobyć się miało męztwo dwustu ludziom wśród tysiąców, mnichom, ślachcie i wieśniakom, garści na wyśpie Jasno-Górskiéj, wśród oceanu szwedzkich żołnierzy.
Stan umysłów ludu, xięży i ślachty w Częstochowie cały zależał od Kordeckiego, cały na nim spoczywał; gdyby ciągle nie utrzymywał ducha, wszyscyby upadli. Ale najlżejsza przeciwność obalała dzieło pobożnego przeora, a rozwaga zimna, trochę samotności, zbliżenie się dwóch bojaźliwszych, święty ten zapał rozpędzały.
Oprócz kilku wymienionych, każdy potajemnie przewidywał poddanie i myślał jak je najmniéj straszném uczynić, uważając za nieuchronne; bolejąc nad tém co cicho zwano uporem Kordeckiego. Nie jeden co wstrzęśniony mową jego, głośno podnosił rękę i przysięgał do tchu ostatniego walczyć w obronie świętego miejsca; wróciwszy do izby, sam siebie nie poznawał, sam sobie się dziwił, gdy spójrzawszy w serce, znalazł je tak zmienioném.
W niższych rzędach obrońców Częstochowéj, nad któremi pracował by je zniechęcić Wachler, toż samo rozszerzało się zwątpienie; ludzie to byli powiększéj części zgromadzeni nagle, bez wyboru, których oddalenie od domów, niepokój o nie i sam widok Szwedów w takiéj liczbie, a słuch, że cała Polska już się im pokłoniła, czynił bojaźliwemi. Wprawdzie i tu głos Kordeckiego stara wiara i pobożność, wyrabiały chwilowe męztwo i do poświęceń gotowość; ale jakże łatwo onieśmielić głos, gdzie odwaga cudem tworzyć się musiała!!
Najemnicy Niemcy, Węgrzy i Ślązacy, stanowiący główną część załogi, wprawniejszą w żołnierkę i umiejętniejszą w swém rzemiośle, nadzieją tylko zapłaty, darami i groźbą utrzymywani byli. Położenie więc klasztoru zależało zupełnie od wodzów, od nieustannéj ich baczności, od pilnego wglądania co chwila, nietylko w stan murów twierdzy, ale w stan serc i umysłów. Ileż to niepokoju, ile trosk codziennych, ile obawy przetrwać było potrzeba, jak czytać w twarzach, jak podsłuchiwać uczucia, by iskra zgubna, nie zapłonęła w przygotowanych na jéj przyjęcie umysłach!
Nie była więc całkiem fałszywą rachuba Wejharda i Kalińskiego, którzy liczyli na to, że przypomnienie stanu Polski i stanu twierdzy zamkniętéj oblężeniem, przydać się im mogło.
Taki był cel wysłania Starosty, który dziś zamierzał sobie być nie parlamentarzem Millera, nie urzędowym posłem, ale jako polak i obywatel, szedł do obłąkanych współbraci. Stosowną też, do tego przybrał twarz i postawę. Na korytarzach rozgniewany przez żebraczkę, rychło ochłonął, i zgromadziwszy myśli, z całą usilnością na jaką się tylko mógł zdobyć, postanowił użyć swych argumentów. Przyjmowano go jednak jako posła, co było widoczném z uroczystego wszystkich zebrania, ale zaraz na wstępie zrzucił z siebie ten charakter witając przeora słodziuchną miną, pokorą i grzecznością wyszukaną.
— Rad jestem, — rzekł z uśmiechem — że mogę u waszéj przewielebności odetchnąć; nie przychodzę tu wcale jako poseł, ale jako współobywatel, brat, jako polak między swemi, spędzić chwilę swobodną; a jeśli się ona na co wam przyda, będę bardzo szczęśliwy; proszę mnie tylko dziś nie mieć za Millerowskiego posłańca, bo nim wcale nie jestem.
— Tem lepiéj — odpowiedział Kordecki, wskazując mu siedzenie — bo poselstwo do nas byłoby nadaremne, po tylu silnych przemówieniach kulami, które stają za najlepsze argumenta, a przecież jak widzicie upartych nie przekonały.
Starosta unikając zaczepki i mowy o drażliwym przedmiocie, umyślnie obrócił ją na inny przedmiot.
— Nieuwierzycie, — rzekł — jakie to ciężkie położenie nas polaków w tém wojsku szwedzkiém; ale to konieczność!! niestety! żelazna konieczność! Jesteśmy widzami wojny z bolem serca, a w dodatku nikomu na nic nie przydatni, chyba tylko że powiększamy ciżbę.
Wszyscy milczeli, on mówił daléj ze swym uśmiechem dobrodusznym.
— To też podwójnie dziś miło, znaleść się między swojemi, spocząć trochę, i zapomnieć o nieszczęściach kraju, co na nas to jarzmo włożyły.
Milczano jeszcze, starosta z nikogo ani potakiwania, ani oporu wydobyć nie mógł, nie wiedział jaki skutek sprawiają słowa jego, bo ani twarz ani usta nie objawiały go dotąd. Przykre to było położenie, obracał głową, szukał do czegoby się uczepić, nie mógł znaleźć.
Baczniejszy rzut oka byłby mu oznajmił, że ubolewanie to zręczne, znalazło odgłos w umysłach wielu; ale przytomność przeora i poważne a śledcze wejrzenie jego, tamowało objawienie tego co się w sercach kryło. Kaliński mówił daléj.
— Prawdziwie, od zgonu Zygmunta Augusta nasza Polska widocznie dążyła do upadku: oczy to nasze widzą, serca czują; a każdy jak umié ją rabuje.
— Szkoda, — przerwał Kordecki — że nie możemy się zgodzić na jedno lekarstwo; każdy ją do siebie ciągnie, każdy do niéj przyczaja, i jak z dziecięciem Salomona sądu, wkońcu z nią być może... Ale Bóg łaskaw i wielki.
— A! to też to prawda, w Bogu jednym nadzieja nasza, — rzekł pobożnie Kaliński — w Bogu co jéj daje takich synów, takich bohaterów jak wy xięże przeorze.... ludzi godnych uwielbienia i lepszéj, nadewszystko szczęśliwszéj sprawy.
To pochlebstwo wprost i niezręcznie rzucone, żadnego nie sprawiło skutku; Kordecki rzucił okiem na krzyż Zbawiciela, jakby mu ofiarował boleść swoją, i milczał.
— Można wam oddać tę sprawiedliwość, — kończył starosta, któréj i nieprzyjacielowi nie skąpię, że z niczego potrafiliście wyrobić rzecz wielką i dokazujecie cudów. Gdybyż to na co, prócz glorifikacji waszéj, przydać się mogło, — rzekł ciszéj.
— Jakto? — żywo się ofuknął przeor, którego to słowo do niecierpliwości, wprędce pohamowanéj jednak, przywiodło. Wy myślicie, że mi o mizerną, o lichą, znikomą, o ludzką sławę idzie? A! jakże się grubo mylicie panie Starosto! jakże się mylicie!
— Pewnie, — przerwał Zamojski — xiądź przeor z nami wszystkiemi powiedzieć może z głębi serca: Non est mortale quod opto. Nie idzie tu o sławę lichą i o poklask ludzi, ale o wiarę, o duszę, obowiązek, o stokroć wyższe i potężniejsze pobudki czynów naszych. Lex Dei vera est... począł, unosząc się pan Miecznik, — temu prawu posłuszni, czyniemy cośmy powinni!
— A to też z uwielbieniem patrzymy wszyscy, — rzekł Kaliński — na stracone usiłowania wasze i daremną pracę!
— Dla czego daremną? — spytał pan Czarniecki — nic nie jest daremnego, zda się choć dobry przykład.
— Daremną, — powtórzył Kaliński — bo stoicie ślachetnie przy sprawie zgubionéj, jak Kato.
— Czyjaż to sprawa zgubiona? — posępnie spytał Kordecki, — sprawa Boża i sprawiedliwości?
— Nie śpierajmy się xięże przeorze, — zawołał Kaliński zawsze słodko i przymilająco — lecz pozwólcie mi mówić: wy oddawna zamknięci w klasztorze, oddani modlitwom, zagrzebani w pobożnéj kontemplacji Boga, nie wiecie i nie widzicie co się w koło was dzieje. Dla was bieg rzeczy ziemskich jest obcy, my cośmy się do niego wmięszali, co z tym potokiem płyniemy, jaśniéj widzimy stan Polski i inexorabile jéj fatum. Tak! potrzeba się rozstać ze słodką myślą wierności Janowi Kazimierzowi, bo Jan Kazimierz Polskę zgubił i gubi....
Zamojski wzdrygnął się, ale nie przerwał.
— Od Zygmunta III — mówił poważnie Kaliński, — którego na tron powołało przywiązanie nasze do krwi Jagiellońskiéj, przywiązanie tak ślepe żeśmy jéj szukali w zmięszanéj z inną, byle choć kroplę jéj mieć na tronie; wszystko szło opak i na zgubę. Zygmunt III-ci był obcy, nigdy się nie stał naszym, nigdy nie zjednoczył z Polską; obcy umysłem, sercem, nałogami, niewczesném lub nieumiejętném ubieganiem się za władzą absolutną, wywołał opór, niesnaski, rozdwojenia i piérwszy skłonił nas ku upadkowi. Władysław IV trzymał jeszcze ręką silną, ale niepewną tego co czyniła, na pochyłości góry, losy państwa; Jan Kazimierz ze swą niestałością, ze swym płochym umysłem, do ostatka nas przywiodł. Stan kraju okropny: Car z jednéj, Szwed z drugiéj, Kozacy właśni poddani z trzeciéj, szarpią nas strony; w środku zamęt nierozplątany. Komuż to wszystko przypisać jeżeli nie jemu?
— Samym sobie! — przerwał Przeor — sobie tylko! cóż winien monarcha, któremu nieustannie wiążą ręce, pod pozorem by ich na własnych poddanych nie użył. Który pogląda tylko zkąd mu zawieje rokosz i wojować musi nie z nieprzyjacielem tylko, ale z poddanemi swemi. Daliżeście im siły potrzebne do dzieł wielkich? daliżeście im serca wasze?
— Dla czegoż nigdy tak źle jak teraz nie było? — podchwycił starosta — dla czego nawet za ojca i brata, nie widzieliśmy tych klęsk bez ratunku, dzisiejszych? Tu nie los sam, i niemy, ale głowa narodu jest winną. Piérwszym dla nas kraj być powinien, a gdy stérnik na przepaście prowadzi, okrętu raczéj niżeli stérnika, patrzeć winniśmy. Żal mi z serca Jana Kazimierza, boleję nad losem jego jako człowieka, ale nie żałuję go jako króla i z przekonania idę z Karolem Gustawem. Król co z kolei dwie rzucił na łup stolice, którego opuściło wojsko, lud, wodzowie, już winien być musi.
— O sroga Boża karo! zawołał przełożony — i to mówi poddany, syn to na ojca tak się odzywa!
— Jestem naprzód synem kraju, rzekł Kaliński, boleję ale patrzę, płaczę ale wybieram gdzie zbawienie. Dziś najmniejszéj niéma wątpliwości, że z Janem Kazimierzem trzymając, wszyscybyśmy na Spiż pójść powinni, płakać, lamentować i coraz daléj uciekać. Ale Bóg łaskaw dał nam we wrogu obrońcę, cudem swéj dobroci, podporę, opiekuna, nowego i silnego króla.
Kordecki zżymnął się, milczał, Zamojski ręce ścisnął, Czarniecki się żywo przechadzał, jakby mu ciężko było w miejscu wytrwać; reszta zgromadzenia wymową Kalińskiego zdawała się zdumiona razem i zajęta.
Palec to Boży widoczny, mówił daléj Starosta, cała Polska zwraca się ku temu obrońcy i poddaje mu zgodnie: wojska, województwa, wodzowie, panowie, miasta, zamki, lud, garną się pod jego opiekę; — Polska w téj chwili w jego rękach. Wy jedni jak wyspa wśród morza stoicie opierając się sile, oczewistości, rachubie, i rzekłbym rozumowi, gdybym nie umiał cenić uczuć pięknych i świętych ale czczych i do niczego nie wiodących, które was ożywiają.
Kordecki jeszcze milczał, a Kaliński, którego oka nie uchodziło, że wiele uczynił kilką słowami, pośpiesznie ciągnął daléj:
— Rozumiem to, że zakonników wiąże przysięga złożona królowi, silniéj niż innych, bo sądzicie w pobożności swéj, że jéj życiem nawet broniąc dotrzymać powinniście. Ale przysięga o tyle tylko zobowiązuje, o ile jest z obustron dotrzymaną, a Jan Kazimierz ją złamał, opuścił nas i uciekł; sam się zrzekł czego utrzymać nie mógł, sam się wyzuł i powiedział wychodząc z Krakowa: Róbcie co się wam zda lepiéj. Jakoż miljony, cały naród uznał się swobodnym od przysięgi. I dziś może być heroizmem, ale jest szaleństwem stać przy Janie Kazimierzu, który już królem nie jest de facto i de jure. Szanuję to obłąkanie, ale go podzielać nie mogę.
— Obłąkanie! szeptał chodząc Czarniecki, gadzina, gadzina! a jak słodko argumentuje! niepoczciwe licho!
Kordecki wstrzymywał się widocznie.
— Niechcę być doradzcą, z westchnieniem mówił Kaliński, bo rady odrzucacie choć z serca pochodzą, ale w obec tego co się dzieje, inaczéj jak rychłego poddania radzić wam się nie godzi. Jedni, nie zwyciężycie wszystkich, Król Karol Gustaw, którego sobie malujecie jakąś straszną poczwarą, obiecuje dla Polski być ojcem; wszystkie prawa wasze potwierdza, wszystkie zachowuje swobody; katolickiéj wiary niszczyć nie myśli, nie prześladuje, owszem na równi z własną opiekować się nią przyrzeka. Kto wie czy dla nas nie nawróci się jak Jagiełło? Jego zamiary względem Jasnéj-Góry są ojcowskie; nie opanować ją, ale bronić jéj pragnie; chce ją umocnić załogą. Jeśli zniszczoną zostanie, wy sami tylko temu winni będziecie.
— Co za troskliwość ojcowska! mruczał Czarniecki. Przeor zadumany, milczał, okiem mierząc twarze wszystkich, a między ślachtą już widocznie zwątpienie i bojaźń widać było. Niektórzy szeptali między sobą znacząco, i gdyby ich Kordeckiego nie wstrzymywała przytomność, znać, że gotowi byli traktować z Kalińskim.
— W istocie, — rzekł odważniejszy Moszyński, — wszyscy to poniekąd czujemy, co pan Starosta lam facunde powiada, wszyscy to czujemy, ale cóż, kiedy bo i Miller strach...
— Tak! tak! dodał pan Jan Skórzewski, gdyby choć dobre przynajmniéj wyjednać warunki.. Kalińskiego oczy zabłysły radością: ślachta się odzywała, przeor zdawał milczéć umyślnie i tylko wyglądać jak przystąpić od siebie do traktowania; Starosta widział się już u celu, i mówił daléj żywo.
— Z generałem, między nami mówiąc, łatwa sprawa, jego pieniędzmi ująć najłatwiéj; a co raz podpisze, tego dochowa, dać mu okup na który się złożycie łatwo i po wszystkiém..
— Ale kościoła, skarbcu, nie poszanuje, odezwał się Moszyński.
— Co się tycze kościoła, jest dekret królewski, który całość jego zabezpiecza, — rzekł Kaliński, — nie poważy się go przestąpić Miller, do jednéj rzeczy mógłby się tylko przypytać, do dzwonów, miedzi i spiżu, ale i to mu zapłacić można, porozumiawszy się z dowódzcą artyllerji: to jego sprawa i zarobek.
— A bezpieczeństwo osób? — coraz więcéj ośmielony milczeniem Kordeckiego, spytał Skórzewski.
— O! za to ręczyć mogę, — odparł Starosta, — z resztą optare z dwojga złego, mniejsze zawsze wybrać należy. Szwed wchodząc jako przyjaciel inaczéj, jako wróg inaczéj sobie postąpi; rozjątrzony, szturmem biorąc twierdzę, nic oszczędzać nie będzie.
Niektórzy zadrżeli ze strachu, starosta korzystał z usposobienia.
— I gdyby chciał, — rzekł, — to żołnierza nie utrzyma, skoro rozjadły na mury, a przez mury do twierdzy wpadnie... O! naówczas biada wam, bo wściekły będzie i mściwy, a dość go rozdrażniliście.
— Ale wy panie Starosto, przerwał Moszyński, co macie ucho łaskawe u niego, czy nie moglibyście...
Kordecki cierpiał i słuchał, zdawał się twarzą nie przeciwić tym mowom, jakoby ludzi probował, a gdy coraz większa liczba ślachty i kilku zakonników ku Kalińskiemu się już zbliżyła, gdy starosta zwyciężca rozpromieniał, widząc skutek swéj mowy, i gotował zbierać jéj owoce, powstał dopiéro ze zgrozą na twarzy, któréj odmalować niepodobna; płomień miał w oczach, a czoło oblekło się wyrazem oburzenia.
— A — zawołał wznosząc ręce, — ludzie małéj wiary, ludzie słabi i biedni, jakże to was lada wiatr nagina gdzie zechce! I jakże kraj niema ginąć, jak się do upadku nie chylić, gdy dziś bohatérowie w obronie świętości waszych, jutro je gotowiście dla kilku słów miodowych, oddać sami w ręce wroga. — Słuchałem cię panie, obrócił się do Kalińskiego, z cierpliwością, ze zdumieniem. Zwykli Polacy kłaść winę swoją na barki cudze, i dziś się to tak dzieje! Król wam winien! a któż go opuścił? Kto mu wojska odmówił? kogo miał przy sobie wiernym w nieszczęściu? kto robił związki dla żołdu po obozach? kto zrywał sejmy gdy ojczyzna gwałtu rady wołała? Nie król — nie król, ale my sami... Kto Ruś oburzył jeśli nie my, obejściem z nią nie braterskiem ale pańskiem? Kto piérwszy jeśli nie zdrada wwiodła Karola Gustawa? Wierzcie jeźli chcecie, że zginąć musiemy, ale Bóg silniejszy jest nad wszystkich, Bóg zwycięztwa, Bóg siły! i sprawiedliwości. Karze ale się lituje Bóg. Wygnańcy wracają, padają zwyciężcy. Nie cieszcie się zawcześnie; obietnice szwedów wielkie, — patrzcie ich owoców. Z przysięgi nikt nas nie może rozwiązać krom śmierci, nie jesteśmy i nie będziemy poddanemi Karola Gustawa, króla obcéj nam wiary i nieprzyjaciela naszéj... A! panie starosto, żal mi cię, bo to tylko widzisz, co cię z blizka otacza, a ślepy jesteś na resztę. Podnieś się a spójrz w świat i Polskę z myślą Bożą, — inaczéj i jaśniéj zobaczysz...
To rzekłszy i wstrzymując wybuch pobożnego gniewu, który go przejmował, Kordecki jął żegnać Starostę, aby się pozbyć gościa co siał przestrach i zwątpienie.
— Zmierzcha, rzekł, powrót z twierdzy do obozu, mógłby być niebezpiecznym po nocy, zatrzymywać zaś przez noc nie śmiemy, bośmy tu oblężeni, ściśnieni i nie mielibyśmy czém przyjąć godnie tak znakomitego gościa.
Kaliński chwycił za czapkę oglądając się do koła po twarzach i śledząc skutków, jakie sprawiła mowa jego, lecz pożegnany szybko odejść musiał, Zamojski dumnym wzrokiem odwiódł go do drzwi, a Czarniecki odstąpił, żeby uniknąć zbliżenia przy rozstaniu.
Oddano go w ręce brata Pawła, który uradowanego i upokorzonego razem, odprowadził do bramy. Ledwie się przez nią dostał na pole, gdy jadący przed nim z białą chorągwią żołnierz od szwedzkiéj kuli poległ. Można miarkować z jakim przestrachem uchodził starosta do obozu.
Z okien sali, w któréj jeszcze wszyscy zgromadzeni byli, jedni szepcząc niespokojnie, drudzy milcząc ponuro, a Czarniecki niecierpliwie łajał, ujrzał przeor wyjazd Starosty i wystrzał, który powalił o ziemię biédnego żołnierza.
— Patrzcie, — rzekł wskazując na to, — nie jestli to palec Boży! i przestroga!. Przyszedł sypać niezgodę między nami i kula go śmiercią przestrzegła, że nie same doczesne rzeczy w rachunek życia wchodzić powinny. Cóż strach, co słabość nasza w obec sumienia, wiary i Boga? Bracia! korzmy się i pokutujmy, bośmy słabi jak dzieci, — wołał przeor, — widziałem jakeście chciwie chwytali słowa wężowe, słowa kusiciela, który jak dzieci straszył was i jak dzieci nakłaniał gdzie chciał, widziałem serca wasze i płaczę. Dopóki tak niestali a tak niewierni będziemy Bogu i sobie, jakże kraj niema płynąć krwią i łzami? Opamiętajcie się ludzie małego serca i wierzcie Bogu; większych on zwycięztw dokonał. Oto ubożuchny syn przybrany cieśli z dwunastą prostaczkami, bez oręża krom słowa, podbił świat cały; a nie mógłby nas obronić?
— Lecz czy zechce? cicho spytał Moszyński.
— Zechce, jeśli mu uwierzym, odrzuci małowiernych! ale tu i ludzka rachuba nawet tyle przestrachu płonnego wzbudzać w was nie powinna. — Musiemy się obronić i obronim się. Zima sama odpędzi Millera, posiłki mogą nadejść od króla.
— Od króla, który ich sam niéma? rzekł Pan Skórzewski.
— Bóg mu je da.
— Ale strzeżonego pan Bóg strzeże, — dodał ślachcic.
— Wstyd słuchać takiéj mowy, żal na nią odpowiadać. Zamknęliście się tu ufając opiece Matki Bożéj, ufajcież Jéj do końca, a włos wam z głowy nie spadnie. Niedowiarków tylko a nieszczerych Bóg ukarać może. Módlcie się, pracujcie i ufajcie.
Chciano cóś mówić jeszcze, ale przeor wyszedł z sali.
To wyjście powiodło za sobą mnichów, a ślachtę rozdzieliło na kilka kupek różnych jak zdania. Jedni już o traktowaniu zamyślali, drudzy jeszcze o obronie, inni chcieli przekonywać to, co zwali, uporem Kordeckiego. Zamojski, który stale podzielał wiarę przeora stał i milczał gotując się na wspaniałą mowę; ale właśnie gdy ją miał rozpocząć i już łacińskie wyrzucił założenie:
— Tempus edax rerum...,
Słuchacze mu się rozbiegli, tylko xiądz Mielecki mimo idący usłyszawszy to zdanie, uśmiéchnął się i dorzucił do niego drugie:
— Tempora praeterunt more fluentis aquae. napisano na zegarku xiędza przeora, rzekł żartobliwie, wszystko to minie, a co sobie u Pana Boga wysłużym, to nasze...
I tak się rozeszli.