Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
Ranek w dzień Niepokalanego Poczęcia N. Panny Maryi, wielkie święto i odpust w Częstochowie; jakby dla dodania wesela uroczystemu obchodowi, ukazał się jasny i pogodny. Przymrozek pobielał dachy i pola, a słońce rozbiwszy mgły gęste wstało błyszczące, miłém, niespodzianém ciepłem, ogrzało ziemię zastygłą. Lekkie tylko obłoczki uciekały z wiatrami, ostatnie gońce ciemnych chmur co się już za widnokrąg ku Olsztynowi skryły.
W obozie ten sam zakręt i ruch co dnia; w klasztorze święto jak gdyby szwedów nie było i goreją od brzasku lampy po ołtarzach, wonne kadzidła rozchodzą się pod sklepieniami sinemi obłoki, xięża śpiéwają hymny:
Qualem Maria te canam
O Virgo, flos o Virginum...
Lud korzy się przed obrazem.
Jak na téj modlitwie wszyscy są pobożni, wszyscy zdają się Bogiem i niebem oddychać; czemuż to tylko chwila w życiu przelotna!
Kordecki miał mszę ranną, bez swéj infuły, bez pastorału, jak prosty kapłan, bo późniéj zamiast nich, trzeba było wziąć hełm i laskę wodza, i modląc się stać w obronie twierdzy. Tylko na wielką mszę, na uroczystą summę, musiał wystąpić jako opat w oznakach swéj godności i przełożeństwa, a kto na niego spójrzał, tak widział spokojnym w Bogu, że pomyśléć musiał:
— On czuje, że nas nie zwyciężą!
Lud powoli przywykał wierzyć Kordeckiemu, bo nigdy żadne jego nie zawiodło słowo; wszyscy się raczéj na niego, niż na Zamojskiego oglądali, on tu hetmanił, a buławą jego był prosty krzyż drewniany.
Wszystko przysposobionem było tak, żeby nabożeństwo nic nie cierpiało wcale na położeniu oblężonych, by było świetne jak zawsze; pielgrzymów tylko brakło. Kaplica była pełna, ale kościół nie tak nabity i dziedzińce próżne, a działa towarzyszyły muzyce na wieży i śpiewom w chórze i głośnym organom swym hukiem posępnym i złowrogim.
Gdy się to dzieje w kościele, na murach chodzą ludzie, koleją się mieniając do kościoła, każdy był na mszy, pokląkł przed obrazem w to wielkie święto i powrócił rzeźwiejszy, dopiero po duchownym posiłku kosztując pokarmu: post bowiem dawny polski wigilją oznaczający, kończył się dopiéro z nabożeństwem.
Stał na murze pan Czarniecki, koronkę odmawiał, wąsa kręcił i przysłuchiwał się, rychło na wotywę zasygnują; gdy pijany szwedzki żołnierz począł się zbliżać pod mur, wzięto go zaraz na cel z rusznic, ale rychło postrzeżono, że cóś białego krył za nadrą i mrugi a migi różne czynił.
— Albo to psi figiel szwedzki, albo to poseł, — rzekł pan Piotr, — dopuścić go.
Aż tu gdy się zbliżył lepiéj i poczęli twarz rozpatrywać, mimo przyczepionych wąsów, poznali pana Jacka; ten nawinął papiéry na kamień i cisnął je na mur, udając wcale nie źle zuchowatego żołdaka, gdy prawdziwi szwedzi z za figury, wypadli nań z krzykiem i wrzawą.
Chciał nadrobić miną, chciał potém uciekać, ale mu się nieborakowi nie udało, bo co najgorzéj, języka tych szołdrów nie umiał, i tak go w oczach Czarnieckiego wzięli, który aż za czuprynę się pochwycił nie mogąc go ani obronić, ani odstrzelić, bo się bał, żeby i panu Jackowi się nie dostało.
Szczęściem papiéry, które niósł, były już w klasztorze: a z niémi Czarniecki pobiegł do zakrystji.
— A co nowego?
— Aj! źle dobrodzieju! Jacka malarza złapali, gdy papiéry na mur rzucał, ale otoż i one.
Nic mu się nie stanie, żal mi biédaka, bo go poturbują, — rzekł przeor, ale go ani obwieszą, ani zabiją.
— A co wiedziéć, czy tego nie zrobią?
— Nie zrobią! — powtórzył przeor, — N. Panna go obroni, wiele Jéj wizerunków rozeszło się z rąk jego po świecie. To dzień Jéj chwały, ona go ocali, ale dawajcie-no te pisma.
Wtém uderzono we wszystkie dzwony na summę, lud cisnąć się począł co żyw do kościoła. W obozie polskim znowu oczy zwrócone na świątynię — oni bez nabożeństwa, bez oblicza Bożego, odepchnięci, wygnańcy; schwyciło ich za serce, bo co to pobożnemu posłyszéć dzwony, pomyśléć że się tam modlą, a nie módz pójść z wiernémi razem! Prawda, mówią, że wszędzie Bóg przyjmie cichą modlitwę, ale jaka dla człowieka różnica, modlić się na sam, a z braćmi! Tu jak wilgotne drzewo gorejesz powoli, tam w ognisku płomień cię ogarnia, pobożność cudza podnosi, skupiają się westchnienia, zléwa się pieśń w jedną i czujesz Boga, że cię usłyszał. I polakom u szweda, serce zabiło do dzwonów, zatęsknili za kościołem, Fara w miasteczku była zamknięta.
— A! — mówili, — czemuż my tam pójść nie możemy.
— Czemużbyśmy nie poszli? — rzekł któryś.
— Bo nas nie wpuszczą.
— Puszczą, wszak do kościoła!
— Probujmy!
I tak gronkiem co było poczciwszych, nuż przez szwedzki obóz do bramy.
— Ojcze Pawle, (bo go niemal każdy znał) puść do ołtarza Matki Boskiéj.
Ojciec Paweł wyjrzał.
— E! to tak! — rzekł, — wczoraj to zęby na nas ostrzyli, sposobów szukali, a dziś, puść ojcze Pawle. Przyszła koza do woza, ale z tego nie będzie nic, niegodni jesteście, módlcie się sobie do szwedzkiéj chorągwi. Jeszcze mi będziecie co szpiegować dla Millera.
— Ojcze Pawle, a godziż się to tak braci czernić?
— Darujcie kochani braciszkowie, ale ja w was swoich nie widzę, bo u was nie Imię Maryi na chorągwiach powiewa, ale szwedzkie korony.
— Dajcie znać xiędzu przeorowi, wszak na summę dzwonią, każe nas wpuścić.
— Prawda, na summę, ale nie dla was.
— Prosiémy, ojcze Pawle!
— No! no! kiedy tak prosicie, postójcież, pójdę do przeora.
I wszedł do zakrystji, Kordecki listy jeszcze czytał, gdy mu xiądz Paweł doniósł o kwarcianych.
— Puszczać! — zawołał, — bronić chwały Bożéj, zamykać kościół chociażby grzesznikom, a czy to się godzi? puszczaj bracie, puszczaj co rychléj!
— Na Boga! — krzyknął xiądz Mielecki, który się do mszy ubiérał, — a może to szpiegi i zdrajcy!
— I ci nam nie zaszkodzą, gdy idą w Imię Maryi, Ona nie dopuści, otwieraj fórtę i prowadź prosto do kościoła.
— Ale xięże przeorze, — rzekł Mielecki.
— Myśmy przed wszystkiém kapłani, mój ojcze, — odpowiedział Kordecki, — a sił niebieskich nie przemogą oni, ani zdradą, ani siłą ludzką.
Puszczono tedy kwarcianych po kolei, imiona ich spisując, aż nadszedł jeden, czarny jakiś, nosa plaskatego, ust szérokich, smagławy, ale mu mimo tego z maleńkich oczu poczciwie patrzało; cós miał wszakże tak cudzoziemskiego w sobie, że się aż brat Paweł żachnął.
— A! a waszmość kto taki? — spytał.
— Azulewicz, Mehmed Azulewicz.
— To tatar! — rzekł któryś z kwarcianych.
— Co? tatar! — zakrzyknął xiądz Paweł porywając się, ratujcie! a wy tu po co?
Rozśmiał się tatarzyn, białe zęby pokazał, ale i duszę w tym uśmiéchu.
— Tatar, nie tatar, ale taki polak jak i drudzy choć nie katolik; puśćcie i mnie, przynajmniéj, z poczciwémi ludźmi pogadam, a może, — dodał, — żałować tego nie będziecie.
I jakąś taką miał poczciwą twarz, że brat Paweł, choć się z sobą borukał, niewiedząc co począć, nie chciał go do fórty odegnać. — Ale cóż przeor na to powié? — rzekł zcicha.
Puśćcie go, to nasz! poczciwy człowiek! — zawołało kilku — ot, zachciało mu się widziéć waszą twierdzę, bo mu serce gra, że się w niéj tak dobrze bronicie; nie odpychajcie go, albo to zapomnieliście, że tatarzy najlepsi sprzymierzeńcy nasi?
— A to prawda! — rzekł brat Paweł, — ale jednakże wypadałoby spytać przeora.
— Na moje słowo, — odezwał się Komorowski, — puśćcie go, niech i on zobaczy nasze nabożeństwo.
I przekonany, a raczéj zmiękczony brat Paweł, drzwi mu otworzył.
Wnet po klasztorze gruchnęło od ucha do ucha:
— Tatar przyszedł, tatar!
Po nabożeństwie, wszyscy cisnąć się zaczęli ku niemu, aby go zobaczyć, i Kordecki z ciekawości zbliżył się.
Pan Azulewicz (był to sobie bardzo a bardzo poczciwy litwinisko), chodził po blankach w czasie nabożeństwa; gdzie drudzy czapkę zdejmowali i on ją uchylił, zresztą rozpatrywał się, a nikt mu patrzéć nie bronił, oglądał się i dziwował.
Trochę zniespokojony tym oglądem Kordecki, podszedł ku niemu z innémi.
— Panie Azulewicz, — rzekł, — chodźcie do nas, przekąsić co Bóg dał.
— Dziękuję xiędzu przeorowi.
— Znajdziemy cóś i dla was.
— Już ja jadłem z rana; najlepiéj nakarmiliście mnie ufnością z jaką tu wpuszczony zostałem, dziękuje wam za nią szczérém sercem. Jużciż to i tatarzy litewscy jednéj matki dzieci z wami; nie myślcie byśmy bardzo szweda kochali. Chciałem i ja widziéć cuda wasze, nasze Mułły nie potrafiliby nic podobnego. Dziw! dziw! takiéj obronić się potędze.
— Nie naszą to siłą, — odparł Kordecki, — jest któś wyższy i większy co nas wspomaga.
Tatar głowę skłonił i rzekł z uniesieniem:
— Niéma Boga ino Bóg...
Resztę formuły zjadł przez grzeczność i w duchu jéj tylko dokończył.
— Brońcie się, — dodał, — a obronicie!
Na to słowo głośno wyrzeczone, poczęli się cisnąć do niego.
— Tak! tak! — rzekł Azulewicz, — mury dobre, lud jest i ochoczy, żywności i prochów nie brak nic, za co się macie poddawać?
— Jakże myślicie? potrafim się utrzymać? — spytał Kordecki.
— Jeśli tak jakeście zaczęli, dokończycie, to niezawodna! Ani myślcie o poddaniu, podpiszą wam warunki jakie zażądacie, a złupią was potém do szczętu. Szwed przysięga nie dla siebie, dla ludzi, aby ich złapał; patrzcie jak po kraju pustoszą, choć całość jego oprzysięgali...
— Wiemy już o działach burzących, które idą na nas z Krakowa, i o piechocie co im towarzyszy, — odezwał się Kordecki, — ale wola Boża!
— Nie strachajcie się ino! Działa nie zawsze trafnie biją, tu już dowody macie, że im pod górę strzelać się nie udaje; piechota przyjdzie, to ją taki strach opanuje jak tutejszych, a mróz, deszcz, szrony zwalą z nóg.
Kordecki tylko że tatara nie uściskał, a pan Czarniecki słuchający z daleka, chciał zaraz wypić z nim za pomyślność oręża jasno-górzan, ale Azulewicz nic nie pił.
Kwarciani odchodzili, i on się z niémi wysunął.
Ta przypadkowa bytność jego, nowiny przyniesione przez Sladkowskiego, listy xiędza Antoniego Paszkowskiego z Krakowa, w których donosił o szwedzkich w stolicy wiarołomstwach i zdzierstwach, tak poddały ochoty do boju, że mimo dział z Krakowa i piechoty, wszyscy wołali, że się do śmierci bić i bronić będą.
— Samo święto, modlitwa i pieśni, swą władzą tajemniczą, przyczyniły się do wzbudzenia nowéj w oblężonych odwagi. Możnaż bo słuchać tych potężnych wyrazów naszéj modlitwy codziennéj, podnoszących do niebios, stawiących człowieka wyżéj świata i śmierci, wyżéj mocy ziemskiéj, a nie uczuć w sobie, że piekło nawet nie przemoże tych, których Bóg osłania!
Gdy wśród nieszpornych modłów, przyszedł psalm odmawiany dnia tego (CXXVI), jakże natchniony poeta do serc wszystkich przemawiał nieśmiertelnémi wyrazy, co wyrzeczone przed wieki, jęk piersi ludzkich zawsze najdobitniéj malują, wlewając otuchę, głosząc łaskę nieprzebraną Boga dla grzesznika, zwiastując miłosierdzie:
I brzmiały pod sklepieniem, jakby dla uciśnionych umyślnie zastosowane słowa:
„Surgite postquam sederitis, qui manducate panem doloris....
Beatus vir qui implevit desiderium suum ex ipsis; non confundetur, cum loquetur immicis suis in porta.”
(„Wstańcie po spoczynku, wy co spożywacie chleb boleści....
Szczęśliwy mąż co napełnił kołczan swój strzałami témi, nie będzie upokorzony, gdy z nieprzyjacielem stanie u bram swoich.”)
I powtórzone piérwsze słowa pieśni brzmiały także prawdą wieczną:
„Nisi Dominus aedificaverit domum, in vanum laboraverunt qui aedificant eam.”
(„Jeśli Bóg sam nie wzniesie domostwa, próżno pracują budując go ludzie.”)
Czuli wszyscy, że tylko przez wiarę, przez opiekę Bożą, silnémi być mogą; zapominali że ich otaczały dział paszcze, setne wrogów chorągwie i nieprzyjacielskie zastępy.
Matka Boża, niebieskim płaszczem spokoju, otulała owce swoje!