Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom piérwszy Cały tekst |
Indeks stron |
Noc cała zeszła bezsennie; jeszcze się nie byli oswoili zakonnicy i ślachta z wojną, która ich żelazném opasała kołem; jeszcze każdy szelest, każdy krzyk ich przerażał, zdawało im się że słyszą szturm, że widzą zdobycie; brzask wschodzącego dnia zastał wszystkich na nogach.
Stosownie do rozkazów przeora, pomimo zajęcia nowego, które mnożyła walka, nic nie zmieniło się w nabożeństwie, w obyczajach zakonnych; dzwony ozwały się o swojéj godzinie, zwołując na mszę do kaplicy Najświętszéj Panny, gdzie odśpiewywano godzinki i primarję.
Gdy się to dzieje, szwedzi plączą się dokoła i po wczorajszym popłochu, po spędzonéj także bezsennie nocy, wygnani pożarem z folwarku, szukają stanowisk nowych i zabierają do silniejszego natarcia. Z murów widać oddziały rozchodzące się w różne strony i zabierających do sypania baterji robotników. Główne ognisko, — które za przewodnictwem Wejharda w początku się było położyło po za spalonym folwarkiem, przeciwko wrót prawie zamkowych, — przeniosło się na stronę przeciwną i część wojsk silniejsza przeszła okrążając z nieufnością górę, od południa na wschodo-północ. Przy kościółku Ś. Barbary zostali tylko xiąże Hesski z półkownikiem Sadowskim, u pogorzelisk prawie folwarcznych się szykując. Miller po wczorajszym oglądzie twierdzy zrozumiał, lub może miał to od szpiegów, że północna i wschodnio-północna część murów była słabsza od innych (w istocie tak było); tu więc sam przyparłszy się do Częstochówki, nie opodal od figury Zbawiciela stojącéj na pochyłości, obrał nowe stanowisko i zamyślał sypać baterje dla dział, które z sobą przyprowadził. Część twierdzy z téj strony dachami gontowemi klasztoru górująca, zwrócona ku niemu, dawała nadzieję, że ją łatwo potrafi kulami ognistemi zapalić.
Działa zaledwie były ustawione na dylach, które z pogorzelisk powywlekano i jakotako obrzucono ziemią, ledwie Miller przeszedł tu i żołnierza swego rozłożył, natychmiast grad kul sypnął się na klasztor. Jenerał nazywał to dzień dobrym dla zakonników, a Wejhard nie przestawał utrzymywać, że byle ich trochę przestraszono, zaraz się poddadzą. Kaliński potakiwał zdaniu hrabiego, Sadowski uśmiéchał się milcząc i ruszając ramionami.
Dzwony właśnie na primarję zwoływały, gdy grom dział i gdzieniegdzie padające nieszkodliwie kule bezsilne, popłoch wielki zrządziły w podwórzach. Na piérwszą zabłąkaną kulę, co się potoczyła po bruku, okiem podziwu i strachu rozbiegając się wszyscy poglądali zdaleka. Kordecki, który obchodził stanowiska, w obec wszystkich, zbliżył się do miejsca gdzie upadła, podniósł ją i głośno się odezwał:
— Złożym ją na ołtarzu Boga-rodzicy, ofiarując Jéj boleść naszą.
To mówiąc wziął ją w połę habitu i poniósł do kaplicy.
Z murów też, już się odzywały działa jasnogórskie, odpowiedź na dzień dobry niosąc Millerowi. Jego wojska wczorajszemi stratami nieulęknione jeszcze, cisnęły się tłumami od wschodo-północy, szykując się i stanowiąc; piérwszy wystrzał w tę stronę przerzedził ich szeregi; widać było jak się rozbiegać, mięszać i rozsypywać zaczęli, cisnąc na zgliszca wioski. Kilka tam jeszcze domóstw, szop i stodół stało niedopalonych i Miller kazał do nich cofnąć swoim, którzy pod dachami broń swą i rynsztunek składać poczęli. Sam obrawszy kwaterę w chacie nieobalonéj, rozsyłał starszyznę, by pilniejsze poczynić rozporządzenia sił, wystawionych przez chwilę na ogień twierdzy, i w nieładzie rozproszonych.
Zdawało się, że szwedzi korzystając z dalszych domóstw niedopalonéj Częstochówki, tu się rozłożyć przy nich myślą, i sam Miecznik zobaczywszy to, plasnął aż w ręce:
— Rychtować armaty na budowle, — rzekł szybko — puścić na nie bomby ogniste... Jeszcze i to spalić musiemy. —
Przeor, który stał za nim, nic już nie rzekł, ale widać było że bolał.
— Wola Boża! — odezwał się po chwilce — wola Boża! Dano chwilę szwedom, żeby się bezpieczniej roztassowali po budynkach, których dachy słomiane łatwą były pastwą płomieniom; po niejakim czasie, gdy sądzić było można, że już się w szopach rozgościli, część dział z twierdzy puściła kule ogniste...
Jakby cudem wzniecony pożar, rozgorzał natychmiast; płomień z dymem wypędził żołnierza i z murów ujrzano go uciekającego żywiéj niż przyszedł: broń złożona w szopach, któréj pochwycić uciekając nie mogli, po chwili rozrzarzona strzelać poczęła do swoich. Żołdacy rozpierzchli się na wszystkie strony, i kupami podbiegając bliżéj murów, padali od kul Jasnéj-Góry. Widać było przestrach, zamięszanie i złość Millera, trąby żywo zaczęły zwoływać ludzi; mundury szwedzkie uściełały górę... biegali, mijali się, uciekali ku dołowi...
— Dzięki Bogu, — rzekł pan Zamojski — udało się jakeśmy chcieli: szwedzi wyparowani z budynków, strata w ich szeregach znaczna... Dobrze i to na początek, nie chwaląc się rozporządziłem jak należało; nie darmom Karlińskiego całą noc czytał.
Obrócił się do przeora z uśmiechem zadowolnienia, ale na twarzy kapłana wyczytał smutek.
— Coż to wasza przewielebność, witacie pomyślność twarzą tak posępną?
— Czyż pomyślność taka może radować kapłana? — odparł Kordecki — konieczność tylko czyni z nas żołnierzy, a widok tych umarłych w grzechu... w złości, z przeklęstwy na ustach, jak niema boleć i smucić?
— Na to wojna, — rzekł Zamojski — lecz jeśli myślicie tak opłakiwać każdą nieprzyjaciela stratę... —
W téj chwili uwaga ich odwrócona została sceną szczególniejszą; z fossy pod murami klasztoru wysunęła się postać niewieścia, w płachtach białych, jakby mara z grobu wstająca; ze śmiechem poczęła witać szwedów i kłaniała się im od ust, wskazując na bramę klasztoru, na kościół i mury.
— A to nasza żebraczka! — rzekł przeor — dziwna rzecz jak ją to wszystko nie zastrasza, nie schroniła się nawet do klasztoru.
Kostucha wyszła ze swéj kryjówki śmiało i w oczach wszystkich poczęła, powolnym krokiem obchodząc mury od strony północnéj, coraz się schylać ku ziemi jakby co zbierała; chociaż ogień szwedów, acz nie zawsze dosięgający murów, z tego właśnie boku był najżywszy. Kule padały tu i ówdzie, na wpół w ziemię wryte, niektóre bezsilnie zostały na wierzchu, inne od murów odskoczywszy się, toczyły ku fossom z kontreskarpów. Wśród nich Konstancja spokojnym krokiem szła śpiewając i zawiesiwszy płachtę u pasa jak kobiety co na grzyby wychodzą, poczęła podnosić kule, zbierać je i w fartuch składać.
Zamojski stał osłupiały.
— Wielka dla nas nauka, — rzekł ze zdumieniem, — jak się tu nam chlubić z męztwa! ona go więcéj ma od nas, i więcéj wiary niżeli my wszyscy. — Patrzcie jak śmiało idzie i zbiera, aż Szwedzi posłupieli.
Kordecki łzy miał w oczach, serce mu biło.
— Tak nieulękli, tak ufni, tak weseli powinniśmy być wszyscy — rzekł powoli.
Wtém znać ją postrzeżono z obozów, ukazali się kilku jezdźców: widać było po strojach, po osiodłaniu koni, po rzędach i uzbrojeniu, że to byli polscy żołnierze.
Kordecki się oburzył...
— I oni! — zawołał — i oni na Częstochowę! na matkę dzieci! o zgrozo!
Jezdźcy zbliżali się ku murom, na ich czele jechał barczysty słuszny mężczyzna w czerwonym żupanie i piaskowym kontuszu, z kołczanem u boku, łukiem na plecach, z szablą dobytą i krzykiem na ustach... Głos jego niedochodził patrzących, ale znać było, że zachęcał i prowadził pod mury. Widać Miller czy Wejhard spoiwszy biedaka użyli go za przewódzcę, chcąc Polaków jego przykładem przywieść do czynnego udziału w Częstochowskim szturmie.
Z oburzeniem patrzali wszyscy z murów, na tę kawalkatę ciurów zapewne opiłych; przeor ręce złożył, modlić się począł, a oczy zakrył.
— Dzieci! dzieci własne! na matkę! powtarzał z łkaniem...
Jezdziec, zbliżał się coraz pod mury ze swoim orszakiem; z szeregów polskich, ten, ów wyrywał się za przewódzcą, wywijając szablami, kłusowali ku górze. Naprzeciw nich stała zdumiona Konstancja z fartuchem kul już pełnym, kiwając głową, grożąc na nosie, pokazując obraz N. Panny na murze zewnętrznym odmalowany.
W tém, wystrzał z murów obalił dowódzcę téj wycieczki, padł na ziemię z koniem razem; otoczyli go kilku bliższych, popatrzyli, ale widać zabity był w miejscu, a kule swistały, bo natychmiast pierzchnęli wszyscy i żwawo do obozu zmykać poczęli.
— Módlmy się za grzeszną jego duszę — szepnął przeor.
Wszyscy uklękli...