<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Dyletant i wierzący.

Sklep był ciasny, przepełniony książkami i papierzyskami, tak że gość mógł się w nim zaledwie poruszać, a jakkolwiek gość ten był stałym klientem, mimo to stary księgarz nie raczył się podnieść z prostego bez poręczy stołka, na jakim siedział, zajęty pisaniem na ruchomym pulpicie. Głowa jego dziwaczna, pokryta kapeluszem pilśniowym niegdyś czarnym i o szerokich skrzydłach, na szmer drzwi otwieranych i zamykanych, na chwilę się tylko podniosła. Ukazała się twarz chuda i pomarszczona maniaka, z której, poza okularów okrągłych, błyszczało dwoje oczów piwnych, dzikich i złośliwych. Potem znów kapelusz pochylił się nad papierem, który palce ruchliwe, zaopatrzone w brudne paznogcie, pokrywały nierównemi i pełnemi przekreśleń wierszami pisma staroświeckiego; z piersi chudej ale szerokiej, ubranej w kapotę spłowiałą, wydobył się głos zduszony, głos człowieka chorego na suchoty nieuleczalne, brzmiący wyraźnym akcentem włoskim:
— Chwileczkę, panie margrabio... Muza nie czeka...
— Ha! zaczekam, bo nie jestem Muzą... Twórz, Ribalto, spokojnie — odrzekł z uśmiechem gość przyjęty tak bezceremonialnie przez bukinistę. Widocznie przywykł on do dziwactw tego osobliwszego kupca. W Rzymie, gdyż ten obrazek obyczajowy rozegrywał się na parterze, w głębi jednej z najstarszych ulic odwiecznego miasta, o kilka kroków od placu Hiszpańskiego, tak dobrze znanego podróżnym — w tem mieście służącem za punkt zetknięcia się tylu przeznaczeniom zbiegającym się tutaj ze wszystkich stron świata, dziwactwa tego rodzaju zacierają się już przez samą obfitość typów osobliwszych i nadzwyczajnych, które tu się schroniły po życiowem rozbiciu. Spotkacie tu rewolucyonistów w rodzaju tego gburowatego Ribalty, który wśród cichego otoczenia starzyzny, kończy życie burzliwsze o wiele od życia wszystkich awanturników XVI wieku. Człowiek ten, pochodzący z dobrej rodziny korsykańskiej, przybił za młodu do Rzymu około r. 1835 i wstąpił do seminaryum. W chwili gdy miał otrzymać święcenia, zniknął gdzieś i pojawił się dopiero w r. 1849 jako republikanin tak zaciekły, że został zaocznie skazany na śmierć po przywróceniu rządu papieskiego. Był wtedy sekretarzem Mazziniego, z którym pokłócił się z przyczyn nieprzynoszących zaszczytu jego honorowi. Może namiętność, jaką czuł dla pewnej kobiety, zmarłej później, spowodowała pewne nadużycia pieniężne? Bądź co bądź, stając się coraz zapaleńszym radykałem i socyalistą, znalazł się w hufcu „tysiąca“ i brał udział w walce pod Mentaną, choć Garibaldi miał niepokonaną do niego odrazę, tym dziwniejszą, że wódz ten w ogóle kochał wszystkich. Po r. 1870 Ribalta powrócił do Rzymu, gdzie otworzył sklep księgarski, jeśli można tak nazwać podobnego rodzaju dziurę. Ale był to księgarz-amator, który wyrzucał za drzwi, kto mu się nie spodobał. Odziedziczywszy mały spadek, sprzedaje on lub nie, stosownie do swego widzimisię albo potrzeby; dziś żąda od ciebie dwudziestu franków za kiepski sztych, za który zapłacił dziesięć susów, jutro odstąpi za marną cenę książkę kosztowną, której wartość zna doskonale. Zacięty wróg francuzów, nie przebaczył nigdy swemu generałowi dawnemu, że wziął udział w kampanii pod Dijon, nie przebaczył również Wiktorowi Emanuelowi, że zostawił Piusowi IX Watykan. Dom sabaudzki i papiestwo — mawiał poufnie swym głosem chorobliwym — są to dwa jajka, które nam trzeba będzie zjeść w jednej potrawie.
I powie ci o pewnej kolumnie w kościele św. Piotra, w której są schody umieszczone przez Berniniego, i w której doskonale da się ukryć nabój dynamitowy. Jeśli ci się uda wyciągnąć go na słówka i zapytać dla czego trudni się antykwarstwem księgarskiem, to poprosi cię, byś przeszedł przez kupę papierów, tek i ksiąg ogromnych, poza któremi mieści się obszerny pokój, raczej szopa, w której tysiące broszur stoi wzdłuż murów.
— Są tu reguły wszystkich klasztorów zniesionych we Włoszech. Napiszę ich historyę...
Mówiąc to, przypatruje ci się pilnie. Lęka się czy nie jesteś czasem szpiegiem wysłanym przez króla dla zbadania tajemnic najniebezpieczniejszego jego wroga — jednym z tych szpiegów, których się tak obawia, że nikt nie wie gdzie od lat dwudziestu sypia, gdzie obiaduje, gdzie się ukrywa gdy przez cały tydzień okiennice sklepu na ulicy Borgognona są zamknięte. W epoce zamachu Passanantego zawdzięcza swej przeszłości zaciętego demokraty i swym zwyczajom tajemniczym, że został przyaresztowany jako członek Circoli Barsanti, któremu pewien kapral rokoszanin, rozstrzelany później nadał nazwisko. Ale policya, przerzuciwszy do góry nogami zakurzone foliały jego bezładnej księgarni, nic nie znalazła, prócz ogromnej ilości śmiesznych ramot wierszowanych, skierowanych przeciw piemontczykom i francuzom, przeciw niemcom i trójprzymierzu, przeciw republikanom włoskim i ministrom, przeciw Cavourowi i Crispiemu, przeciw uniwersytetowi rzymskiemu i inkwizycyi, przeciw mnichom i kapitalistom! Prawdopodobnie nasz klient, przyjęty tak niegrzecznie, zastał go przy pisaniu jednego z takich paszkwilów. W r. 1867 ten sam dawny garibaldysta zamieniał strzały pod Mentaną z żuawami papieskimi, śród których znajdował się margrabia Montfanon (tak się nazywał gość). Dwadzieścia trzy lata starczyły na to, by z dwóch żołnierzy pełnych zapału zrobić dwóch maniaków, całkiem niegroźnych, z których jeden sprzedawał stare książki drugiemu. Takiej postaci jak ten szlachcic francuzki, który się tu schronił, by umrzeć w pobliżu św. Piotra, gdzieindziej nie spotkacie. Patrząc na jego niezgrabne buty, na jego kurtkę zwyczajną, nieco wytartą, na kapelusz okrągły przykrywający szpakowatą głowę, niktby nie przypuścił, że mamy przed sobą sławnego strojnisia paryzkiego z r. 1864. Ale posłuchajcie jego historyi.
Po śmiertelnej chorobie oddał się pobożności i stały gość kawiarni Angielskiej i wesołych kolacyjek, znalazł się w szeregach żuawów papieskich. Pierwszy pobyt w Rzymie przez ciąg czterech ostatnich lat rządów Piusa IX, był pełen uroku w tem mieście nieporównanem, któremu przeczucie blizkiego końca państwa świeckiego, niedaleki sobór powszechny, okupacya francuzka, nadawały charakter szczególny. Wszystkie zarodki pobożności drzemiące w szlachcicu w skutek wychowania u jezuitów w Brugelette, poczęły się rozwijać i dojrzewać jako cnoty szlachetne w dniach próby. Dni te nadeszły szybko. Montfanon odbył kampanię francuzką z innymi żuawami a pusty rękaw wiszący z lewej strony, świadczy o waleczności, z jaką potykał się pod Patay, w owym wzniosłym ataku gdy bohaterski generał de Sonis rozwinął sztandar Serca Jezusowego. Niegdyś pojedynkował się, oddawał sportowi, grał, kochał, lecz dziś dla dawnych towarzyszów swych hulanek, którzy wypadkiem zjawiają się w Rzymie, jest on tylko człowiekiem pobożnym, żyjącym skromnie, choć zdołał ocalić szczątki wielkiego majątku, odosobiony, poświęcony jałmużnom, czytaniu i gromadzeniu książek i starożytności. W Rzymie wszyscy mniej więcej nabywają tej wady, gdyż samo miasto jest niczem innem jak olbrzymiem muzeum historyi i sztuki. Montfanon zbiera dokumenta dla napisania historyi stosunków szlachty francuzkiej z kościołem. Jego dawne kochanki z owych czasów gdy współzawodniczył z Gramontem-Caderousse i Demidowem, nie poznałyby go teraz a coprawda i on by ich niepoznał. One wszakże nie są tak szczęśliwe jak ten żuaw, mimo swego życia odosobnionego. W jego oczach niebieskich błyszczy śmiech, który świadczy o czystem pochodzeniu galijskiem i który rozjaśnia jego twarz o rysach śmiałych, jedną z tych twarzy feudalnych, jakie widzieć można na portretach rozwieszonych po ścianach pryoratu maltańskiego, w których nawet brzydota jest rasową. Duże wąsy siwiejące, z odcieniem bladawym złota, przykrywają szramę, która nadawałaby tej twarzy, nieco czerwonej, wyraz groźny, gdyby nie oczy, gdzie surowość mięsza się z łagodną wesołością. Montfanon bowiem, jeżeli jest pod pewnym względem fanatykiem, to pod innemi dobrodusznym i żartobliwym. Gdyby miał władzę, to zapewne kazał by przytrzymać, sądzić i ukarać w ciągu dwudziestu czterech godzin takiego np. Ribaltę za zbrodnię liberalizmu. Nie mając tej władzy, bawi się nim, zwłaszcza że katolicy zwyciężeni i socyaliści niezadowoleni, mają wspólne nienawiści. I tego dnia widzieliśmy z jaką wyrozumiałością zniósł niegrzeczność starego antykwaryusza i przez dziesięć minut patrzał się na niego zupełnie spokojnie. Wreszcie dziki rewolucyonista zdaje się skończył swój wierszyk, gdyż ze złośliwym i cichym uśmiechem, złożył arkusz starannie we czworo i zamknął go w skrzynce drewnianej na klucz, prostując swą postać długą i chorą.
— Czem mogę służyć, panie margrabio? — zapytał.
— Najprzód mógłbyś mi przeczytać swój utwór, stara koszulo czerwona — rzekł Montfanon — choćby jako wynagrodzenie za to, że czekam cierpliwiej niż ambasador. No, kogóż tam znieważasz w tych wierszach? Może Ciccia, lub jego królewską mość?... Nie odpowiadasz?... czy boisz się, żebym nie doniósł o tem do Kwirynału?
In bocca chiusa, non c’entra mosca[1] — odrzekł dawny spiskowiec, zamykając przytem swe usta bezzębne tak mocno, że nie tylko mucha, ale najmniejszy nawet pyłek by się tam nie dostał.
— Dobre przysłowie — zawołał margrabia, śmiejąc się — należałoby je wypisać na wszystkich frontonach parlamentów nowoczesnych. Ale czy wśród twoich poezyj i przypowieści, znalazłeś czas na napisanie do owego antykwaryusza w Wiedniu, który posiada ostatni egzemplarz trudnej do znalezienia wiadomej ci broszury, z procesu owego bandyty Hafnera?...
— Cierpliwości — mruknął kramarz — napiszę...
— A wyszukałeś mi obiecane dokumenty dotyczące oblężenia Rzymu przez Burbona, te trzy akta urzędowe?...
— Cierpliwości, cierpliwości — odrzekł kramarz i dodał wskazując z zabawną mięszaniną szyderstwa i rozpaczy nieład straszliwy swego sklepu — czy podobna tu do czego trafić?...
— Cierpliwości, cierpliwości — powtórzył Montfanon — od miesiąca śpiewasz mi to samo... Lepiej by było, żebyś zamiast układania kiepskich wierszy zajął się korespondencyą i żebyś zamiast kupowania ciągłego, uporządkował to co tu jest... Chociaż — dodał przestając się uśmiechać i z giestem porywczym — nie powinienem ci wyrzucać twych nabytków, bo przyszedłem tu, żeby o jednem z nich pomówić. Kardynał Guérillot powiedział mi, że wczoraj pokazałeś mu modlitewnik bardzo ciekawy, jakkolwiek w bardzo złym stanie, który znalazłeś w Toskanii. Gdzież on jest?...
— Oto jest — rzekł Ribalta, przeskakując całe stosy ksiąg i usuwając nogą ogromną kupę tek, przyczem wysunął szufladę pełną kurzu z chwiejącej się szafy. Z szuflady tej, z pośrodka trudnej do opisania mięszaniny najrozmaitszych przedmiotów, starych medali i starych kluczy, pustych okładek i rycin kolorowanych, wyjął dość duży futerał skórzany, stoczony przez robaki, na wierzchu którego widać było herb, na pół zatarty. Otworzył ten futerał i podał Montfanowowi książkę, której oprawa z drzewa, pokryta skórą i okuta, rozpadała się na szczątki. Jedna z zapinek była złamana i gdy margrabia zabrał się do przejrzenia książki, przekonał się że i wewnątrz jest bardzo zniszczoną. Pierwotnie szacowne to dzieło zdobiły malatury, które z czasem zupełnie pozamazywano. Pargamin zżółkły w wielu miejscach popękał. Jednem słowem był to bezkształtny szczątek, który szlachcic ciekawie i starannie przeglądał, a tymczasem Ribalta odezwał się:
— Sprzedała mi to pewna wdowa w Montalcino w Toskanii... Żądała odemnie wysokiej ceny, ale książka ta, choć trochę uszkodzona, warta jest tego. Są tu miniatury roboty Matteo da Siena, wykonane przezeń dla papieża Piusa II Piccolominiego. Spojrzno pan na tę, przedstawiającą świętego Biagio[2], który błogosławi lwów i pantery. Jest ona najlepiej zachowana... a co? nieprawda, że arcydzieło?
— Dla czego chcesz mię oszukać, mości Ribalta? — przerwał Montfanon z ruchem niecierpliwości — wiesz dobrze, że te miniatury są dość mierne i nie przypominają w niczem robót Matteo... a przytem jest tu jeszcze jeden dowód... ten modlitewnik nosi datę 1554. O, patrz!
I bardzo zręcznie jedyną swą ręką pokazał cyfrę kramarzowi.
— A ponieważ mam pamięć — dodał, i w swoim czasie zajmowałem się historyą Matteo z Sienny, więc nie zapomniałem, że on umarł przed r. 1500... Jakkolwiek nie chodziłem do kolegium Machiawela — ciągnął z tą samą porywczością — powiem ci jednak to samo, coby ci był powiedział kardynał, gdybyś go był nie oszołomił twemi wykrętami, jak to ze mną chciałeś zrobić... Przypatrz się temu podpisowi na pół zatartemu, którego nie umiałeś przeczytać... Ja ci go odcyfruję. Błażej de Mo... potem c i kilka liter, których brak, akurat trzech... Jestto więc Monluc, według współczesnej pisowni. B jest skreślone charakterem, który mogłeś znaleźć w archiwach Sienny, gdybyś tam był wszedł, b małe, ale także takie szerokie i wysokie... A teraz herb...
Zamknął książkę i zdziwionemu kramarzowi pokazał herb na pół zatarty na okładce.
— Czy widzisz tu lwa, który pierwotnie był zapewne złoty i koła, które musiały być czerwone? Jest to herb, jakiego Monluc używał od r. 1554, w którym został obywatelem Sienny za to, że jej bronił walecznie przeciw okrutnemu margrabiemu de Marignan... Co zaś do futerału, to prawda, na nim wyraźnie widać półksiężyce Piccolominich... ale czegóż to dowodzi? Tego, że po oblężeniu, gdy trzeba było się cofnąć do Montalcino, Monluc dał swój modlitewnik, zapewne na pamiątkę, komuś z tej rodziny. Potem książka zginęła, może ją skradziono i doprowadzono w końcu do stanu obecnego... Ta książka to jeden więcej dowód, że trochę krwi francuzkiej lało się w służbie Włoch. Ale ci co ją sprzedali, zapomnieli o tem jak o Magenta i Solferino... Wy tu wszyscy pamiętacie tylko o nienawiści. A teraz, kiedy wiesz dla czego pragnę posiąść ten modlitewnik, czy chcesz za niego pięćset franków?...
Antykwaryusz słuchał tych słów z wyrazem najsprzeczniejszych uczuć na twarzy. Żywił on względem Montfanona pewien rodzaj uszanowania połączonego z zawiścią, wskutek czego przykro mu było bardzo, że został schwytany na gorącym uczynku kłamstwa. Należy tu dodać, że mówiąc o wielkim malarzu Matteo i o wielkim papieżu Piusie II, z powodu tej książki nieszczęśliwej, nie przypuszczał, by margrabia, zwykle bardzo rozsądny i ograniczający swe nabytki ściśle do zakresu historyi kościelnej, miał ochotę zakupienia tego modlitewnika. Wysławiał go dla tego, by otoczyć książkę pewnym urokiem legendowym, dla wyzyskania jakiego bogatego amatora. Z drugiej strony, jeżeli imię Monluca nic go nie obchodziło, to inna rzecz była z bezpośrednią i niegrzeczną przymówką, jaką jego gość wypowiedział odnośnie do wojny z r. 1859. Jest to rana zawsze gotowa do krwawienia się u sąsiadów Francyi z tamtej strony Alp, którzy francuzów nie kochają. Duma garibaldysty nie chciała ustąpić wspaniałomyślności dawnego żuawa. Z porywczością taką samą, jaką okazywał Montfanon, schwycił książkę i obracając ją w palcach poplamionych atramentem, mruknął:
— Nie oddam jej i za sześćset franków... tak, nawet za sześćset franków jej nie oddam...
— To za wiele — rzekł Montfanon.
— Nie, nie oddam jej — zawołał kramarz, poczem nagle, podając ją margrabiemu, z wyraźną wściekłością krzyczał: — ale panu sprzedam ją za czterysta franków...
— Jakże to? przecież daję panu za nią pięćset — rzekł nabywca zdziwiony — zresztą wiesz dobrze że za za taką rzadkość nie jest to cena zbyt wygórowana...
— Bierz ją pan za czterysta — nalegał Ribalta tonem coraz gniewniejszym — ani jednego susa mniej ni więcej. Tyle mię kosztowała. A dokumenta będziesz pan miał za dwa dni, akta Hafnera w tym jeszcze tygodniu... Ale, czyż ten tam... Burbon, który zrabował Rzym, nie był francuzem? A ten Karol Andegaweński, który spadł nam na kark, by zrobić się królem Obojga Sycylii? A Karol VIII, który wkroczył przez bramę di Popoli? Wszak wszystko to byli francuzi? A może Oudinot nie byt francuzem, co? Poco on się mieszał do naszych spraw? Ho! ho! gdybyśmy obrachowali coście wy nam winni... Czyśmy nie dali wam Mazariniego, Masseny, Bonapartego i tylu innych, którzy zginęli wśród waszych wojsk w Rosyi, Hiszpanii i innych krajach! a w Dijon? A może Garibaldi nie poszedł bić się za was, jak głupiec jaki, choć byliście gotowi zagarnąć jego ojczyznę? Zapłaciliśmy wam za usługi, zapłaciliśmy dobrze... Ale zabierz pan sobie modlitewnik i do widzenia... Zapłacisz mi pan później...
I wypchnął literalnie margrabiego ze sklepu, giestykulując mocno i zrzucając książki na ziemię na wszystkie strony. Montfanon znalazł się na bruku ulicy Burgognona prędzej, nim mógł sięgnąć do kieszeni po pieniądze.
— Waryat! formalny waryat! — mówił do siebie, śmiejąc się. Oddalił się od sklepu krokiem lekkim i wesoło, z kosztowną książką pod pachą. Znając dobrze z doświadczenia te natury południowe, w których oszustwo i rycerstwo się stykają, nie szkodząc sobie wcale, tych Donkiszotów walczących z wiatrakami, rzekł do siebie:
— Ciekawy jestem, ile też zyskał, odegrawszy przedemną rolę gentelmena?
Nigdy się nie dowiedział o tem, ani o tem że Ribalta rzadką książkę kupił razem z mnóstwem papierów, rysunków i starych druków, ogółem za dwadzieścia pięć franków. Zresztą dwa spotkania, jakie miał przy wyjściu ze sklepu, nie dozwoliły mu rozmyślać długo nad tem zagadnieniem psychologii handlarskiej. Na rogu ulicy zatrzymał się na chwilę, by rzucić okiem na plac Hiszpański, tak przezeń lubiony, jako szczątek Rzymu starożytnego. Wśród poranku pierwszych dni maja, długi plac o brzegach pełnych zakrętów wyglądał przepysznie ze swym ruchem i blaskiem, z szarą barwą swych domów różnorodnych, które go otaczały, z podwójnemi schodami kościoła Św. Trójcy, na których leżeli próżniacy, z wodotryskiem bijącym z fontanny, podobnej do łodzi, wzniesionej na środku — jednego z tych niezliczonych kaprysów fantazyi Berniniego, tego dekoratora pełnego uroku, który powziął myśl żyjącej fontanny, w jakiej strumień wody drżałby wraz z bronzem i marmurem. I o tej godzinie i pod tym blaskiem, wodotrysk ten w rzeczy samej był tak żywy jak włóczędzy biegający dokoła, dźwigający na sobie koszyki napełnione różami blademi, jasnemi narcyzami, czerwonemi anemonami, delikatnemi przylaszczkami i ciemnemi bratkami. Boso z czarnym płomieniem w oczach, z prośbą na ustach — przemykali się śród powozów pędzących szybko, nie tak licznych jak w pełni sezonu, niemniej przeto dość licznych, gdyż wiosna w tym roku bardzo późno się zaczęła i była pełną rozkosznej świeżości. Kwiaciarze ci nagabywali przechodniów śpieszących, jak również tych, którzy zatrzymywali się przy wystawach sklepowych i taki katolik gorący, jakim był Montfanon znajdował przyjemność w tym obrazie malowniczym pięknego poranku, na najpiękniejszym placu swego miasta ukochanego i chciał uwieńczyć to wrażenie jasną chwilką marzenia o wieczności. W tym celu dość było spojrzeć na prawo, na kolegium Propagandy, na ten rozsadnik męczenników, zkąd wychodzą wszystkie misye świata. Przeznaczenie jednak chciało, że namiętny szlachcic nie mógł korzystać w pokoju ani z rzadkości bibliograficznej nabytej tak tanio i którą ściskał pod pachą, ani z tego wrażenia tak czysto rzymskiego. Nagłe spotkanie przy zakręcie ulicy, na rogu chodnika, zaciemniło pogodny blask jego oczów. Był to powóz, który tuż koło niego przejechał, przepysznie zaprzężony, pomimo godziny wczesnej, w dwa konie czarne i w którym siedziały dwie kobiety. Jedna z nich była widocznie podwładną, jakaś towarzyszka mająca służyć za ochmistrzynię dla drugiej, młodej panny, wspaniale pięknej, z oczami dużemi i czarnemi, gorejącemi wśród twarzy matowo-bladej, bladości gorącej i żywej. Profil jej rysunku wschodniego zdradzał wyraźnie typ piękności żydowskiej i nie można było wątpić o pochodzeniu tej istoty, istnego zjawiska, które jak mówi poeta miało „wlec za sobą wszystkie serca“. Ale żartobliwa i dobroduszna twarz margrabiego zachmurzyła się nagle i skrzywiła złośliwie, ścigając wzrokiem tę młodą dziewczynę, która właśnie skręcała na rogu ulicy i zamieniła ukłon z jakimś młodym, bardzo eleganckim człowiekiem. Młody ten człowiek znał zapewne doskonale dawnego żuawa papieskiego, gdyż zbliżył się doń poufale i rzekł tonem szyderczym i w wybornej francuzczyznie:
— Nareszcie, mam cię, panie margrabio Klaudyuszu Franciszku de Montfanon!... Ukazała się, widziałeś ją i zostałeś zwyciężony!... Pożerałeś ją oczami, tę boską Fanny Hafner?.... Drżyj! Doniosę o tem jego eminencyi kardynałowi Guérillot i, jeżeli będziesz mu źle mówił o jego zachwycającej katechistce, będę świadczył, że widziałem cię zahypnotyzowanego w czasie jej przejazdu, jak trojańczycy przez Helenę. I pewny jestem, że Helena nie miała wcale tego wdzięku nowożytnego, tej duszy w piękności, tego profilu idealnego, tego wejrzenia głębokiego, tych ust marzących i tego uśmiechu!... A! jakże ona jest piękną!... Kiedyż się pan jej przedstawisz?...
— Jeżeli mistrz Julian Dorsenne — odrzekł Montfanon takimże tonem szyderczym — w swym przyszłym romansie okaże tak mało zmysłu obserwacyjnego, jak to w tej chwili czyni, to żałuję jego wydawcy... Chodź pan!
Rzekłszy to, pociągnął młodzieńca na róg ulicy Borgognona.
— Czy widzisz pan, że powóz zatrzymał się przed domem N-er 13, tam?... i boska Fanny, jak ją nazywasz, wyskoczyła?... Weszła do sklepu tego łotra Ribalty... nie zabawi ona tam długo, nie... o! widzisz, wychodzi już i odjeżdża w swym powozie... Szkoda, że nie wraca tędy, mielibyśmy przyjemność oglądania jej miny skwaszonej. I wiesz, czego ona szukała? — dodał śmiejąc się wesoło i ukazując swój nabytek — nie będzie go miała, choćby za niego ofiarowała wszystkie miliony, jakie jej uczciwy tatuś zrabował złotym młodzieńcom wiedeńskim... He! he! — mówił dalej, śmiejąc się — pan de Montfanon wstał wcześniej i nie zmarnował czasu. Ty zaś, panie obserwatorze, zgadnij, com usunął z muzeum tej kiepskiej aktorki, która już z tego przedmiotu nie zrobi sobie zabawki...
Mówiąc to, pokazał książkę swemu towarzyszowi, patrząc nań z zabawnym grymasem tryumfu.
— Nie chcę oglądać pańskiej książki — odrzekł Dorsenne. — Nie chcę! nie chcę! — dodał, widząc że Montfanon rusza ramionami — jako powieściopisarz i obserwator — sameś mię pan tak nazwał — wiem już co to jest... Może się założymy? Jest to modlitewnik z herbem marszałka Monluca. Książkę tę odkrył kardynał Guérillot. Czy tak? Mówił o niej pannie Hafner i myślał, że rozbroi pańską niechęć do niej, gdy powie panu o tem, iż do książki tej zapaliła się i chce ją nabyć. Czy nie tak? I pan, szkaradny człowieku, uprzedziłeś biedną panienkę, zabierając te szpargały. Może nie tak? Nie jestem nawet pewny, czy panu istotnie zależy co na tej książce, gdy tymczasem ona!... Przedwczoraj przepędziliśmy razem wieczór u hrabiny Steno i z radością opowiadała, że będzie miała tę książkę, na której się modlił ten wielki wojownik, ten wielkiej wiary człowiek. Wypowiedziała mi całą masę przekonań heroicznych. Zdawało mi się, że słyszę pana, słowo honoru daję! Miała wczoraj pójść i kupić te szpargały, ale sklep był zamknięty, zauważyłem to przechodząc a zapewne i pan tam chodziłeś... Czy nie tak? A teraz, gdym panu opowiedział pańską historyę od początku do końca, czy nie zechcesz mi wytłomaczyć, dla czego pan, który jesteś wcieloną prawością, żywisz antypatyę zawziętą, prawie dziecinną, racz wybaczyć wyrażenie, ku niewinnemu dziewczęciu, które nigdy nie spekulowało na giełdzie, które jest tak miłosiernem jak wszystkie razem zakony i które gotowe jest zostać tak samo pobożnem jak pan? Gdyby nie ojciec, który nie chce słyszeć o jej nawróceniu przed ślubem, byłaby już katoliczką i choć w tej chwili jest protestantką, jednak tylko do naszego kościoła chodzi... Ale gdy zostanie katoliczką zupełną i będzie miała za patronkę świętą Klaudynę i świętą Franciszkę, tak jak pan masz za patrona świętego Klaudyusza i św. Franciszka, musisz złożyć broń, stary spiskowcze i uznać szczerość uczuć religijnych tego dziecka, które ci nic złego nie uczyniło...
— Jakto nic złego? — przerwał Montfanon — jest to bardzo naturalnem, że taki sceptyk jak pan, nie rozumie tego, co ona zrobiła i co robi ciągle nie mnie osobiście, ale mym ideom. Jeżeli ktoś, jak pan, ćwiczył się w łamańcach umysłowych w cyrku Sainte Beuva i Renana, nie dziw że zachwyca się tem, iż katolicyzm, ta wielka bardzo idea, służy za elegancką zabawkę tej dziewczynie, córce rozbójnika giełdowego, marzącego o małżeństwie arystokratycznem. Pańskie szyderstwo winno znaleźć pokarm w tej okoliczności, że nawet mój przyjaciel, świątobliwy kardynał Guérillot, został oszukany przez tę intrygantkę... Ale ja, mój panie, com przystępował do stołu Pańskiego obok takiego Sonis rano przed bitwą, nie pozwolę, by używano za narzędzie do karyery światowej tego, co jest wiarą wielkiego bohatera, co jest moją wiarą. Nie pozwolę, by oszukiwano starca, którego szanuję i którego objaśnię o wszystkiem, daję panu na to słowo... Co się zaś tycze tej relikwii — dodał wskazując na książkę — może się to panu wydać dziecinnem, ale nie chciałem, by ją wmięszano w tę komedyę bezwstydną. Tak, nie wmięszają jej. Nie będą pokazywać ze słowami pustemi, z oczami przymkniętemi i miną świętoszkowatą, tego brewiarza, na którym modlił się znakomity wojownik, tak panie, ten wielkiej wiary człowiek, któryby was po prostu powiesił na pierwszej lepszej gałęzi: pana, ją i Ribalta, i byłby to z jego strony czyn bardzo chwalebny... Nic mi nie uczyniła! — powtarzał, rozogniając się coraz bardziej a twarz czerwona zapaliła mu się gniewem — ależ ona jest kwintesencyą tego, co najbardziej nienawidzę — ludzi takich jak ona i jej ojciec! Ci awanturnicy kosmopolityczni, grający rolę wielkich panów z milionami zrabowanemi na giełdzie są wcieleniem nowożytnego świata w to, co on ma najnienawistniejszego! Najprzód nie znają oni ojczyzny. Któż bo to jest ten baron Justus Hafner? Czy to jest niemiec, czy austryak, czy włoch? Czy masz pan pod tym względem jakie dane?... Nie mają przytem religii... Nazwisko, fizyonomia ojca i córki — wszystko mówi, że to żydzi, a oni tymczasem są protestantami w tej chwili, jakeś to słusznie zauważył, a później mogą zostać prawosławnymi, mahometanami — czemkolwiek bądź i zawsze tylko na jakiś czas. Nie mają rodziny. Gdzież bo ten jegomość się wychował? Co robili jego ojciec, matka, bracia i siostry? Gdzie rósł? Gdzie są jego tradycye, przeszłość — wszystko to, co stanowi jednostkę moralną?... Darmobyś pan szukał! Wszystko jest ciemnem w tej osobistości, z wyjątkiem jednej rzeczy: gdyby byli sędziowie w Wiedniu, w czasie procesu Banku Austro-dalmackiego w r. 1880, ten człowiek siedziałby dziś w więzieniu a nie w Rzymie... To fakt! Iluż to ludzi on zrujnował, ja coś wiem o tem. Mój biedny kuzyn de Saint-Rémy, który pozostawał przy jego królewskiej mości hrabi Chambordzie, utracił tam cały swój majątek a zarazem i posag córki. Ludzie odbierali sobie życie i działy się okropności. Niejaki Schroeder stracił zmysły po tym krachu i zabił się, zamordowawszy wprzód żonę i dwoje dzieci. A pan baron wyszedł z tego obronną ręką! Dziesięć lat upłynęło zaledwie od tego czasu i o wszystkiem zapomniano! Gdy przybył ażeby osiąść w Rzymie, wszystkie drzwi przed nim się otwarły, ręce mu podawano... Tak samo byłoby w Madrycie, Londynie, w Paryżu zresztą, gdyż cała Europa od r. 1789 jedno warta! Odwiedzają go, przyjmują u siebie! I pan chcesz, żebym ja wierzył w pobożność jego córki?... Nie, po tysiąc razy nie, a nawet ty sam, Dorsenne, z twą manią paradoksów i sofizmatów, masz duszę zbyt prawą, by ci ludzie nie budzili w tobie obrzydzenia, tak samo jak we mnie...
— Wcale nie — odrzekł autor, wysłuchawszy tyrady margrabiego z widocznem zaciekawieniem, ale niemniej przeto z uśmiechem niedowierzania — wcale nie... Nazwałeś mię pan skoczkiem, nie gniewam się o to, bo wiem, że mię pan kochasz. Zresztą, w przód nimbym wydał wyrok w sprawie finansowej, musiałbym rzecz zbadać. Hafner był uwolniony z pod oskarżenia. To mi wystarcza, a nawet choćby był ostatnim oszustem, to jego córka będzie zawsze aniołem. Nakoniec co się tyczy kosmopolityzmu, jaki mu zarzucasz, jest to rzecz, która mię najbardziej w nim interesuje. Widzisz jak nasze mózgi inaczej są utworzone... Znaczy to, że nie straciłem nadarmo mego półroku czasu w Rzymie, skoro poznałem tego człowieka. Nie patrz pan na mnie, jako na jednego z właścicieli cyrku wujaszka Beuve i tego biedaka „pana“ Renana!...
Mówiąc to, wziął za ramię margrabiego.
— Przysięgam panu, że mówię poważnie. Nic mię tak nie interesuje jak ta zmiana środka, te istoty, które przeszły różne formy istnienia. To moje muzeum ci ludzie — i pan chcesz, bym poświecił jeden z moich najpiękniejszych okazów? Zresztą, rób jakie chcesz zarzuty baronowi Hafnerowi nazywaj go złodziejem i samolubem, intrygantem i oszustem, jak ci się żywnie podoba, ale co się tyczy istoty „pozbawionej korzeni“, która nie wie gdzie żyli jej ojcowie, to odpowiem ci jak Bonhomet mego kolegi pana Villiers de l’Isle-Adam, który, przybywszy do nieba, usłyszał takie słowa Pana Boga: „Czy zawsze jesteś zdrowym panie Bonhomet? — „Tak samo, jak Ty, Panie“. Bo o co idzie? Pan, panie de Montfanon, urodziłeś się w Burgundyi, pochodzisz ze starej rodziny burgundzkiej, spokrewnionej z całą szlachtą burgundzką, posiadasz dobra w Burgundyi i masz winnice w Burgundyi... czego ci winszuję... I mimo to osiadłeś w Rzymie od dwudziestu czterech lat, w tem „Kosmpolis“, które przeklinasz..
— Najprzód — odparł dawny żołnierz papieski, ukazując swą ręką obciętą — mnie nie można brać w rachubę. Ja nie żyję, ja umieram...
Twarz mu się znowu rozogniła i ukazało się dno tej inteligencyi ciasnej, niekiedy ślepej, ale dumnej.
— A przytem mój Rzym niema nic wspólnego z Rzymem pana Hafnera, ani z twoim, bo jak się zdaje, przyjechałeś tu dla robienia studyów porównawczych w zakresie teratologii moralnej. Rzym dla mnie to nie Kosmopolis, jakeś pan go nazwał, ale Metropolis, miasto-matka. Zapominasz pan, że jestem katolikiem od pierwszego tchnienia, i jestem tu u siebie, w ojczyźnie mej duszy. Siedzę tu także dla tego, że jestem monarchistą, że wierzę w starą Francyę, jak ty wierzysz w świat nowożytny i że służę tej starej Francyi jak mogę, co wprawdzie nie przydaje się na nic, ale ja pełnię swój obowiązek. Jestem tu przedstawicielem św. Ludwika, jest to placówka, na której stoję po dawnemu, jak na wojnie i robię co mogę... O! ta stara Francya, jakże się odczuwa tutaj jej wielkość i jej udział w chrześciaństwie! Chciałbym, by ta to właśnie struna odzywała się w autorze tak wymownym jak pan, a nie te nieustanne paradoksy i sofizmaty. Ale to niema żadnej wartości dla was, coście powstali wczoraj a z czego się pysznicie... — dodał tonem bolesnym — nie ma wartości, że wasza historya powiązana jest nićmi webowemi z każdym kątem tego miasta! Czy bije ci serce na widok „salamandry“ Franciszka I-go i lilij, wyrzeźbionych na fasadzie kościoła św. Ludwika? Może nawet nie wiesz o tem dla czego ta ulica nazywa się Borgognona i że o kilka kroków ztąd stoi nasz kościół pod wezwaniem św. Klaudyusza burgundzkiego? Czy byłeś w kościele św. Mikołaja lotaryńskiego? Wszak pochodzisz z Vosges. A znasz św. Iwona bretońskiego?... Ale (tu głos jego stał się weselszym) wziąłeś mię na kawał, jak wy tam mówicie w swym żargonie ulicznym, bym ci wszystko powiedział co wiem o tym zbrodniarzu Hafnerze. Wszystko mi jedno, powiedziałem co czuję, z serca... Lecz zostaniesz ukarany, bo cię zaprowadzę do dawnej Francyi. Zjesz ze mną śniadanie w południe, a tymczasem obejrzymy kościoły, o których ci mówiłem. Przez godzinę będziemy żyli w czasach z przed stu piędziesięciu laty, w święcie, w którym nie było kosmopolitów, ani dyletantów, ani szlachty giełdowej. Był to świat stary, ale rześki, czego dowodzi to, że się zestarzał, a więc trwa długo, gdy tymczasem wasza społeczność, spłodzona przez rewolucyę, do czego doszła w ciągu stu lat we Francyi, we Włoszech, w Anglii, dzięki temu obrzydliwemu Gladstone’owi, który z dumy podobny jest do nowego Nabuchodonozora... Społeczność ta, jak pewne państwo, że przytoczę tu jedyne zręczne zdanie tego rozpustnika Diderota, sparszywiała wprzód, nim dojrzała! No cóż, idziesz ze mną?
— Chętniebym to uczynił — odrzekł pisarz — gdyż mylisz się pan, sądząc, że nie kocham twojej starej Francyi, co mi jednak nie przeszkadza, że wolę nową. Wszak można lubić wino bordoskie i szampańskie... Ale nie mam czasu. Muszę dziś rano obejrzeć wystawę w pałacu Castagna...
— Nie pójdziesz tam! — zawołał gorączkowo Montfanon, przyczem twarz mu się skrzywiła i wewnętrzne oburzenie musiał znów wylać w tyradach głoszonych przed kimś kogo kochał, tak jak kochał Dorsenne’a — wszak nie poszedłbyś patrzeć na to jak mordują w r. 93 króla? Cóż u dyabła! Czyż może być coś tragiczniejszego niż to wystawienie na sprzedaż publiczną starego mieszkania papieża Urbana VII, następcy Sykstusa piątego... Jest to początek konania tej drugiej wielkiej idei, jaką przedstawiała szlachta rzymska... Wiem, wiem... za służyli na to, bo nie dali się zabić co do jednego na schodach Watykanu, gdy włosi wzięli miasto. My byśmy to byli zrobili, choć nie mieliśmy papieży śród naszych dziadów stryjecznych, gdybyśmy nie byli zajęci gdzieindziej, inną walką... Czyż to nie budzi współczucia, gdy się widzi młotek komornika uderzający w pałac, w którym leżą całe stulecia dziejów! O, gdybym się urodził księciem Ardea, gdybym odziedziczył krew, dom, tytuły Castagnów i gdybym wiedział, że nic nie zostawię po sobie z tego, co nagromadzili moi ojcowie, przysięgam ci, Dorsenne, iż umarłbym z żalu. I wyobraź sobie, że ten chłopiec nieszczęśliwy jest dzieckiem zepsutem, od lat dwudziestu otoczonem przez pochlebców, niemającym krewnych, przyjaciół, doradców, że przegrał swą ojczyznę na giełdzie do bandytów takich jak jegomość pan Hafner, że wszystkie skarby nagromadzone przez szereg papieży, kardynałów, wojowników, dyplomatów — zbogaciły brudnych giełdziarzy i geszefciarzy niegodnych... no! przyznasz sam, że jest to sprawa tak opłakana, iż nie wypada się do niej mięszać nawet w charakterze widza. Chodźmy, zaprowadzę cię do św. Klaudyusza...
— Powtarzam panu, że ktoś na mnie czeka — odrzekł Dorsenne, wyrywając ramię, które despotyczny przyjaciel już schwycił — jest to nawet zabawne, że spotkałem pana na ulicy, wobec tego co uczynić zamierzam. Ale nie straciłem czasu, zachwycam się zawsze kontrastami. Czy zechcesz pan wysłuchać listy osób, które na mnie czekają? Potrwa to niedługo, byleś mi pan nie przeszkadzał. Oburzać się pan będziesz później... Ho! ho! nie chcesz pan, bym przezywał Rzym Kosmopolis, a cóż powiesz o towarzystwie, w którem mam zwiedzić stary pałac Urbana VII?... Będzie tam najprzód twa piękna nieprzyjaciołka Fanny Hafner wraz ze swym ojcem jako przedstawicielem Niemiec po trochu Austryi i Włoch a nawet Holandyi, bo zdaje się, że matka barona pochodziła z Rotterdamu. Nie przerywajże mi pan. Będzie hrabina Steno, jako reprezentantka Wenecyi i jej zachwycająca córka Alba, przedstawicielka maleńkiego kącika Rosyi, gdyż wieść niesie, że hrabina miała ten kącik, nie po nieboszczyku Steno, ale po Andrzeju Werekiewie, wiesz pan, tym, co to się zabił w Paryżu przed pięciu czy sześciu laty, rzucając się w nurty Sekwany z mostu Zgody. Będzie malarz, Lincoln Maitland, jako przedstawiciel Ameryki. Jest on obecnie kochankiem pani Steno, którą odbił hrabiemu Gorskiemu, gdy ten jechał do Polski. Będzie żona tego malarza, Lidya Maitland i jej brat, Florentyn Chapron, jako przedstawiciele poczęści Ameryki a nawet Afryki. Dziadek ich bowiem był tym sławnym pułkownikiem Chapron, o którym jest mowa w „Memoriale“, a który po roku 1815 został plantatorem w Alabamie. Ten stary mruk był pozbawiony przesądów i z jakąś mulatką miał syna, którego przyznał za swego i któremu zostawił ogromną podobno ilość dolarów. Od niego idzie Lidya i Florentyn. Nie przeszkadzajże pan, już kończę. Będzie jako przedstawicielka Anglii, katoliczka i zamężna za polakiem, pani Gorska, żona Bolesława, wreszcie Paryż wcieli się w osobę sługi pańskiego. Chciałbym pana zabrać z sobą, jeśliby bowiem połączył się z towarzystwem stary pan feudalny... nicby już niebrakowało... Idziesz pan?...
— Znowu pan chcesz kłopotać moją starą, siwą głowę? — odrzekł Montfanon. — I ten człowiek nieszczęśliwy posiada talent — zawołał, mówiąc o Dorsennie, jak gdyby go nie było — napisał kilka kartek o wyspie Rhodos, godnych Chateaubrianda i otrzymał od Boga najpiękniejszy dar: poezyę, inteligencyę, zmysł historyczny. I oto, w jakiem towarzystwie znajduje przyjemność!... Ale raz na zawsze racz mi wytłomaczyć, jaką przyjemność może mieć człowiek twej miary wśród tej cyganeryi międzynarodowej, mniej lub więcej ozłoconej, wśród której niema nikogo, coby był na swem miejscu, w swem otoczeniu właściwem, w swej tradycyi. Już nie chcę mówić o tym oszuście Hafnerze i jego córce, prowincyonalnej aktorce, ponieważ patrzysz na nią, choć jesteś powieściopisarzem krytycznym, oczami monsignora Guérillota. Ale ta hrabina Steno, mająca co najmniej ze czterdzieści lat, i dorosłą przy sobie córkę, czyż nie powinna siedzieć cicho w swym pałacu w Wenecyi i żyć uczciwie porządnie, zamiast trzymać tu pewien rodzaj salonu przechodniego, w którym ukazują się wszyscy włóczędzy europejscy, i brać kochanka po kochanku, polaka po rosyaninie, amerykanina po polaku? A ten Maitland, dla czego nie jest posłuszny jedynemu dobremu uczuciu, jakie ma jego kraj, to jest wstrętowi do rasy czarnej, dzięki czemu nie znajdziesz nawet dwóch z pomiędzy jego współrodaków, którzyby to uczynili, co on uczynił, żeniąc się z kobietą mieszańcem, choćby nawet posiadała dziesięć milionów więcej i z pół tuzina marszałków Bonapartego w prozapii? A ta młoda kobieta, jeżeli jest oszukiwana, jakże to okropne i o wiele okropniejsze, jeśli o tem nie wie. I ta pani Gorska, ta istota uczciwa, gdyż myślę, że jest taką i prawdziwie pobożną, która przez dwa lata nie spostrzegła, iż jej mąż jest kochankiem hrabiny i która zapewne nie widzi teraz, że przyszła kolej na Maitlanda! I ta Alba Steno, to dziecko dwudziestoletnie, które włóczą śród tych miłostek brudnych!... A Florentyn Chapron dla czego nie położy końca cudzołóztwu męża swej siostry? Znam go dobrze. Był u mnie z powodu pomnika, jaki kazał wznieść w kościele św. Ludwika na pamiątkę jakiegoś swego krewniaka. Szanuje zmarłych i to mi się podobało. To jedna więcej ofiara w tej ponurej komedyi, w jakiej pan bierzesz udział, pan, który wiesz wszystko...
— Ale przepraszam, przepraszam — przerwał Dorsenne — tu nie o to idzie, człowieku surowy... Mówisz, mówisz ciągle, a zapominasz o swem pytaniu... Chcę panu odpowiedzieć, jaką przyjemność znajduję w tej mozaice ludzkiej, którą ci pokazałem i nie mówmy o moralności wtedy, gdy idzie tylko o badanie. Nie wdaję się wcale w sądy o życiu, wolę mu się przypatrywać i badać i śród scen, jakie ono daje, nie znam wymowniejszej, dziwniejszej i nowożytniejszej niż ta, gdy się znajdujesz w salonie, przy obiedzie, w towarzystwie, do którego teraz idę. Jesteś w gronie osób mówiących jednym językiem, ubranych przez jednego krawca, czytających jeden i ten sam dziennik i przekonanych, że mają te same zasady i te same uczucia... Tylko te osoby przybyły z rozmaitych okolic świata i z rozmaitych tradycyj historycznych. Studyujesz je, znając z góry ich pochodzenie i ich nabytki dziedziczne i powoli, pod pokostem kosmopolitycznym, odnajdujesz rasę, nieprzepartą, niezniszczoną!... W pani domu bardzo wykwintnej, bardzo ucywilizowanej i bardzo uprzejmej, jaką jest pani Steno, znajdujesz spadkobierczynię dożów, patrycyuszkę piętnastego wieku, z przymiotami fizyologicznemi królowej mórz, z energią w żądzach i czystością w niemoralności nieporównanej, gdy tymczasem w takiej Florentynie Chapron lub w Lidyi widzisz niewolnika pierwotnego, murzyna zahypnotyzowanego przez białego, istotę niezdatną do swobody, urobioną przez całe wieki niewoli. W pani Gorskiej znów pod pokrywką uśmiechającej się uprzejmości, widzisz fanatyzm prawdy, który zrodził purytanów angielskich, a w Lincolnie Maitlandzie, po za nadczułością artysty spostrzegasz skwatera tęgiego i szorstkiego. Te odcienia ras dają się zaledwie dostrzedz z człowieku ucywilizowanym, który mówi płynnie trzema czy czterema językami, który mieszkał w Paryżu, w Nicei, we Florencyi, tutaj, żył tem życiem wykwintnem, tak pospolitem powierzchownie i tak jednostajnem. Ale ilekroć namiętność zagra w duszy, gdy człowiek dotknięty jest do żywego, wtedy okazują się różnice charakteru, nieomal gatunków zoologicznych, o tyle godniejsze podziwu, o ile ludzie stawieni sobie do oczów pochodzą z dalszych stron. Rozgrywają się wówczas dramaty, toczą się w jednym z kątów salony istne walki rasowe... Dla tego to — kończył pisarz z uśmiechem — przepędziłem sześć miesięcy w Rzymie, nie widząc wcale rzymian, zajęty wyłącznie obserwowaniem tego małego klanu, który tak silnie pana oburza. Poraz może dwudziesty odbywam takie studya i będę je zapewne jeszcze ze dwadzieścia razy odbywał, gdyż tego rodzaju klany, będące wynikiem przypadku, przedstawiają zawsze różnice... Czy teraz raczysz mię pan usprawiedliwić, pan co mi także kłopoczesz głowę i każesz dyskutować tutaj na ulicy, jak bohaterowi romansu... A więc chodźmy, lub do widzenia...
Montfanon, słuchając tej mówki, miał minę nieoszacowaną. W swej pobożnej samotności, w której konał powoli, jak sam mówił, największą przyjemność dla niego stanowiły rozprawy. Ale przynosił do nich zapał człowieka czującego gorąco i gdy napotykał na pół ironiczny dyletantyzm Dorsenne’a, tracił pewność siebie, zwłaszcza że mieli oni obaj pewne teorye wspólne, mianowicie co do dziedziczności i co do ras. Ale ta wspólność doktryn drażniła starego szlachcica i miała zarazem dlań wielki powab. Wymowna jego twarz przybrała pewien wyraz niesmaku. Mlasnął językiem z niezadowoleniem, którego ukryć nie mógł, i rzekł:
— Jeszcze jedno pytanie?... A jakiż będzie rezultat tego wszystkiego, jaki cel?... Do czego pana doprowadzą w końcu te wszystkie obserwacye?..
— Do czego mię mają doprowadzić? — Do tego, że zrozumiem wszystko, jakem to już powiedział.
— A potem?
— Tu niema żadnego potem... myśl nie zna żadnych „potem“ — odrzekł młody człowiek — jest to rozpusta tak dobra jak każda inna, i ja jej się oddaję...
— Ale... przecież śród tych ludzi, którym się przypatrujesz — rzekł Montfanon po chwilowem milczeniu — są tacy, których kochasz i tacy, których niecierpisz, którymi gardzisz i tacy wreszcie których szanujesz? Czyż nie przyszło ci na myśl, że z twoją inteligencyą niepospolitą masz względem nich pewne obowiązki, że możesz im dopomódz do tego, by wartość swą podnieśli?..
— Ba! odparł Dorsenne — to jest inna kwestya i rozprawiać o niej będziemy gdzieindziej, gdyż teraz nie chcę się spóźnić... Dowidzenia!
— Dowidzenia — rzekł margrabia, rozstając się z widoczną niechęcią ze swym towarzyszem i dodał nagle: — nie wiem za co pana tak lubię, gdyż w gruncie rzeczy, jesteś także wcieleniem jednego z występków umysłowych, który mię wstrętem napawa, wcieleniem tego dyletantyzmu, tak modnego śród uczniów „pana“ Renana, a co bądź, jak bądź jest objawem upadku. Mam wszakże nadzieję, że się z tego wyleczysz. Jesteś jeszcze tak młody!...
I przybierając znowu swój ton żartobliwy i szyderczy zawołał:
— Baw się więc dobrze na tych schodach powolnego upadku... przytem o mało nie zapomniałem, że chciałem ci dać zlecenie do jednego z figurantów waszej koteryi. Może powiesz Gorskiemu, żem wytropił książkę, o którą mię prosił przed swym wyjazdem, dotyczącą szlachty jego kraju...
— Ależ Gorski od trzech miesięcy bawi w Warszawie w interesach rodzinnych. Wszak opowiadałem panu, że podróż ta pozbawiła go kochanki.
— Jakto — zawołał Montfanon — on bawi w Warszawie? Przecież ja go dziś rano widziałem tak jak pana teraz widzę. Przejeżdżał dorożką koło fontanny Trytona. Gdybym się nie śpieszył do tego jakobina Ribalty dla ocalenia Montluca byłbym go zaczepił. Ale obaj nie mieliśmy czasu.
— Czy tylko pan pewny jesteś, że Gorski jest w Rzymie, Bolesław Gorski?... pytał z niedowierzaniem Dorsenne.
— Cóż w tem jest dziwnego! — odparł Montfanon ciągle tym samym tonem drwiącym. Jest to przecież bardzo naturalne, że nie chciał pozostać długo zdala od miasta, w którem mieszka jego żona i metresa wczorajsza, dzisiejsza i jutrzejsza. Sądzę, że twoi słowianie i anglo-sasi nie mają także przesądów i że dzielą się sensacyami weneckiemi z dyletantyzmem całkiem nowożytnym... Byłoby to zupełnie po kosmopolitycznemu.. No, jeszcze raz do widzenia. Zakomunikuj mu moją wiadomość, jeśli go zobaczysz, a przytem...
Tu twarz jego przybrała znowu wyraz dziecinnej radości, ilekroć mógł dokuczyć komuś, kogo nie lubił.
— A przytem nie zapomnij powiedzieć pannie Hafner, że córka jej ojca nie będzie miała nigdy, przenigdy tej książki! Jest to rzecz nie dla kiepskich aktorek i intrygantek, to... Błażej de Montluc, pan de Montluc, bohater Sienny i Rabastensu!
I śmiejąc się jak student uciekający ze szkoły, ściskał książkę pod pachą i powtarzał: „Nie będzie jej miała, słyszysz pan — i powiedz jej o tem, że nigdy jej mieć nie będzie!





  1. Do ust zamkniętych mucha się nie dostanie.
  2. Św. Błażeja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.