<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska

— Gdzie Felek?
— Niema Felka.
Felkowi znudziła się służba w okopach. Ruchliwy był chłopak — ani chwili nie mógł usiedzieć na miejscu. A tu siedź w rowie całemi tygodniami i łba nie wychylaj, bo zaraz strzelają, a porucznik się złości.
— Schylisz ty swój głupi łeb, czy nie? — woła porucznik. — Postrzelą głupca, a potem wozić go trzeba po szpitalach, opatrunki robić. I bez ciebie dosyć jest kłopotów.
Raz i drugi skrzyczał tylko, a za trzecim razem wsadził go do paki na trzy dni na chleb, na wodę.
A to tak było:
W nieprzyjacielskich okopach zmienił się oddział. Stary poszedł na wypoczynek, a nowy oddział w nocy go zmienił. Okopy ich były teraz tak blizko, że jedni słyszeli, co krzyczą drudzy. Więc zaczęli sobie wzajemnie wymyślać.
— Wasz król jest smarkacz, — wołają z nieprzyjacielskiego okopu.
— A wasz jest niedołężny dziad.
— Wy dziady. Buty macie dziurawe.
— A wy głodne pyski, lurę dostajecie zamiast kawy.
— Chodź sprobuj.
— Jak weźmiemy waszego do niewoli, to taki głodny jak wilk.
— A wasi obdarci i głodni.
— A dobrze uciekaliście przed nami.
— Ale spraliśmy was na ostatku.
— Strzelać nie umiecie. Wasze kule lecą do wron.
— A wy umiecie?
— Pewnie, że umiemy.
Zezłościł się Felek, wyskoczył z okopu, odwrócił się plecami do nich, pochylił, płaszcz zakasał i krzyknął:
— No to strzelajcie!
Huknęły cztery strzały, ale nie trafiły.
— O, strzelcy.
Żołnierze się śmieli, ale porucznik bardzo się rozgniewał i wsadził Felka do paki.
To była głęboko pod ziemią wykopana jama, obłożona deskami. Bo trzeba wiedzieć, że żołnierze brali deski z rozbitych chałup i porobili sobie w okopach ściany, podłogi, a nawet altanki, żeby ich deszcz nie moczył i błota nie było.
Przesiedział Felek dwa dni tylko w drewnianej klatce pod ziemią, bo mu porucznik przebaczył. Ale i tego było mu za wiele.
— Nie chcę służyć w piechocie.
— A gdzie pójdziesz?
— Do aeroplanów.
Akurat w państwie Maciusia brakło benzyny. Ale bez benzyny trudno aeroplanom wozić duże ciężary. Więc przyszedł rozkaz, żeby do aeroplanów brać tylko lekkich żołnierzy.
— Idź ty, serdelku, — śmieli się żołnierze z jednego grubasa.
Rada w radę, — Felek pójdzie. Bo kto może być lżejszy, jak nie dwunastoletni chłopak. Pilot będzie kierował aeroplanem, a Felek będzie bomby rzucał.
Trochę się zmartwił Maciuś, a trochę i cieszył, że niema Felka.
Felek jeden jedyny wiedział, że Maciuś jest królem. Prawda, Maciuś sam go prosił, żeby nazywał Tomkiem. Ale zawsze nie było to w porządku, że go Felek traktował, jak równego sobie. I żeby to jak równego, ale nie. Ponieważ Maciuś był młodszy, więc Felek go lekceważył. Felek pił wódkę i palił papierosy, a jak Maciusia chciał kto poczęstować, zaraz mówił:
— Jemu nie dawajcie, on mały.
Maciuś nie lubił pić ani palić, ale chciał sam powiedzieć, że dziękuje, a nie — żeby Felek mówił za niego.
Jak wychodzili z okopów w nocy na zwiady, zawsze tak Felek kierował, że jego zabierali żołnierze.
— Nie bierzcie Tomka — co on wam pomoże?
Zwiady były niebezpieczne i ciężkie. Trzeba było cicho czołgać się na brzuchu aż do nieprzyjacielskich drutów kolczastych, przecinać je nożycami, albo szukać ukrytej warty nieprzyjacielskiej. Czasem godzinę leżeć trzeba cichutko, bo jak usłyszeli szmer, zaraz puszczali rakiety i strzelali do śmiałków. Więc żołnierze żałowali Maciusia, bo młodszy i delikatniejszy, i częściej brali Felka. A Maciusiowi było przykro.
Teraz został sam jeden i duże usługi oddawał oddziałowi: to warcie zanosił patrony, to wślizgnął się pod drutami do nieprzyjacielskich okopów, a dwa razy w przebraniu zakradł się aż na ich stronę.
Przebrał się Maciuś za pastuszka, przekradł się przez druty, uszedł ze dwie wiorsty, usiadł przed rozwaloną chałupą i niby to płacze.
— Czego płaczesz? — dostrzegł go jakiś żołnierz.
— Co nie mam płakać, jak nam chałupę spalili, a mama gdzieś poszła — nie wiem, gdzie.
Wzięli Maciusia do sztabu, kawą napoili. Przykro było Maciusiowi.
— Ot, dobrzy ludzie, nakarmili, jeszcze mu jakiś stary kaftan dali, bo drżał z zimna, bo go dla niepoznaki w biedne szmaty na drogę ubrali. Ot, dobrzy ludzie, a on Maciuś, ich oszukuje, — szpiegować przyszedł.
I już Maciuś układał sobie w głowie, że nic nie powie, kiedy tak. Niech sobie mówią na niego, że głupi, że nic nie wie i niech go więcej nie posyłają. Nie chce być szpiegiem. Ale zawołali go do sztabowego oficera.
— Słuchaj mały, jak ty się nazywasz?
— Tomek się nazywam.
— Więc słuchaj Tomek. Możesz zostać przy wojsku, jak chcesz, póki twoja mama nie wróci. Dostaniesz ubranie, kociołek żołnierski, zupę i pieniądze. Ale musisz się do nich przekraść i zobaczyć, gdzie mają prochownię.
— Co to jest prochownia? — udał Maciuś, że nie wie.
Więc go zaprowadzili, pokazali mu, gdzie są kule armatnie, gdzie bomby i granaty, gdzie proch i patrony.
— Wiesz teraz?
— Wiem.
— No to pójdziesz, zobaczysz u nich, gdzie to wszystko mają schowane, a potem wrócisz tu i opowiesz.
— Dobrze, — zgodził się Maciuś.
A oficer nieprzyjacielski kontent, że mu się tak łatwo udało. Aż dał Maciusiowi tabliczkę całą czekolady.
— To tak? — pomyślał z ulgą Maciuś. — Już jak mam być wywiadowcą, wolę dla swoich.
Odesłali go do okopów i puścili w drogę. A żeby nie było słychać, że idzie, dla niepoznaki trochę strzelali, ale w górę.
Wraca Maciuś, ale taki zadowolony, zagryza czekoladę, to pełznie na czworakach, to czołga się na brzuchu.
Aż tu — bac — bac — swoi do niego strzelają. I mogli go zabić nawet, bo zauważyli, że ktoś się skrada, a nie wiedzieli kto.
— Puśćcie tam trzy rakiety — krzyknął porucznik.
Wziął lornetę — patrzy — i aż się zatrząsł ze strachu:
— Nie strzelać. Zdaje się, że Wyrwidąb wraca.
I bez przeszkód wrócił już Maciuś, wszystko opowiedział, co i jak. Zaraz porucznik zatelefonował do artylerji. Zaraz zaczęli strzelać do nieprzyjacielskiej prochowni. Dwanaście razy nie trafili, a trzynasty raz widocznie trafili w nieprzyjacielską prochownię. Bo jak nie huknie, aż całe niebo zrobiło się czerwone — taki dym, aż dusi.
Zakotłowało się tam w nieprzyjacielskich okopach. Porucznik podniósł w górę Maciusia i trzy razy powiedział:
— Zuch chłopak, zuch chłopak, zuch chłopak.
A no dobrze. Jeszcze więcej go kochają. Bo w nagrodę dano oddziałowi całą beczułkę wódki — a że nieprzyjaciel nie miał teraz prochu, więc przez trzy dni spać mogli spokojnie. I porucznik nie zabraniał nawet wyjść trochę z okopów, wyprostować plecy. A tamci siedzą i tak się złoszczą, że nic nie mogą poradzić.
I znów wszystko poszło po staremu. W dzień Maciuś uczy się u porucznika, a czasem kopie trochę, bo deszcz ciągle psuje okopy, to go wyślą na wartę, to postrzela. I dużo razy myślał Maciuś:
— Jakie dziwne. Tak bardzo chciałem wynaleźć szkło palące, żeby wysadzać w powietrze nieprzyjacielskie prochownie. I chociaż niezupełnie, ale trochę się spełniło moje życzenie.
I tak skończyła się jesień — i nadeszła zima.
Śnieg upadł. Przysłano im ciepłe odzienie. Biało było i cicho.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.