Król Maciuś Pierwszy/12
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś Pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I znów miał się Maciuś ważnej nowej rzeczy dowiedzieć. Przecież nie mogły tak wojska siedzieć tylko w okopach. Bo coby to było? Jakby się wojna skończyła?
Cicho było w okopach na froncie, ale zato szła ogromna praca w stolicy. Trzeba było przygotować wszystko, żeby zebrawszy wojsko w jedno miejsce, z całej siły uderzyć na nieprzyjaciela i przełamać front. Bo jak tylko w jednem miejscu przerwać linję okopów, nieprzyjaciel musi wszędzie uciekać, bo przez tą przerwę wchodzą wojska i zaczynają strzelać od tyłu.
Przez zimę porucznik został już kapitanem, a Maciuś dostał medal. O, jakże się cieszył. Oddział ich dwa razy wymieniony był, że się dzielnie sprawuje.
Sam jenerał przyjechał do ich okopu i czytał rozkaz:
„W imieniu króla Maciusia dziękuję oddziałowi za wysadzenie prochowni w powietrze i za dzielną służbę w obronie ojczyzny i rodaków. I daję wam tajne polecenie, żeby przerwać front nieprzyjacielski, jak tylko będzie ciepło“.
To był wielki zaszczyt.
Zaraz zaczęto potajemne przygotowania. Przywieziono dużo armat i kul. A z tyłu zebrała się konnica i czeka.
Co dzień patrzą żołnierze na słońce, kiedy już będzie ciepło. Bo im się już strasznie nudziło.
Tak biedacy czekali, tak się szykowali. A nie wiedzieli, ile przecierpieć będą musieli. Kapitan ich taki wymyślił podstęp wojenny: żeby nie napadać wszystkiemi siłami, tylko pierwszego dnia część wojska posłać do ataku, żeby szli tylko na niby, i żeby się zaraz wrócili. Wtedy nieprzyjaciel będzie myślał, że oni słabi, a na drugi dzień dopiero rzuci wszystkie siły i przerwie linję okopów.
Tak też i zrobił.
Posłał połowę wojska do ataku. Przed atakiem długo kazał strzelać artylerji w nieprzyjacielskie druty kolczaste, żeby je porozrywać, poszarpać i zrobić wolną drogę dla piechoty.
— Naprzód!
Och, jak przyjemnie wybiedz z tych nieznośnych okopów, z tych mokrych rowów, biedz z całej siły i krzyczeć: „Wiwat — naprzód — dalej“. Przestraszył się nieprzyjaciel, kiedy zobaczył, że walą na niego na bagnety, nawet strzelał mało i bezładnie. Już doszli do drutów kolczastych, które były porozrzucane. A tu kapitan daje hasło do odwrotu.
Ale Maciuś i jeszcze kilku żołnierzy, czy że nie słyszeli rozkazu, czy że poszli trochę dalej — otoczeni przez nieprzyjacielską wartę, dostali się do niewoli.
— Acha, zlękli się wasi — drwili żołnierze. — Lecieli, lecieli, hałasu narobili, a jak do nas dobiegli, to uciekli. I wcale was nie tak znów dużo.
Tak mówili nieprzyjacielscy żołnierze, bo wstyd im było, że stchórzyli i zapomnieli aż strzelać.
Po raz drugi szedł Maciuś do sztabu, tylko za pierwszym razem przebrany był i szedł jako wojenny wywiadowca, a teraz w żołnierskim płaszczu szedł jako jeniec.
— A znamy cię ptaszku, — krzyknął rozłoszczony nieprzyjacielski oficer. — To ty byłeś w zimie, to przez ciebie prochownię naszą wysadzili w powietrze. Ho, ho! już teraz nam nie umkniesz, jak wtedy. Weźcie starszych żołnierzy do obozu jeńców, a mały za szpiegostwo będzie powieszony.
— Jestem żołnierzem — krzyknął Maciuś. — Macie mnie prawo rozstrzelać, ale nie wieszać.
— Takiś ty mądry — krzyknął oficer — patrzcie, czego mu się zachciewa. Teraz może jesteś żołnierzem, ale wtedy byłeś Tomkiem i zdradziłeś nas. I my ciebie powiesimy.
— Nie wolno — znów upierał się Maciuś. — Ja wtedy także byłem żołnierzem, a przyszedłem tu w przebraniu i umyślnie usiadłem przed spaloną chałupą.
— No, dosyć gadania. Odprowadzić go osobno pod silną strażą do więzienia. A jutro sąd wojenny rozpatrzy tę sprawę. Jeżeli byłeś naprawdę i wtedy żołnierzem, to może ci się uda, choć wolałbym stryczek dla ciebie, niż kulę.
Na drugi dzień odbył się sąd polowy.
— Oskarżam tego chłopca — mówi oficer na sądzie — że w zimie wyszpiegował, gdzie jest nasza prochownia — i doniósł nieprzyjacielskiej artylerji. Dwanaście razy strzelili i nie trafili, a za trzynastym razem trafili i wysadzili prochownię w powietrze.
— Czy tak było, czy przyznajesz się do winy? — zapytał się siwy sędzia–generał.
— Było inaczej. Nie ja wyszpiegowałem, gdzie jest prochownia, a ten właśnie oficer mnie zaprowadził, pokazał mi wszystko i kazał iść zobaczyć, gdzie jest u nas prochownia — i dać mu znać. I za to dał mi czekoladę. Może nie tak było?
Zaczerwienił się bardzo oficer, bo źle wtedy zrobił, bo nie wolno mówić nikomu, gdzie są składy pocisków.
— Byłem żołnierzem i posłano mnie na wywiad, a wasz oficer chciał ze mnie zrobić szpiega — ciągnął śmiało Maciuś.
— A skąd ja mogłem wiedzieć? — zaczął się tłomaczyć oficer.
Ale jenerał nie dał mu dokończyć:
— Wstyd, panie oficerze, że taki mały pana oszukał. Zrobiłeś pan źle i będziesz za to ukarany. Ale i temu chłopcu przebaczyć nie można. Co pan powie, panie adwokacie?
Adwokat zaczął bronić Maciusia:
— Panowie sędziowie, oskarżony, który to się podaje za Wyrwidęba, to za Tomcia Palucha — nie jest winien. Był żołnierzem i musiał się słuchać. Poszedł na wywiad, bo go posłano. I myślę, że powinien być posłany tak samo do obozu jeńców, jak inni.
Generał trochę się ucieszył, bo mu żal było chłopaka. Ale nic nie mówił, bo wojskowy nie ma prawa pokazać, że kogoś żałuje, a tembardziej nieprzyjacielskiego żołnierza.
Więc tylko schylił głowę nad książką, gdzie były napisane wszystkie prawa wojenne — i szukał, co tam napisane o szpiegach wojennych.
— Ooo, jest — powiedział nareszcie. — Szpiegów cywilnych, którzy za pieniądze zdradzają — należy wieszać odrazu, szpiegów wojskowych można zaraz rozstrzelać, albo jeżeli adwokat się nie zgadza, trzeba odesłać wszystkie papiery do wyższego sądu i z rozstrzelaniem trochę poczekać.
— Więc ja żądam — powiedział adwokat — żeby posłać tę sprawę do wyższego sądu.
— Dobrze — zgodził się generał i wszyscy sędziowie.
I Maciusia odprowadzono znów do jego więzienia.
Więzienie Maciusia — to była sobie zwyczajna chałupa wiejska. Bo w polu na froncie niema przecież wielkich kamiennych domów z kratami w oknach. Takie wygody mają miasta, a nie — wojsko na froncie. Więc też Maciusia odprowadzono do tej chałupy, tylko że przed oknami i przed drzwiami stało po dwóch żołnierzy z nabitemi karabinami i rewolwerami.
Siedzi więc Maciuś i myśli nad swoją dolą. Ale jakoś wcale nie traci nadziei.
— Mieli mnie powiesić, a nie powiesili. Może się i od kuli wykręcę. Tyle już kul kręciło się koło mnie.
Zjadł z apetytem kolację, nawet bardzo smaczną — bo skazanych na karę śmierci dobrze żywią — już takie jest prawo. A Maciuś tak był traktowany, jak skazany na śmierć.
Usiadł Maciuś przy oknie i patrzy w niebo, jak aeroplany fruwają: nasze to czy nieprzyjacielskie? — myśli sobie.
A tu jak nie grzmotną odrazu trzy bomby, a wszystkie blizko Maciusinego więzienia.
Co było potem, Maciuś nie pamięta. Bo znów spadł cały grad bomb. Jedna uderzyła w chałupę — coś się zakotłowało. Jakieś jęki, krzyki, furczenie. Ktoś go pochwycił, ale Maciuś głowę miał zwieszoną. Potem coś klekotało nieznośnie. A kiedy się wreszcie ocknął — leżał na szerokiem łóżku w jakimś pięknie umeblowanym pokoju.