Król Maciuś Pierwszy/34
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś Pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maciuś był przecież u zagranicznych królów, kiedy go poprosili w gości. Więc wiedział, jak oni robili. Było ładnie, nawet bardzo ładnie. Ale przyjęcie, które Maciuś przygotował dla swoich królewskich przyjaciół, było zupełnie nadzwyczajne. Zresztą przyznali to zgodnie wszyscy królowie. Bo dużo rzeczy było z góry przyszykowanych, a dużo niespodzianek wymyślił Maciuś już podczas pobytu królów. Co dzień co innego: to polowanie, to wycieczka, to przedstawienie w cyrku z tresowanemi zwierzętami, to walki siłaczów.
Pierwsi przyjechali czarni królowie. Ale też było z nimi kłopotów — o rety. Żeby nie poczciwy Bum–Drum, który podjął się pilnować porządku w przeznaczonym dla nich letnim pałacu — nie możnaby dać sobie z nimi wcale rady.
Najgorsze, że o byle co zaczynali się bić. Bili się strasznie dziko. Drapali, gryźli, i nawet ich rozerwać nie można było. To znów objadali się przysmakami, które im gotował królewski kucharz, potem płakali, że ich brzuchy bolą, a jak doktór kazał jeden dzień nie jeść, robili awantury, łamali krzesła i tłukli szyby. To znów się bali różnych rzeczy. Król Lum–Bo tak się przestraszył, kiedy zobaczył siebie w lustrze, że trzeba mu było dać krople, żeby się uspokoił. Król Du–Nko, zamiast zejść ze schodów, zjechał na poręczy, spadł i złamał nogę. Król Mup odgryzł lokajowi palec w złości. A ile było guzów, trudno zliczyć. Król Pu–Bu–Ro przywiózł dwadzieścia żon, które wcale nie były zaproszone. Król Dul–Ko–Cyn w wielkiej tajemnicy przywiózł kiełbasę, zrobioną z czterech murzynów. Znów awantura, kiedy mu kiełbasę odebrano. Król Bra–Put wlazł na drzewo i siedział tam pięć godzin, a jak chciano go zdjąć, pluł, kopał i gryzł. Musiano wezwać strażaków, którzy puścili na niego strumień wody, taki silny, że spadł do rozstawionej sieci.
Bum–Drum bardzo się wstydził za swoich ziomków i bał się, że całą uroczystość zepsują. Bo że się biją u siebie w pałacu — to trudno. Ale co będzie, jak im strzeli do głowy urządzić awanturę na galowem przedstawieniu albo podczas galowego obiadu.
— Trzeba wymyślić dla nich jakie kary: albo rózgi albo kozę.
Maciuś długo się opierał, ale widział, że inaczej sobie Bum–Drum z nimi nie poradzi.
W jednym z pokoi królewskiego pałacu było muzeum. Tam były różne narzędzia, któremi karał swoich poddanych Henryk Porywczy. Były tam szydła do wykłówania oczów, kleszcze do wyrywania paznokci i łamania palców, straszne piły do obcinania rąk i nóg, różne żelazne dyscypliny, rzemienie, kije i pałki. Aż włosy stawały na głowie, gdy się na to patrzało. Nie lubił Maciuś muzeum. W głębi ogrodu wykopana była głęboka studnia, ale bez wody, dokąd wrzucano skazanych na śmierć głodową.
Bum–Drum postanowił z tego skorzystać. I w przeddzień przyjazdu białych królów zaprowadził dzikusów do studni, potem do muzeum tortur — i miał do nich długą przemowę.
Co mówił, Maciuś nie wiedział, ale musiał im bardzo zagrozić, bo sprawowali się na ulicy i na uroczystościach zupełnie przyzwoicie.
Tylko dwa razy ukarał Bum–Drum dzikich królów. Jeden dostał dziesięć batów za odgryzienie palca białemu lokajowi, a drugi siedział cały dzień w żelaznej klatce za awanturę w nocy.
A to tak było:
Zachciało mu się w nocy grać na piszczałce. Mówią, że królowie są zmęczeni i chcą spać, a on nic. Kiedy mu siłą chcieli odebrać piszczałkę, wskoczył na szafę i zaczął rzucać na głowy różne wazony i figury, które stały na szafie. A co gorsze, że wyskoczył przez okno do parku i na tarasie zimowego pałacu takiego narobił wrzasku, że obudził wszystkich białych królów. Ci tacy źli, że im spać nie dadzą, dalej do Maciusia na skargę.
— Mało tego, że musimy z temi małpami siedzieć przy jednym stole i patrzeć, jak oni łapami i bez widelców jedzą, swoje płaskie nosy wycierają palcami — i psują powietrze, że wcale jeść nie można, tak obrzydzają jedzenie; jeszcze w nocy spokoju mieć nie możemy.
Ledwo udało się Maciusiowi wytłomaczyć, że oni się poprawią, że Bum–Drum też był dziki, a w dwa miesiące nauczył się myć pachnącem mydłem i nawet używa wykałaczek.
Groziło już, że biali królowie wyjadą, i z trudem udało się przekonać ich, że mogą jeść osobno, jeśli wolą, że tylko najmniej dzicy murzyni siedzieć będą razem.
Bo i między czarnymi królami było trzech zupełnie porządnych i wykształconych, którzy nawet nosili spodnie i kołnierzyki, i umieli nakręcać gramofon.
Może biali królowie nie ustąpili by tak łatwo, ale jedni czekali na polowanie, drudzy na walki siłaczów, a wszyscy czarni, żółci i biali, czekali na fajerwerki.
Żółtych królów przyjechało tylko dwóch. Król Kito–Siwo był już zupełnie jak biały, nosił okulary i mówił po europejsku. A Tsiń–Dań, chociaż inny, niż biali, nie był dziki, bo znał etykietę.
Z nim był znów inny kłopot. Ten z każdym chciał się witać i żegnać. Niby to nic złego, ale trzeba wiedzieć, jak on się witał. Najprzód składał każdemu królowi czternaście wstępnych pokłonów, potem dwanaście zwyczajnych, dziesięć etykietalnych, osiem ceremonialnych, potem sześć uroczystych, cztery dodatkowe i dwa końcowe. Więc razem było 14 + 12 + 10 + 8 + 6 + 4 + 2 pokłonów, co trwało 49 minut; wstępne pokłony po pół minuty, a wszystkie inne po minucie.
— Od pięciu tysięcy lat robili tak moi przodkowie, więc i ja tak będę robił.
— No dobrze, ale tak można witać się z jednym albo dwoma królami, a nie z taką chmarą.
— Dziwnie jest na świecie — myślał Maciuś — jedni są za mało grzeczni, a drudzy znów zanadto grzeczni. Jak to wszystko razem pogodzić?
Król Tsiń–Dań przyjechał z dwoma uczonymi, którym udało się przekonać Tsiń–Dania, że z czarnymi królami, których było najwięcej, wcale nie warto się witać. A białym można składać pokłony nie osobiście, a przed ich obrazami. Odfotografowano więc wszystkich białych królów na dużych fotografiach, i codzień rano i wieczorem, Tsiń–Dań składał im w swoim pokoju ukłony. Skończył z jednym, to stawiali lokaje fotografję drugiego, i tak dalej. Tsiń–Dań nigdy nie zdążył na śniadanie, chociaż o dwie godziny wcześniej wstawał i o dwie godziny później się kładł, niż inni królowie.
Co się tyczy czarnych królów, choć z tem był spokój. Jedni na powitanie dwa razy wysadzali język, inni cztery razy, inni wsadzali serdeczny palec prawej ręki w lewą dziurkę nosa, jeszcze inni uderzali się piętami w plecy, podskakując do góry trzy, a inni sześć razy.
Zdziwił się Maciuś ogromnie, gdy mu Bum–Drum powiedział, że w ubiegłym stuleciu przez lat piętnaście trwała straszna wojna między dwoma czarnymi królami, wyłącznie o to, że gdy jeden wsadzał na powitanie palec prawej ręki do lewej dziurki nosa, drugi postępował przeciwnie. Zbuntował się cały naród. Wdali się w spór kapłani i inni królowie. Jedni mówią tak, drudzy tak. Zaczęli walczyć, kto ma rację. Palili szałasy i całe wsie, zabijali kobiety i dzieci, brali do niewoli, rzucali lwom na pożarcie niewolników. Aż wybuchła zaraza, i był taki głód, że dłużej nie mogli wojować, i każdy został przy swojem. I teraz ci dwaj królowie nie witali się wcale i przy stole siedzieli zdaleka.
Powiadam: siedzieli przy stole. I to była trudna sprawa. Napocił się poczciwy Bum–Drum, zanim zrozumieli, że krzesła służą do siedzenia, a nie do rozbijania głów...
Ale kto miał prawdziwą uciechę, to dzieci w stolicy Maciusia. Szkoły były zamknięte, bo i tak nikt na lekcje nie przychodził.
Dzicy królowie nie lubili jeździć samochodami, a chodzili pieszo po mieście. A za każdym chmara chłopaków. Miała też i policja za swoje. Po uroczystości prefekt policji skarżył się, że schudł tak, że mu siedem kilo wagi ubyło.
— Bo pomyślcie tylko. Rozleźli się te małpy po mieście, i pilnuj tu, żeby jaki łobuz kamieniem w nich nie cisnął, żeby ich nie przejechali, no — i żeby oni nie zjedli kogo, bo i o to nie trudno było.
Maciuś musiał mu dać order. Wogóle dużo różnych orderów rozdał Maciuś podczas uroczystości: czarni królowie zawieszali sobie ordery w nosach, a biali, na piersiach. I bardzo byli zadowoleni.
Jeszcze miał Maciuś jedną przykrość. Bo czarnym królom nie spodobało się polowanie. I nic dziwnego: nie mogło się podobać polowanie na zające i sarny ludziom, którzy przyzwyczaili się zabijać słonie, tygrysy i krokodyle. Może i białym królom jedno mniej, drugie więcej się podobało, ale byli dobrze wychowani i udawali, że wszystko im się podoba, bo wiedzieli, że Maciuś się stara. A dzicy królowie byli źle wychowani, a może nawet myśleli, że Maciuś z nich zażartował. Bo wszczęli taki piekielny hałas i tak groźnie zaczęli potrząsać swemi łukami i dzidami, w które się na to nieszczęsne polowanie uzbroili, że biali królowie wsiedli do samochodów i chcieli zmykać, a Bum–Drum biegał, jak szalony i machał rękami, uspokajając wzburzonych, co mu się wreszcie udało.
Polowanie odbyło się bez przygód. Biali królowie postrzelili nawet dwa dziki, jednego niedźwiedzia — i myśleli, że czarni królowie zrozumieją wreszcie, że i w Europie są niebezpieczne zwierzęta. Ten, który zabił niedźwiedzia, już do końca polowania stał razem z czarnymi, niby jak ich kolega, i na migi chwalił się, że umie strzelać, że jest bardzo ważnym myśliwym. Oglądał ich łuki i strzały i nawet prosił, że chce nocować w letnim pałacu. A na drugi dzień przy śniadaniu opowiadał, że czarni są bardzo mili, że się od nich wiele można nauczyć — i nawet kto wie, czy nie smaczniejsze jest jedzenie, jeżeli się je niesie do ust palcami, a nie ostremi i zimnemi widelcami.