Król Maciuś Pierwszy/35
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś Pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stała się rzecz niesłychana: córka Bum–Druma, mała i dzielna Klu–Klu, przyjechała do Maciusia w klatce z małpami.
A było to tak:
Ogród zoologiczny był już zupełnie gotów. Wszystkie zwierzęta umieszczone już były w swoich klatkach. We środę miało się odbyć uroczyste otwarcie ogrodu, a w czwartek oddany będzie do zabawy dzieciom. Ale miała nadejść jeszcze jedna skrzynia z trzema tak rzadkiemi małpami, jakich nie posiadał jeszcze żaden biały król w swoim zwierzyńcu.
Tę skrzynię mieli rozpakować podczas uroczystości. Otworzyli tak, żeby małpy odrazu wbiegły do klatki. Wszyscy stoją i patrzą. Jak tylko odbito deskę, zaraz wyskoczyła do klatki jedna, potem druga małpa. A trzeciej niema. Odsunięto trochę skrzynię od drzwiczek klatki, a tu wyskakuje mała Klu–Klu i rzuca się Bum–Drumowi do nóg i coś mu po murzyńsku mówi.
Bum–Drum rozgniewał się strasznie i chociaż już nie taki dziki, chciał kopnąć nieposłuszną Klu–Klu, ale Maciuś wziął ją w obronę.
— Klu–Klu zrobiła źle, że uciekła z domu. Klu–Klu zrobiła źle, że w nocy sama odbiła skrzynię, jedną małpę wypuściła i sama zajęła jej miejsce. Ale Klu–Klu poniosła już karę. Bo nawet dla murzyńskiego dziecka — sześć tygodni jechać w skrzyni z małpami — jest rzeczą bardzo nieprzyjemną. A przecież Klu–Klu nie była zwyczajnem czarnem dzieckiem, a przyzwyczajoną do wygód córką królewską. Zresztą i w skrzyni nie miała tych wygód, co małpy, bo nie mogła dochodzić do okienka skrzyni, przez które dawano im żywność, bo się obawiała, żeby jej nie odkryto w drodze i nie odesłano do domu.
— Królu Bum–Drum, przyjacielu Bum–Drum — powiedział wzruszony Maciuś — możesz być dumny ze swojej córki. Na nic podobnego nie zdobyłaby się nie tylko dziewczynka, ale żaden biały chłopak.
— Mogę ci podarować tę niesforną dziewczynę, którą tak bronisz — powiedział rozłoszczony Bum–Drum.
— Dobrze — zgodził się Maciuś — niech zostanie w moim pałacu, niech się uczy, a gdy zostanie królową, będzie taką samą reformatorką wśród czarnych, jak ja jestem królem–reformatorem wśród białych.
Rzecz dziwna: w godzinę po tej całej awanturze Klu–Klu zachowywała się tak, jakgdyby tu już była bardzo dawno.
A kiedy stary profesor, który znał 50 języków, przemówił do niej po murzyńsku i wytłomaczył, co chce z nią zrobić Maciuś — odpowiedziała odrazu:
— Ja tak samo myślałam. Mój złoty, lwi, krokodylowy profesorze, tylko zaraz zacznij mnie uczyć waszego języka, bo inaczej nie mogę powiedzieć, co myślę, a mam plany bardzo ważne, a nie lubię ani czekać, ani odkładać.
Okazało się, że Klu–Klu zna już sto dwanaście europejskich wyrazów, których nauczyła się podczas pobytu Maciusia w Afryce.
— To nadzwyczajne jednak, jaka ta mała ludożerka jest zdolna — dziwił się profesor. — Nadzwyczajną ma pamięć.
Bo Klu–Klu nietylko pamiętała wyrazy, ale i skąd się każdego wyrazu nauczyła, od kogo słyszała. Okazało się, że siedząc w klatce nauczyła się wielu wyrazów od marynarzy.
— Fe, Klu–Klu — mówił profesor — skąd ty znasz te brzydkie wyrazy. Chyba nie rozumiesz, co one znaczą.
A Klu–Klu:
— Te trzy wyrazy powiedział tragarz, kiedy brał na plecy klatkę. Te cztery wyrazy powiedział, kiedy się potknął i mało nie przewrócił. Tak mówił nasz przewoźnik, kiedy nam jeść dawał. To krzyczeli marynarze, kiedy byli pijani.
— To smutne, moja Klu–Klu, że takiemi wyrazami powitali cię biali — powiedział profesor. — Musisz je prędko zapomnieć. My biali, ładnie między sobą mówimy. Bardzo chętnie będę cię uczył, miła, dzielna, biedna Klu–Klu.
Aż do końca uroczystości Klu–Klu była na pierwszym planie. We wszystkich wystawach najwięcej było teraz fotografji Klu–Klu. Chłopcy najgłośniej krzyczeli i najwyżej rzucali na wiwat czapki, kiedy ukazała się w samochodzie Klu–Klu. A kiedy podczas otwarcia sejmu dziecięcego — Klu–Klu powiedziała w europejskim języku:
— W imieniu moich czarnych rodaków, dzieci murzyńskich, witam ten pierwszy na świecie parlament dziecięcy.
Zerwała się taka burza oklasków i taki zapanował zachwyt, że nawet Felek, chociaż energiczny, nie mógł sobie poradzić. Aż zirytowany krzyknął do jednego z posłów, który się darł jak szalony:
— Te, słuchaj, jak nie przestaniesz, to dostaniesz w zęby.
To odezwanie się Felka wywarło złe wrażenie wśród białych królów, ale nie dali po sobie poznać.
Chętnie opisałbym szczegółowo wszystkie zabawy i uroczystości, ale zabrakłoby miejsca na opis ważniejszych rzeczy, bo przecież nie o zabawach powinno się pisać w książce o królu–reformatorze. Bo czytelnicy tej książki powinni dobrze pamiętać, że Maciuś nie, ot tak sobie, zaprosił do siebie gości, a szło mu o ważne sprawy polityczne.
Tu między gośćmi był i stary król ze swoim synem — wrogiem zawziętym Maciusia. Tu był i drugi król, przyjaciel żółtych. Tu był i smutny król, z którym Maciuś już parę razy prowadził dłuższą rozmowę:
— Drogi Maciusiu — mówił smutny król — muszę przyznać, że zacząłeś bardzo odważnie, że twoje reformy są bardzo ciekawe i ważne. Do tej pory idzie ci wszystko dobrze, nawet świetnie. Ale pamiętaj: reformy okupuje się ciężką pracą, łzami i krwią. Ty zaczynasz dopiero. Nie łudź się, że tak zawsze będzie. I nie ufaj zbytnio swym siłom.
— O wiem — odparł Maciuś — że to trudno. — I opowiedział, ile pracuje, ile nocy nie spał, ile razy jadł zimny obiad.
— Najgorsze, że nie mam własnego portu — żalił się Maciuś. — I robią mi trudności z przewożeniem złota.
Zamyślił się smutny król i powiedział:
— Wiesz Maciusiu, ja myślę, że stary król dałby ci jeden ze swoich portów.
— Ach, gdzież znowu. Syn mu na to nie pozwoli.
— A ja myślę, że pozwoli.
— Ależ on mnie nienawidzi. Zazdrości mi, podejrzewa, obrażony jest — no wszystko.
— Tak, to prawda, wszystko prawda. Ale mimo to, on się zgodzi.
— Dlaczego? — zdumiał się Maciuś.
— Bo się ciebie boi. Na moją przyjaźń nie może liczyć — uśmiechnął się smutny król. — Drugi król zadowolony, że ustępujesz mu żółtych królów.
— Przecież nie mogę zabierać sobie wszystkiego — odburknął Maciuś.
— No tak, rozumnie jest nie chcieć panować nad całym światem. Ale byli, są i będą tacy, którzy będą probowali. Może i ty Maciusiu sprobujesz.
— Nigdy!
— Oho, ludzie się zmieniają; powodzenie psuje.
— Ale nie mnie.
W tej chwili wszedł stary król z synem.
— O czem tak mówicie wasze królewskie moście?
— A ot Maciuś się żali, że nie ma portu. Maciuś ma góry, lasy, miasta, pola, ale nie ma morza, ani okrętów. A teraz, kiedy zaprzyjaźnił się z afrykańskimi królami, koniecznie port mu potrzebny.
— I ja tak myślę — odparł siwy król. — Ale na to może się znaleźć rada. W ostatniej wojnie Maciuś nas zwyciężył i przerwał wojnę, nie żądając od nas nagrody. To było bardzo szlachetnie z jego strony. Ale teraz na nas kolej, żeby pokazać, że potrafimy być wdzięczni. Prawda mój synu, że bez szkody dla siebie możemy ustąpić Maciusiowi część naszego morza i jeden port.
— A za okręty Maciuś nam zapłaci — prędko dokończył syn. — Ma przecież tylu bogatych przyjaciół.
— Ależ najchętniej w świecie — ucieszył się Maciuś.
Wezwano natychmiast ministra spraw zagranicznych i sekretarza stanu, napisano odpowiedni papier, który podpisali wszyscy królowie. Mistrz ceremonji przyniósł skrzynkę, i Maciuś przyłożył drżącą ręką pieczęć.
Był najwyższy czas kończyć, bo właśnie zapalali fajerwerki.
Było na co patrzeć. Całe miasto wyległo na ulice. Park zajęty był przez posłów, wojsko i urzędników. Osobno zajmowali miejsce dziennikarze, którzy z całego świata zjechali się, aby opisywać te cuda do swoich gazet. Na balkonach, oknach i na tarasie pałacu zebrali się królowie. Część dzikich królów wdrapała się na dach, żeby lepiej widzieć.
Oto płonie wieża. Bengalskie ognie, rakiety, kule zielone, czerwone lecą ku niebu. Węże ogniste. Młynki, raz wraz inne kolory. A okrzyk podziwu wydarł się ze wszystkich piersi, gdy zapalono ognisty wodospad. I wszystko to wśród huku i strzałów.
— Jeszcze, jeszcze! — wołali afrykańscy królowie zdumieni i oczarowani, nazywając Maciusia Królem Stubarwnego Nieba i Pogromcą Ognia.
Ale trzeba było wcześniej iść spać, bo na jutro rano naznaczony był odjazd.
Sto orkiestr grało na ulicach, kiedy samochody królewskie odwoziły gości na kolej. I dziesięciu królewskiemi pociągami opuścili biali, czarni i żółci królowie gościnną stolicę Maciusia.
— Odnieśliśmy wielkie dyplomatyczne zwycięstwo — rzekł prezes ministrów, zacierając ręce, w powrotnej drodze.
— Co to znaczy? — zapytał Maciuś.
— Oto genjusz — powiedział prezes. — Wasza królewska mość, nie wiedząc wcale, zrobiłeś rzecz wielką. Zwyciężać można nie tylko na wojnie: pobić i kazać sobie coś dać za to. Bez wojny, dyplomatyczne zwycięstwo, — to wycyganić coś potrzebnego. Mamy port, to najważniejsze.