<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wprowadzono Maciusia do królewskiego namiotu. A choć zmęczony podróżą, zaraz pierwszej nocy musiała mu Klu-Klu opowiedzieć, co się właściwie stało. A zresztą, sam widzi, co się dzieje. Obóz nieszczęśliwych dzieci wygląda strasznie. Niema zupełnie jedzenia, bo nie przygotowali nic na drogę. Wszędzie płacz i jęki chorych. Nie mają sił iść dalej, a zostać na miejscu, to znaczy zginąć. Kto mógł, dawno uciekł z obozu, a reszta czeka, co powie Maciuś.
— Pamiętasz Klu-Klu, jak goniłaś wiewiórkę na drzewie? — pyta się Maciuś.
— A pamiętasz, jakeś Antkowi zęby wybiła?
— Pamiętam, — mówi Klu-Klu i nawet się nie uśmiechnęła.
Jeżeli ktoś jest zawsze wesoły, a raz smutny, najbardziej żal wtedy.
Długo nic nie mówią.
— Ile jest dzieci w obozie?
— Już teraz sama nie wiem. Część wyginęła w drodze, część się rozbiegła.
— Jak myślisz: czy wytrzymacie jeszcze tydzień?
— Musimy.
— Więc niema co. Szkoda czas tracić. Muszę się najprędzej dostać do miasta białych, gdzie jest telegraf bez drutu. Wezwę białych na pomoc.
— A czy się zgodzą?
— Niema innej drogi. Zresztą, jeżeli się okazali honorowi w bitwie czarnych kobiet, to pewnie i dzieciom pomogą.
— Rób Maciusiu, co chcesz. Bo ja nic nie wiem.
Kiedy dzieci murzyńskie zobaczyły, że Maciuś je opuszcza, strasznie zaczęły płakać.
— Ratuj nas, — wołają.
— Nie zostawiaj nas — wołają.
Wdrapał się Maciuś na drzewo, żeby go wszystkie widziały, i mówi:
— Nie bójcie się. Wrócę z pomocą. Musicie zaczekać tydzień, a może tylko trzy dni. Im prędzej ruszę w drogę, tem prędzej przybędzie wam pomoc.
I dzieci czarne uwierzyły. Zaraz się uspokoiły i nawet niektóre zaczynają śpiewać, chociaż niebardzo głośno, bo głodne. I Maciusiowi jeszcze się straszniej zrobiło, że tak mu ufają. Bo najgorzej jest wtedy, gdy się daje słowo, że się coś zrobi, a nie ma się pewności, że się uda.
Obóz dzieci znajdował się nad wielką Afrykańską rzeką, i wiedział Maciuś, że na końcu rzeki jest port białych ludzi, a nawet bliżej są miasta — i może jest tam telegraf. Płynie Maciuś z prądem, więc bardzo prędko. Przydały mu się wycieczki na latarnię morską. Teraz dopiero widzi, jaki jest silny i rozumie, dlaczego zwyciężył Filipa.
— Jestem zahartowany! — myśli Maciuś.
I chociaż głodny, śpiący i zmęczony, pędzi, jak na skrzydłach, jakby go goniły — sam nie wie, czy cierpienia czy to słowo honoru, że dopomoże. Pędzi na swejem czółnie, jak wicher.
O świcie tyle się tylko zatrzymał, żeby zerwać trochę owoców — i dalej, bo tam czekają.
Dwie miał w drodze przygody: raz zdrzemnął się trochę — łódka sama płynęła. Ale prąd ją pchnął w stronę brzega. I mało co nie dostał się w paszczę hippopotama: dobrze, że wioseł we śnie nie puścił. Drugi raz omal nie przewrócił czółna, gdy napłynął na wielkiego krokodyla. Gdyby w tem miejscu wpadł w wodę, napróżno czekałyby czarne dzieci na pomoc.
Z początku niby układa Maciuś plan, co zrobi, jak już będzie u celu. A potem przestaje myśleć, — nic nie wie, — jakby nie był wcale człowiekiem, jakby był tylko maszyną, która bije wodę wiosłami, jakby był żelazną śrubą okrętową, którą widział podczas pierwszej podróży do Bum-Druma.
I nie ździwił się ani ucieszył, kiedy zobaczył miasto nad rzeką.
Są biali. Jest poczta. Jest biały garnizon. Jest telegraf. Telegrafista jeszcze był w swojem mieszkaniu. Ładny domek niedaleko rzeki — w ogródku. Patrzcie tylko: tam takie nieszczęście, tyle dzieci ginie, a tu żyją sobie ludzie spokojnie i nic nie wiedzą. Telegrafista podlewa kwiaty na klombie, a koło niego w białej sukience biega wesoło taka mała dziewczynka, jak Ala — i zajada chleb z miodem.
— Pan jest telegrafistą?
— No ja — bo co?
— Proszę w tej chwili podać depeszę.
— Zaraz, mój kawalerze. Jeszcze niema dziewiątej. Muszę podlać kwiaty, zanim słońce zacznie przygrzewać.
— Ale ja nie mogę czekać.
Maciuś nie może czekać. Ot zaraz upadnie i zaśnie. I będzie spał chyba sto lat. A tam dzieci czekają.
— Jestem król Maciuś.
— Król Maciuś?
— Dwie noce nie spałem... Tam umierają dzieci. Potrzebna pomoc.
Telegrafista stawia polewaczkę. Maciuś chwyta ją i wylewa wodę na głowę, żeby się orzeźwić.
— Prędzej, bo zasnę.
— No już dobrze — dobrze.
A tu żona:
— Michale, nie jadłeś śniadania.
— Zaraz wrócę.
— Wypij przynajmniej mleko.
Ale Maciuś ciągnie telegrafistę, zawisł na jego ręce.
— Prędzej.
— Już idę.
I zaczyna krawat sobie wiązać.
Wreszcie są przy aparacie.
— No więc co?
— Nie wiem — jęknął Maciuś. Jak tylko będzie odpowiedź, niech mnie pan obudzi natychmiast.
Widzi telegrafista, że Maciuś śpi.
— Kie licho?
Telefonuje do policmajstra. Policmajster śpi jeszcze. Wczoraj był na balu u gubernatora.
— A no zobaczymy.
I posyła do komendanta portu depeszę.
„Rano o ósmej przyszedł biały chłopak, nieznany, brudny, obdarty, strasznie zmęczony, mówi, że jest król Maciuś, że jakieś dzieci umierają. Potrzebna pomoc. Siedzi i śpi. Kazał się obudzić, jak będzie odpowiedź“.
W pół godziny później była odpowiedź.
„Natychmiast sprawdzić. Wezwać gubernatora. Wzmocnić straż, nigdzie bez dozoru nie puszczać. Czekam wiadomości“.
W pięć minut później nowa depesza.
„Czekam wiadomości. Król Maciuś uciekł z bezludnej wyspy. Sprawdzić, czy naprawdę Klu-Klu ogłosiła wojnę świętą czarnych dzieci. Gdzie jest jej obóz. Depeszę podał sekretarz Rady Pięciu“.
W pięć minut później znów aparat stuka:
„Czy Maciuś przybył z obozu czarnych dzieci? Jeżeli tak, gdzie się obóz znajduje. Ile jest dzieci. Czego potrzeba? Sekretarz Czerwonego Krzyża“.
W pięć minut później:
„Donieść natychmiast, w jakim stanie przybył Maciuś: czy zdrów. Smutny król“.
— Rozerwę się, czy co, u kata — złości się telegrafista, — bo znów telefon od policmajstra.
— Co robi ten chłopak?
— Śpi.
— Gdzie śpi?
— Na ławce.
— Czy oddycha?
— Oddycha.
Znów dzwonek:
— Mówi gubernator.
Powściekali się czy co? Śniadania nie jadłem jeszcze. Albo przez cały dzień ani jednej depeszy, albo — świat się wali. Jakby człowiek miał cztery ręce.
— Ej ty chłopak, król Maciuś, czy jak cię tam. Czy oddychasz? Pamiętaj, żebyś oddychał. Policmajster kazał.
A sam znów do aparatu. A tu pod oknami stają żołnierze z karabinami, jak do strzału. Wpada przestraszona żona telegrafisty:
— Uciekaj, strzelać będą.
Dziecko płacze.
A Maciuś śpi — ani drgnie.
I śpiącego porównywa gubernator z fotografją Maciusia.
— Chyba ten sam. Co prawda, fotografja z przed roku. Ale chłopcy w tym wieku rosną. Cóżby miał zresztą kłamać? Daj pan depeszę, że Maciuś.
I znów po drutach biegnie w daleki świat wiadomość:
„Zdaje się, że istotnie Maciuś. Dobudzić go nie można. Co oczy otworzy, to znów śpi. Przybył czółnem murzyńskiem sam. Posłałem po doktora, żeby go ocucił“.
Doktorowi udało się obudzić Maciusia. Oprzytomniał. Ucieszył się z depeszy Czerwonego Krzyża. Podyktował odpowiedź:
„Potrzebna żywność i dużo lekarstw. Dzieci chore i głodne. Najważniejszy pośpiech, bo mogą wszystkie wyginąć. Dzieci dużo. Ile — nie wiem. W obozie byłem tylko parę godzin, bo musiałem się spieszyć. Byłem w nocy. Błagam o ratunek dla nieszczęśliwych. Możecie ze mną robić, co chcecie, ale im musicie dopomódz. Król Maciuś“.
Doktór przyłożył rurkę, wysłuchał serce Maciusia i powiedział:
— Dajcie mu już panowie spokój. Niech śpi. Bo może dostać zapalenia mózgu, i wtedy gorzej, bo będzie plótł trzy po trzy, i nic się nie dowiecie.
Więc dali Maciusiowi szklankę mleka, rozebrali go, położyli do łóżka. I Maciuś spał cały dzień — i obudził się o godzinie jedenastej wieczorem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.