Król Moka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Moka |
Pochodzenie | Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891) |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków – Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Minęły wieki legend, ale postacie bratnie tym, które ich bohaterami bywały, zdarzają się jeszcze tu i owdzie, czasem tam, gdzieby się ich najmniej spodziewać można, jak naprzykład pomiędzy bubisami.
Bubisi, to autochtoni wyspy Fernando Poó, najprozaiczniejsi, najpotulniejsi i najleniwsi z pośród „dzikich synów wolnej przyrody“, jak się stale zawsze mówi o murzynach w tym specjalnym reporterskim stylu, który każdą warszawiankę nazywa „uroczą“, każdego lutnistę „sympatycznym“, a każdego wioślarza „dzielnym“.
Niema chyba plemienia w Afryce, na którem kilkudziesięcioletnie obcowanie z białymi tak żadnego, literalnie żadnego, nie wycisnęło piętna, jak na bubisach.
Bubis dzisiejszy jest zupełnie tym samym bubisem, który na widok pierwszych białych ludzi, na ziemię tę wstępujących, uciekł trwożnie w te nieprzystępne góry, jakiem i całe wnętrze Fernando Poó się jeży, tam zbudował chatę palmową i, bez oporu, bez walki, zostawiwszy przybyszom wolność rozpanoszenia się na wybrzeżach i równinach pięknej swej wyspy, zamieszkał wśród przepaścistych jej stoków i paprociowych lasów.
Gdy przezwyciężywszy trwogę i przekonawszy się, że nie wszyscy biali polują na czarnych, aby ich związać i sprzedać na okręt handlarzom niewolników, zszedł z gór i zetknął się z nieznanym żywiołem, cywilizacja europejska wywarła na nim wrażenie tylko następującemi przedmiotami: wódką, tytoniem, bronią palną, kotlasem stalowym, drobnemi pacioreczkami i bawełnianą tkaniną najgorszego gatunku w błękitną i czerwoną kratkę.
Od owego czasu, w założonem przez anglików mieście Clarence (dzisiejszem Santa Isabel Hiszpanów) potworzyły się liczne faktorje, porozkładały na swych półkach najróżniejsze wyroby europejskiego przemysłu, najponętniejsze świecidła i fraszki, na widok których omdlewają z zachwytu serca innych afrykanów, ale bubis pozostał na nie obojętnym.
Więcej nawet, jest on do tego stopnia zachowawczym, że gdy raz pewna faktorja, chcąc zrobić konkurencję, zaczęła sprzedawać indentycznie te same przedmioty po niższych cenach, żaden bubis nie chciał ich kupować i szedł tam, gdzie je po dawnemu mógł nabyć.
Jest w tem plemieniu jakiś nieprzeparty wstręt do wszelkiego postępu, który tłumi w nim nawet ciekawość i chęć naśladownictwa, tak silnie zazwyczaj u czarnych rozwinięte.
Codziennie widzieć można szeregi tych wątłych, czerwoną farbą (N’tola) umazanych postaci, z twarzami pokiereszowanemi szkaradnie w podłużne nacięcia nożem, co u nich zastępuje tatuowanie i nadaje im podobieństwo do przygotowanych do smażenia siekanych kotletów, jak dążą ze swych jaskółczych siedzib, kobiety przodem, obciążone koszami z olejem palmowym, jamsem i bananami, dalej dzieci, niosące jaja w łykowych króbeczkach, wreszcie mężczyźni z ustrzeloną antylopą, gołębiem, wiewiórką lub żywą kurą, wiszącą u końca zarzuconego na ramię góralskiego kija, i kalabasą wina palmowego w drugiej ręce. Cały ich przemysł i całe źródło dochodu zamyka się w tej defiladzie.
Plantator, który za drogie pieniądze musi sobie sprowadzać robotnika z Krumańskich wybrzeży i często widzi się pozbawionym rąk do pracy, napróżno kusiłby bubisa su tem nawet wynagrodzeniem, by się jął kotlasa i czyścił mu zarastające pole.
Bubis gardzi zarobkiem, który się trudem zdobywa. Na co mu to? Jedna antylopa zastrzelona z rana, ot tak, dla przyjemności, bo bubis jest namiętnym myśliwym, dostarczy mu w mieście butelkę rumu i główkę tytoniu, w domu żona (moisu) ugotuje mu jamsu z olejem palmowym: często trafi się do tego kawałek wężowego mięsa, wielki specjał bubiski, i czarny Djogenes nie pojmuje, czegoby więcej mógł pragnąć, o co się troszczyć. Jeżeli ciuła pieniądze, to chyba na kupno fuzji, a ten sprawunek stanowi epokę w jego życiu.
Rzecz prosta, iż przy tak ograniczonych ideałach i potrzebach, przy niesłychanie słabo rozwiniętej inteligencji i ślamazarnym temperamencie jest on najnieszczęśliwszą, a zarazem najbezbarwniejszą istotą pod słońcem.
A przecież z pośród tych ludzi powstał i żyje człowiek, który jest szlachetnym myślicielem, mądrym prawodawcą, dzielnym administratorem, sprawiedliwym sędzią i którego otacza aureola dziwnej, pełnej poezji tajemniczości. Jest nim król Moka.
Zanim on po śmierci poprzedniego Kokoroko, czyli króla, objął najwyższą władzę, bubisi pomimo swej potulności wiedli ciągłe pomiędzy sobą kłótnie, do najmilszych zaś rozrywek należało napadanie znienacka mieszkańców jednej wsi na drugich, czemu życie wśród gąszczy wybornie sprzyjało.
Europejczyk, tak bezpieczny na wybrzeżach, nie mógł zapędzić się w góry, żeby niezostać napadniętym, zbitym niemiłosiernie, ograbionym, a częstokroć i zamordowanym. Mieli przytem ci ludzie, tak miękkiego serca, że psy swoje, gdy małe, noszą na ręku, mieli parę zwyczajów tak potwornych i okrutnych, iż pióro wzdryga się przed ich opisem.
Ale oto zjawia się król Moka i wszystko się zmienia.
Kradzież i kłamstwo, te dwie „cnoty“ etyki murzyńskiej dostają od niego nazwę zbrodni i na równi z zabójstwem i rozbojem podlegają karze śmierci.
Nad wykonaniem nowych praw czuwa ustanowiony przez króla sąd wędrowny, boala, złożony z najrozumniejszych i najuczciwszych poddanych Moki. W pewnych epokach roku boala wychodzi z królewskiego siedliska i poprzedzana przez heroldów, dmących w rodzaj trąbki, zwanej bututu, podąża do najbliższej wsi (besé). Mieszkańcy jej wytaczają przed nią wszystkie swe skargi, spory i krzywdy, a starają się robić to jaknajprędzej, bo przez cały czas pobytu boali we wsi ciężar utrzymania sędziów na nich spoczywa.
Wymierzywszy sprawiedliwość, boala wędruje do następnej besé i tak obchodzi całą wyspę, przy dźwiękach bututu, odgrywającej tu rolę trąby archanioła w minjaturze. Po powrocie obowiązaną jest zdać ścisły raport ze swej działalności królowi, który tym sposobem wie wybornie, co się w jego państwie dzieje, choć sam osobiście nigdy go nie odwiedza. Dziś po dwudziestu latach jego rządów bubis, któryby kradł, kłamał lub rozbijał jest po prostu fenomenem.
Zdumieć się trzeba nad wpływem tego niewidzialnego władcy, zdumieć jeszcze bardziej nad wzniosłością i czysto chrześcijańską moralnością pojęć człowieka, do którego nie doszło nawet echo wyobrażeń cywilizowanego świata.
Bo bubisi tradycyjną swą nienawiść białych i trwogę przed nimi zachowali dotąd w sposobie życia swych królów.
Ciekawych w tym względzie szczegółów nasłuchałam się z opowiadań niejakiego George Scott’a, ucywilizowanego bubisa (bo i takie wyjątki, acz niesłychanie rzadkie, trafiają się), który przy zwiedzaniu góry Clarence Peaku służył nam za tłómacza i pośrednika w stosunkach z krajowcami, a w krytycznej chwili podle nas opuścił na hańbę swej misjowanej cywilizacji.
Ten George Scott, ten bubis ubrany po europejsku, zmuszający się do picia piwa (którego murzyni nie cierpią), bo to jest napój białych, ożeniony w anglikańskiej misji i nazywający pompatycznie swą żonę „Mrs Scott“, ten góral z urodzenia, a udający, że mu trudno piąć się po górach, ten typ w wysokim stopniu ujem ny i śmieszny, jak większość niby cywilizowanych murzynów, stawał się sobą, naiwnem dzieckiem natury, ubierającem w nadprzyrodzone kształty wszystko, co kocha, w co wierzy i co mu imponuje, ilekroć wspomniał święte nazwisko króla Moki.
I na niego, pomimo, że się wyemancypował i zerwał z tradycją, działał przecież potężny urok tego imienia, tak dobrze, jak gdyby jedynym jego strojem był kapelusik z łyka i przepaska z paciorków.
Pamiętam jeden nocleg w górach, kiedy siedząc przy ognisku nad brzegiem straszliwej przepaści, George Scott wygrywał na fujarce własnego pomysłu, bardzo sztucznie wydrążonej, i opowiadał mi cudacką swą angielszczyzną z rodzajem religijnego namaszczenia o królu Moce.
Oto mniej więcej jego słowa:
„Na południowej stronie wyspy w samym środku, pomiędzy wschodnią zatoką, zwaną Bjapa, a zachodnią Bdoko stoi wielka płaska góra, a w niej otwór głęboki, tak obszerny, że w nim cała wieś wygodnie zabudować się mogła. To Ryaba, miejsce święte, siedziba króla Moki. Tam on mieszka ze swemi żonami i dziećmi, a chaty sług, domowników i przyjaciół otaczają jego domostwo. Król sam jest wysoki, tak wysoki, że o głowę najwyższych przerasta. Długa broda, zapleciona u końców, spada mu na piersi. Ramię jego jest siły nadzwyczajnej, a wzrok dosięga mrówki wędrujące po pniu najdalszej palmy. Chodzi nago i przepasuje się tkaniną z kory drzewnej. Nie widział on nigdy nietylko białego człowieka, ale nawet brzegu morskiego, dlatego, że stamtąd biali ludzie przybywają. Biali dużo złego ze sobą przynieśli, więc król nie chce znać nic, co od nich pochodzi. Nie używa soli do swych potraw, bo sól to przysmak białych, nie pije wódki, bo wódka z białymi przywędrowała, jada wyłącznie to, czego wyspa dostarcza; nigdy o jego uszy nie obił się wystrzał broni palnej, a usta jego nie dotknęły tytoniu białego człowieka. Ale gdyby się dowiedział, że który z jego poddanych krzywdę białemu człowiekowi wyrządził, ukarałby go srogo, bo sprawiedliwość króla Moki nie rozróżnia kolorów skóry. Wszyscy bubisi kochają go jak ojca i posłuszni są ślepo jego rozkazom, ale mało kto po za jego najbliższemi oglądał go, bo dostęp doń trudny, nawet dla czarnych. Chyba, że kto wyjątkowo skrzywdzony przywędruje ze skargą: wtedy zawsze posłuch otrzyma. Niedawno, przed trzema laty, gubernator hiszpański chciał się koniecznie do niego dostać i namówić go, by dzieci swoje do misji katolickiej oddał. Wyprawił więc posłów z bogatemi podarunkami, ale Moka podarunki odrzucił, a na usilne żądanie osobistego widzenia się z nim, odpowiedział dumnie przez swoich ludzi, że „od gubernatora do niego tak daleko, jak od niego do nieba“.
— A jednak — zarzuciłam Scottowi, — znam dwóch białych, którzy nigdy nie kłamią, a którzy zapewniali mnie, że widzieli króla Mokę we własnej osobie.
Scott uśmiechnął się chytrze.
— Nie kłamią oni, a przecież go nie widzieli — odparł. Widzieli brata jego, który bardzo do niego podobny i którego krewni królewscy, złakomiwszy się czasem na podarki, pokazują tym, co go koniecznie chcą widzieć. Ale sam król Moka nie wie o tem i wpadłby w srogi gniew, gdyby się dowiedział.
Umilkł, i po chwili zakończył określeniem wysoce charakterystycznem w ustach murzyna:
— Król Moka jest człowiekiem prawdy.
Zadumałam się.
Więc w tym świecie istot nieoświeconych, u których instynkta zastępują miejsce uczuć, a zaspokojenie najpierwotniejszych fizycznych potrzeb starczy za wszelkie ideały, w tym świecie tak poziomym, tak tępym, zdołał wytworzyć się i żyje kult człowieka, który ani siłą zbrojną nie gnębił, ani przepychem bogactw nie olśniewał, ani szczodremi dary nie jednał, ale pierwszy, cudowną intuicją wiedziony, wsparł swój tron dziki, w wygasłym kraterze samotnej afrykańskiej góry ukryty, na tych najwspanialszych postumentach, które może dopiero szczyt cywilizacji kiedyś europejskim tronom pobuduje: na sprawiedliwości, prawdzie i pokoju.