Król puszty węgierskiej/Spadek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król puszty węgierskiej |
Pochodzenie | Zajmujące czytanki nr 5 |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cała okolica wiedziała o tem, że Walery Sądecki, właściciel Kalinówki, był dobrym człowiekiem. Nie było w sąsiedztwie towarzystwa opieki nad małoletnimi, do któregoby go nie zapraszano; nie było sądu polubownego, zęby się do niego nie udawano. Pan Walery odmawiać nie umiał, pochlebiała mu też zapewne ta powszechna ufność w jego rozum i prawość, słodząca inne przykrości. A przykrości nie brakło. Przy licznych zajęciach obywatelskich pan Walery zbyt mało miał czasu na doglądanie gospodarstwa własnego. Stąd też ani inwentarz żywy, ani rola nie dawały takich dochodów, jakie przynosićby mogły przy należytem staraniu.
— Każdy powinien czuć się obowiązanym do poświęcenia części swego czasu i swoich zasobów dla ogólnego dobra — mówiła mu jego małżonka. — Dlaczegóż ty pracujesz za wszystkich?
— To prawda, ale cóż zrobić, jeżeli jeden nie umie, drugi nie może, trzeciemu nie ufają, czwarty jest za leniwy.
Sądecki, człowiek rozumny, przyznawał żonie słuszność, ale nałóg stał się drugą naturą. Nie umiał odmówić, gdy go ktoś prosił o radę w powikłanych interesach; nie dospał, nie dojadł, a pracował, żeby kochanemu sąsiadowi dogodzić.
Tymczasem długi na majątku rosły i nareszcie stało się widocznem, że trzeba będzie sprzedać rodzinną Kalinówkę. Wtedy dopiero Sądecki podziękował współobywatelom za to zaufanie, jakiem go obdarzali, zrzekł się wszystkich dotychczasowych zajęć honorowych, uporządkował gospodarstwo, jak mógł i, nie dopuszczając do licytacji, uprosił kilku uczciwych sąsiadów, żeby mu pomogli wioskę rozparcelować, to jest rozprzedać włościanom.
Pomoc sąsiedzka okazała się tem potrzebniejsza, że p. Walery otrzymał z Galicji[1] wiadomość o jakimś spadku na rzecz jego żony, i trzeba było samemu jechać, aby ten spadek odebrać. Nasunęła się wprawdzie myśl, że temi pieniędzmi można spłacić długi i Kalinówkę zachować, ale Sądecki nie chciał tknąć kapitału żony, bo przestał dowierzać sam sobie.
Układy z włościanami przeciągały się dość długo, Sądecki nić czekał tedy ich końca, lecz wziąwszy nieco pieniędzy, wyjechał do Galicji. Żonę z synkiem zostawił w Kalinówce, aby dopilnowała ostatecznego załatwienia sprzedaży.
Regularnie dwa razy na tydzień szły listy z Kalinówki i do Kalinówki, donoszące z jednej strony o postępie parcelacji, z drugiej zaś o rozmaitych formalnościach, jakie należało załatwić, aby sumę spadkową odebrać. Ale razu pewnego tydzień minął, a pani Sądecka listu od męża nie miała. Zaniepokoiło ją to wielce; przypuszczała bowiem, że tylko ciężka choroba mogła spowodować tak długie milczenie.
Energiczna kobieta, doprowadziwszy nareszcie do skutku sprzedaż wioski, gotowa już była wszystkie ruchomości złożyć u znajomych i pojechać ze swym jedynakiem, Ludwisiem, do męża, gdy niespodzianie otrzymała od niego list, datowany z Pesztu.
Kilkakrotnie przebiegała oczami pismo męża, oblewając je rzewnemi łzami. Nareszcie zawołała synka i kazała mu czytać list głośno.
Chłopiec czytał, co następuje:
„Ukochana moja Elżbieto! Serdeczne dzięki składam Najwyższemu Bogu, że Wam obojgu i mnie służy zdrowie i chęć do pracy, że zajęcia, któremi Cię obarczyłem, zbliżają się szczęśliwie do końca i że ja tu spotkałem dobrych ludzi, którzy mi znaleźli korzystne zajęcie.
Bogaty Węgier, pan Bela Nagy (czytaj Nadi), potrzebował administratora do jednego ze swoich majątków. Spotykałem go we Lwowie kilkakrotnie, podobałem mu się, przemówiono za mną korzystnie i ofiarował mi tę posadę. Wprawdzie zamierzałem, jak wiesz, wziąć dzierżawę gdzie w kraju, byle w innej okolicy, żeby mi nadmiar znajomości i stosunków nie przeszkadzał w pracy, ale dobra administracja lepsza, niż licha dzierżawa. Jako administrator dużego majątku mogę rozwinąć całą energję, na lichej dzierżawie zaś byłbym skazany na walkę z ciągłym niedostatkiem. A przecież ciężko mi było powziąć decyzję. Boleśnie jest odrywać się od ziemi rodzinnej i pociągać za sobą dwie najukochańsze istoty, skazywać je na pozbawienie dźwięków tej miłej, drogiej mowy, która je od dzieciństwa otaczała, zmuszać, aby naginały się do nowych stosunków, nowych ludzi, spychać ze stanowiska niezależnego na podrzędne.
Ciężkie wyrzuty sobie czyniłem, że to się stało z mojej winy. I stawiałem sobie pytanie, czy przyjąć, co mi los przynosi, czy też trzymać się pierwotnego zamiaru, powrócić do kraju, szukać dzierżawy — Pan Bóg wie, jakiej? Wszyscy twoi krewni, a także i moi znajomi przedstawiali mi pana Nagy‘ego z najlepszej strony, on sam nalegał usilnie; więc po krótkiem, choć bardzo przykrem wahaniu pojechałem z nim do Pesztu. Pan Nagy poznajomił mię tam ze swoim pełnomocnikiem i spisaliśmy umowę.
Teraz, najdroższa moja, rozstrzygnij według swojej woli: czy chcesz tu przyjechać do mnie, czy też będziesz wolała pozostać w kraju z Ludwisiem i tam dopilnować jego wychowania. Ani radzić, ani prosić Cię o to, albo o tamto, nie śmiem. Serce i rozum są ze sobą w rozterce. Sam sobie tę gorzką chwilę, raczej te gorzkie lata, zgotowałem. Bo lata całe zapewne potrwa moje oddalenie, zanim będę mógł powrócić, aby kości moje w rodzinnej złożyć ziemi.
Tymczasem zgóry dziękuję Ci za wszystko, co zrobisz i co postanowisz, i serdecznemi pocałunkami obsypuję Ciebie i synka naszego, Ludwisia, którego liściki zawsze mi wielką sprawiają przyjemność. Oczekuję z upragnieniem odpowiedzi“.
W dopisku były podziękowania, pozdrowienia i obietnica napisania do uczynnych sąsiadów, którzy dopomagali pani Sądeckiej w parcelacji, były również podziękowania i pozdrowienia dla służby i dla włościan, którzy zawsze okazywali państwu Sądeckim szczerą życzliwość.
Pani Sądecka nie wahała się ani chwili, nie potrzebowała namysłu, ani rozumowań. Serce jej dyktowało, że dla szczęścia wszystkich trojga należy być razem. Niemniej, gdy przyszło porzucać te drogie kąty kalinowieckiego dworu, z któremi się zżyła, opustoszyć je ze sprzętów, które były jakby dopasowane do ścian starego dworku, gdy przyszło jej pożegnać gniazdko, z którem ją tyle niezapomnianych wspomnień wiązało, dotąd tak schludne i miłe, a teraz zamienione jakby na bezduszny szkielet, gdy musiała najrozmaitsze sprzęty, jakby część jej samej stanowiące, posprzedawać, albo porozdawać, czuła, że własną ręką dokonywa na sobie jakby operacji bardzo, bardzo bolesnej.
Czy chociaż przyszłość wynagrodzi jej tę ofiarę, jaką z siebie robiła?
Całe sąsiedztwo poruszyła wieść o tak odległej podróży. Zdumiała się pani Sądecka, gdy ujrzała na swoim dziedzińcu powozy, bryczki, najtyczanki, i to wprzód, zanim komukolwiek doniosła o przedsiębranej wyprawie. Domownicy i wieśniacy nazbyt uczuli stratę dobrych państwa, to też mówili o niej wszędzie.
Wielką pociechą było dla zacnej kobiety to, że we wszystkich oczach czytała żal szczery i współubolewanie. Tem przykrzejszą było rzeczą rozstawać się z tylu przyjaźnie bijącemi sercami. Ale ugaszczanie sąsiadów nie opóźniło gorączkowo prowadzonych przygotowań do drogi. Zbyt przykre były chwile, wypełniane tem rwaniem nitek, wiążących ją z dotychczasowem ogniskiem, ażeby miała je dobrowolnie przeciągać.