Król puszty węgierskiej/Wyścigi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Kamiński
Tytuł Król puszty węgierskiej
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 5
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WYŚCIGI.

Kto jechał koleją przez kilka dni zrzędu, ten wie, jak podróż taka męczy. Pani Sądecka, zarówno ze względów oszczędności, jak i dla prędszego połączenia się z mężem, nie stawała nigdzie na czas dłuższy, nie zwiedzała ani pamiątek, zapełniających Kraków, ani wspaniałego Pesztu, lecz przesiadając się z pociągu do pociągu, stanęła w Temeszwarze, gdzie na stacji powitał ją małżonek.
Opisywać ich spotkania nie będziemy.
Dopiero, kiedy we troje puścili się w drogę do wsi, w której zamieszkał Sądecki, widok rozległych, nieprzejrzanych prawie łanów banackich, zieleniejących bujną i dorodną pszenicą, rozpogodził nieco ich twarze i przyśpieszył bicie serca.
We dworze zastali telegram. To mieszkańcy Kalinówki donosili, że zakupili nabożeństwo za ich pomyślność i przesyłali im najgorętsze życzenia. Państwo Sądeccy niezwłocznie podziękowali im, wysyłając telegram na ręce proboszcza, przez którego pośrednictwo otrzymali życzenia.
Pierwsze tygodnie na nowej siedzibie były nadzwyczaj pracowite. Należało się obeznać z nowemi warunkami, z gospodarstwem, prowadzonem nieco inaczej, niż w Kalinówce, wdrożyć opieszałą nieco służbę do porządku i pilności, łagodnem ale stanowczem słowem i ciągłym osobistym dozorem. Było to jakby odświeżenie i wyregulowanie dobrego, ale już nieco zaśniedziałego zegara.
Dwunastoletni Ludwiś z zapałem pomagał matce. Pani Sądecka tem chętniej uciekała się do jego pomocy, im skwapliwiej pragnęła przebyć ten początkowy okres, żeby następnie oboje z mężem mogli znaleźć codzień choć parę godzin czasu i poświęcić je kształceniu chłopaka, zanim się tyle nauczy po węgiersku, żeby można było wziąć dlań miejscowego nauczyciela i pod jego kierunkiem przysposobić go do szkół miejscowych.
Tymczasem wszyscy troje uczyli się po węgiersku. Pan Sądecki znał już trochę ten język, w młodych bowiem latach podróżował nieco po Europie i w Peszcie zatrzymała go przez czas dłuższy choroba kolegi, z którym tę wędrówkę odbywał. Teraz więc był w tej nauce przewodnikiem żony i syna.
Nareszcie skończyła się najgorętsza robota, i pan Sądecki rozmyślał, jakiejby rozrywki dostarczyć swojej rodzinie, kiedy doszła go wiadomość, że w Temeszwarze mają się odbyć wyścigi konne. Miała to być zabawa ludowa na wzór tej, jaka się każdego roku odbywała w Peszcie na polu Rakoczego. Uczestnikami jej tedy mieli być czykosi, to jest pasterze koni. Koszta urządzenia wyścigów przyjęli na siebie magnaci węgierscy, od których też wyszła myśl urządzenia ich.
Za miejsce wyścigów posłużył kawał rozległego stepu, niską tylko trawą porosłego, ogrodzony dokoła, żeby publiczność nie wchodziła tam, gdzie mają przebiegać konie, i nie spowodowała nieszczęśliwego wypadku. Na wysokich żerdziach i pod namiotami powiewały chorągiewki o barwach narodowych. Największy namiot, ozdobiony jedwabnemi draperjami, był przeznaczony dla przedstawicieli miejscowej władzy. Pięknie też była ubrana trybuna dla sędziów, którzy mieli rozstrzygać o zwycięstwie i udzielać najlepszym jeźdźcom nagrody.
Po placu wyścigowym krążyły tymczasem powozy właścicieli ziemskich, po większej części zaprzężone w czwórkę pięknych koni. Między powozami, w których siedziały świetnie strojne panie, snuli się oficerowie-huzarzy w bogatych mundurach, magnaci w węgierskich ubiorach, niektórzy panowie w cywilnej odzieży, a wszyscy na dzielnych koniach. Dokoła ogrodzenia cisnęły się masy widzów; na ławkach, jak i na trybunach pod gołem niebem, tak było pełno, że jabłko rzucone do góry nie doleciałoby do ziemi. Piękna pogoda i zajmujący widok wyścigów zwabiły bogatszych i uboższych z dalekich nawet okolic.
Nad porządkiem czuwali konni pandurzy, czyli policjanci węgierscy, i huzarzy z wydobytemi szablami.
Państwo Sądeccy spożyli obiad w hotelu i udali się na plac wyścigowy, gdzie znaleźli miejsce w pobliżu mety, skąd wszystko mogli widzieć dokładnie.
Ludwiś ciekawie przyglądał się różnobarwnemu tłumowi. Tyle koni, powozów, takich strojów, takiego mnóstwa ludzi, razem zebranych dla wspólnej zabawy, nigdy jeszcze nie widział. Z upragnieniem oczekiwał rozpoczęcia wyścigów.
Nareszcie przykłusował do jednego z najpiękniejszych namiotów niemłody pan na wronym koniu, w wytwornym stroju węgierskim, z piersią ozdobioną orderami; długie wywoskowane wąsy, smagła twarz i oczy iskrzące zwiastowały Madziara czystej krwi. Otaczała go strojna drużyna magnatów i dostojników. Gdy zasiadł w namiocie, muzyka wojskowa wnet zagrała marsza Rakoczego. Tłum powitał ulubioną melodję oklaskami. Potem pandurzy usunęli tych wszystkich, którzy w powozach, na koniach, albo pieszo znajdowali się na torze wyścigowym, wzywając, aby zajęli miejsca, przeznaczone dla siebie.
— Zaraz się zacznie — rzekł pan Sądecki, wskazując żonie i synowi gromadkę konnych, wyjeżdżających z obszernego namiotu.
Byli to czykosi, którzy na rozległych pusztach pilnują tabuny koni półdzikich.
Puszta — jest to równina nieprzejrzana, miejscami pokryta piaskiem drobnym i ruchomym tak, że każdy powiew wiatru napełnia powietrze kłębami pyłu; gdzie zaś piasek osiądzie, tam marnieje wszelka roślinność. Gdzie niegdzie gromadzą się warstwy piasku tak głębokie, że ludzie, kopiący studnię, dobrać się nie mogą do twardego gruntu. Miejscami napotyka się wyschłe jeziorka, których dno jest okryte skorupą saletry lub sody. Bywają wszakże w puszcie i okolice stepowe. Tam budują swoje szałasy czykosi, doglądający koni, guljasi, pasący bydło rogate, juhasi, pasterze owiec i ganasi, hodujący nierogaciznę.
Wśród całego tego pasterskiego ludu czykosi cieszą się największem poważaniem. Oni też mieli popisywać się teraz końmi swemi i swoją zręcznością. Przyjemnie było spojrzeć na ich zuchowate postacie, smukłe, wichrami puszty wysuszone, twarze ogorzałe od słońca, ogniste, czarne oczy, ciemny, gęsty zarost, długie wąsy woskowane, na ich białe zęby, świadczące o czerstwem zdrowiu, na ich potężne mięśnie, przekonywające o ich niepospolitej sile.
Na tę uroczystość przywdziali strój świąteczny: głowę zdobił niski, okrągły kołpaczek albo czapeczka z miękkiej skóry; wyszywana kamizelka, otwarta na piersiach, odsłaniała białą koszulę z szerokiemi, bufiastemi rękawami; bramowana zarzutka, tak zwana atyla, zapięta pod brodę, stanowiła ozdobę raczej, niż odzież, gdyż jej rękawy i poły były wtył odrzucone, aby w czasie biegu powiewały jak proporzec. Rodzaj białej spódnicy, sięgającej od pasa do kolan, zakrywał wąskie, niebieskie spodnie wyszywane, wpuszczone w wysokie i również wyszywane ciżmy. Każdy z jeźdźców był uzbrojony długim biczem na krótkiem biczysku.
Niebawem zebrała się spora gromadka tych czykosów. Wydzielono z niej pewną liczbę i wysunięto naprzód do szeregu. Ci właśnie mieli zacząć gonitwy. Warto było widzieć, jak każdy z nich obrzucał dumnem okiem swych współzawodników, jak pieścił nieznacznie swego wierzchowca, jak niecierpliwie i niespokojnie wyglądał hasła.
Nareszcie zadźwięczał dzwonek. Czykosi odpowiedzieli okrzykiem i strzelaniem z batów, pochylili się nad karkami końskiemi, ziemia zadudniła pod kopytami jak grzmoty burzy dalekiej, kurz wzbił się w powietrze i gromadka czykosów pomknęła.
Hej! Cóż to był za bieg błyskawiczny! Konie wydłużyły się, brzuchami nieledwie dotykały ziemi; chwilami rozlegało się trzaskanie batów, czasem rozdarł powietrze okrzyk wesoły, lub żałosny, stosownie do tego, czy który z czykosów ocknął się na przedzie, zostawiając towarzyszów za sobą, czy też pozostał w tyle za gromadą. Widzowie z zapartym oddechem, szeroko rozwartemi oczami śledzili szaloną jazdę.
Nie obyło się bez wypadku. To dwa konie wpadły na siebie, to jeden z jeźdźców zleciał, a koń jego popędził dalej, to znów inny czykos obalił się z koniem na ziemię.
Nagle między tłumem, stojącym na krawędzi puszty, odezwały się pomieszane krzyki. Jeździec jakiś na śnieżnobiałym rumaku przeskoczył zagrodę i, nie zważając na konnych pandurów, którzy usiłowali go zatrzymać, puścił się w pogoń za cwałującymi czykosami. Wnet zrównał się z najgęstszą ich gromadą, minął ich, wysforował się naprzód, stanął na mecie, machnął czapką kilka razy i roześmiał się, jakby z naigrawaniem; spiął znowu konia, przesadził ogrodzenie i, jak wicher, śmignął w niezmierzoną pusztę.
Widzowie patrzyli nań z przestrachem. Śniada płeć nieznajomego, czarny zarost i czarne, kędzierzawe włosy wskazywały, że pochodzi z tułaczego plemienia Cyganów. Odzież miał pstrą, bogato złotemi i srebrnemi blaszkami naszywaną. Za szerokim pasem tkwiły dwa pistolety i długi kindżał.
Kilku huzarów próbowało zastąpić mu drogę, ale nim zdążyli wykonać ten zamiar, zostawił ich daleko za sobą. Trzej najzawziętsi popędzili za nim.
Czykosi tymczasem ukończyli bieg. Ten z nich, który pierwszy stanął u mety, powitany został jako zwycięzca okrzykami i oklaskami tłumu, chociaż zarówno klaszczący, jak i sam zwycięzca, wiedzieli, że pierwszeństwo zdobył zagadkowy Cygan.
Skąd się wziął i co on zacz? Ktoś w tłumie wspomniał imię, czyli raczej przezwisko, i wnet obleciało ono tłum cały z ust do ust.
— Król puszty węgierskiej!
— Tak, to był on, Janosz, wódz Cyganów! Daremnie trzej huzarzy trudzą siebie i konie: nie pochwycą go! Poleciał jak djabeł!
I w samej rzeczy trzej huzarzy niezadługo wrócili z niczem. Król puszty odsadził się od nich tak daleko, że już nawet ich kule nie mogłyby go doścignąć.
Kiedy muzyka uczciła pierwszego zwycięzcę i gdy mu doręczono dar honorowy, pośród widzów szła rozmowa o królu puszty węgierskiej. Opowiadano sobie o jego czynach trudnych do wiary, o jego niesłychanej, zuchwałej odwadze, przytomności, zręczności i sile.
Z tych rozmów dowiedzieli się państwo Sądeccy, że Janosz uprawia rzemiosło batjara (opryszka), że dotąd ręka sprawiedliwości nie mogła dosięgnąć, choć niejeden z jego towarzyszów już brząka kajdanami.
— Kto wie, czy to tylko próżność i chęć popisu przywiodła go na wyścigi; — zauważył Sądecki — obawiam się, że knuje coś gorszego.
Przyświadczyli mu otaczający, a na ich twarzach odbił się niepokój.
Lecz teraz przyszła kolej na drugi numer programu wyścigowego, ruszyła druga partja i zaraz w początkowym biegu pod jednym z jeźdźców splątał się koń, a jadący spadł tak nieszczęśliwie, że zabił się na miejscu. Nie wstrzymało to innych. Cwałowali prawie równo, jeden tylko czykos wyprzedził znacznie gromadkę i pierwszy dobiegł celu. Nazwisko dobrego konia i zwycięskiego czykosa wpisano do księgi, a dumny magnat, pan rozległych dóbr, w których ów czykos pasł konie, zasiadł ze swym sługą do stołu i wypił za jego zdrowie.
Następowały wyścigi z przeszkodami, które jednakże odbyły się bez żadnego wypadku.
Zabawę zakończyły popisy zręczności. Czykosi w pełnym galopie rzucali kamieniami do celu i prawie żaden nie chybił; w cwale podejmowali z ziemi przedmioty rzucone; wykonywali na koniach ćwiczenia tak śmiałe, że patrzących dreszcz przechodził. Niektórzy zeskakiwali z pędzącego konia, nie wstrzymując go, i znowu na niego wskakiwali.
Wyścigi były skończone. Tłumy rozeszły się i rozjechały, lecz wielu czekała niemiła niespodzianka za powrotem do Temeszwaru, gdzie tymczasem złupiono wiele domów.
Czas był dobrze wybrany przez łotrzyków, gdyż wszyscy prawie mieszkańcy znajdowali się na placu wyścigowym, a władze, czuwające nad bezpieczeństwem, zwróciły również swoje baczenie głównie na tłum, przypatrujący się zabawie.
Natychmiastowe śledztwo przekonało, że sprawcami tej śmiałej grabieży byli cygańscy łotrzykowie z bandy Janosza, za którym niezwłocznie rozesłano pogoń.
Rozgłos zuchwałego napadu wstrząsnął okolicą. Lecz mieszkańcy trwali w przekonaniu, że i teraz król puszty węgierskiej wyślizgnie się z zarządzonej na niego obławy. Jakoż pandurzy i huzarzy wrócili, nie pochwyciwszy nikogo.
Państwo Sądeccy, przenocowawszy w Temeszwarze, odjechali z tą niepocieszającą pewnością, że szajka cygańska, ośmielona powodzeniem, będzie broić dalej, tylko zapewne przeniesie się w okolice, w których czujność jest jeszcze mniej rozbudzoną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Kamiński.