Król puszty węgierskiej/Wyswobodzenie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Kamiński
Tytuł Król puszty węgierskiej
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 5
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WYSWOBODZENIE.

— Kas adaj dykaw? (kogo ja tu widzę?) — zawołał głos jakby znajomy.
Jeden z Cyganów, dobrze uzbrojony, w pstrej odzieży, wstał od ognia, cisnął fajeczkę, chwycił chłopca za rękę i dodał:
— Hi mri pirani Lajos (to mój miły Ludwik), towarzysze, nie róbcież mu krzywdy!
I znowu zapytał chłopczyny po cygańsku:
— Har sal, mro iloro? — lecz zaraz pytanie przetłumaczył na węgierski: — Jak się masz, moje serduszko?
Ludwik, zmieszany wypadkami doby ostatniej, nie mógł jeszcze pomiarkować, z kim mówi.
— Cóżto, nie poznajesz rannego czykosa, któregoś odwiózł do domu swego ojca? Czy masz jeszcze mój podarek?
Teraz już i Ludwik się domyślił. Tak, to był niewątpliwie Janosz.
Na żądanie Janosza opowiedział krótko, jakie wypadki zapędziły go na pusztę i jakie mu się nasuwały wątpliwości.
Gdy skończył, wódz batjarów wyciągnął długi sztylet z za pasa, a oczy jego sapały iskry.
— Cóż to za śmiałek rozbija się po dworach w mojem imieniu, na mój niby rachunek, a bez mojej wiadomości?
Po całej gromadzie przeszedł szmer oburzenia.
Gdy Janosz umilkł, na stepie rozległy się uderzenia kopyt końskich. Nadjechała konno gromada Cyganów. Na widok pobratymców Cyganie krzyknęli i pozdrowili ich w swojem narzeczu.
— Aha! tu jest nasz zbieg — zawołał przedniejszy z nich, a podjechawszy do Ludwika, chciał go uderzyć batem.
Jednym skokiem znalazł się Janosz koło przybysza i konia jego zatrzymał.
— Czy jest tu ten, co wami dowodzi? — zapytał potężnym głosem, na co mu ów Cygan śmiało odpowiedział:
— Ja jestem ich wódz, ja, król puszty węgierskiej!
— Łgarzu, oszuście, i ty śmiesz się tak mianować w mojej obecności? Nie znasz, mnie, więc wy, towarzysze, poświadczcie — kto ja jestem?
Rykiem burzy wybiegły z gardeł cygańskich słowa:
— Eljen Janosz! Eljen, nasz wódz, król puszty węgierskiej!
W rękach podniesionych zabłysły długie noże.
Król puszty — samozwaniec — w milczeniu ponurem wysłuchał tej przemowy i tych okrzyków, a ruchem nieznacznym wydobył pistolet i strzelił.
Lecz Janosz uchylił się szybko, usłyszawszy cichy szelest odwodzonego kurka, i kula przeleciała ponad nim, nie wyrządzając krzywdy nikomu.
Innej broni herszt-samozwaniec użyć już nie miał czasu, gdyż koń jego, szarpnięty potężną ręką Janosza, padł i ciężarem swoim przytłoczył jeźdźca.
Nowoprzybyła banda, straciwszy dowódcę i widząc znaczną liczebną przewagę drużyny Janosza, nie próbowała ani uciekać, ani walczyć. Nierówność walki była tem oczywistsza, że janoszowi prawie wszyscy posiadali broń palną, strzelby i pistolety, gdy tamci mieli zaledwie pięć strzelb. Nie pozostało im więc nic innego, jak prosić o zmiłowanie.
— Mam ochotę dać rozkaz, żeby się z wami zabawiono po naszemu, ale daruję wam życie pod warunkiem, że mi wydacie wszystkie wasze łupy, zabrane wczorajszej nocy.
Nie był to rozkaz miły do spełnienia. Rozbójnicy chcieli się targować, zyskać przynajmniej na czasie, ale Janosz kazał wymierzyć do nich strzelby — trzeba było ulec!
Wydobyli zatem z worków bogatą zdobycz i złożyli ją u nóg Janosza.
— Czy to już wszystko? — zapytał król puszty węgierskiej, zwracając oczy naprzemian ku rabusiom upokorzonym i ku Ludwikowi.
— Nie wiem, — odrzekł chłopiec — nie wszystko pamiętam, a leżąc związany, nie mogłem widzieć, co robili.
Obrewidowano ich i znalazło się jeszcze nieco kosztowności. Zabrano im też strzelby i naboje.
— A teraz ruszajcie sobie w świat! — zawołał Janosz.
Tego rozkazu nie potrzebował im dwa razy powtarzać. Gromada bez dowódcy zwróciła konie w stronę stepu i po niejakim czasie znikła z oczów.
Janosz kazał swojej drużynie wsiadać na konie i zabrać z sobą przedmioty, należące do państwa Sądeckich. Potem pomógł Ludwikowi wsiąść na kucyka, sam także wskoczył na swego wierzchowca i wszyscy pokłusowali w stronę dworku Sądeckich.
Było już blisko ranka, kiedy się zbliżyli do mieszkania. W oknach błysnęło światło.
— Tam nie śpią, co to może być? Czy mój ojciec teraz dopiero powrócił z Temeszwaru?
Janosz skinął tylko głową, wstrzymał całą gromadę i na jego rozkaz przytroczono do kuca Ludwikowego worki ze złupionemi przedmiotami.
— Jedźże do domu wesoło, miły Lajoszu! — krzyknął wódz batjarów, uścisnął chłopcu rękę, zatoczył koniem, gwizdnął i, zanim się Ludwik opamiętał, już cały oddział jeźdźców popędził na pusztę ze swoim „królem“ na czele.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Kamiński.