Królestwo Polskie 1815—31/Pogrom Uniwersytetu w Wilnie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królestwo Polskie 1815—31
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pogrom uniwersytetu w Wilnie.

Senator Nowosilcow gorliwie pracował w Warszawie, szczególniej nad oświatą czuwał z wielkiem zamiłowaniem, z uniwersytetu potrafił usunąć najlepszych profesorów, rozproszyć lub uwięzić najdzielniejszą młodzież, pozostałych resztek wcale się nie lęka. Chciałby, żeby takiemi były w Polsce wszystkie szkoły, — Wilno spać mu nie daje.
Wie o wszystkiem, co się tam dzieje, i nieraz zgrzyta poprostu zębami. Czyta np. takie sprawozdanie:
„W uniwersytecie wielka uroczystość, dziedziniec gości pomieścić nie może, pełne sale i korytarze, obok studentów widać ludzi starszych, obywateli z Wilna i okolic, duchowieństwo“.
Co to jest? — Pierwsza lekcja profesora historji Lelewela, któremu pozwolono powrócić do Wilna. Naturalnie, że onby nie pozwolił, lecz książę Czartoryski znalazł jakiś sposób, i oto piękne skutki!
Od trzech dni bawi już Lelewel w Wilnie, a lekcji dotąd nie rozpoczął, gdyż żadna sala objąć nie może słuchaczów. Postanowił zaczekać, aż się trochę znudzą: może to słomiany zapał.
Ale się nie znudzili, — trzeba zacząć.
Miło mówić, kiedy słuchają tak chętnie, gdy okazują taki zapał do nauki. Nic dziwnego, że profesor jak największych dokłada starań, by uczniowie z wykładu korzystali, — że pomiędzy nim i uczniami najserdeczniejszy zawiązuje się stosunek.
Mickiewicz na powitanie ukochanego profesora napisał piękny wiersz, w którym mówi o jego mądrości, zasługach, o piękności wykładu, o tem, że sława mistrza

„wybiegła za Chrobrego szranki,
Między teutońskie męże i bystrzejsze Franki",


t. j. że nietylko Polacy znają i cenią prace Lelewela, lecz poznali się na nich Niemcy i Francuzi.

O tem wszystkiem Nowosilcow wie dokładnie, utrzymuje tam szpiegów, śledzi młodzież, uwięziono już kilkunastu za to, że jakiś uczeń 3-ej klasy napisał w dniu 3-go maja na tablicy: Niech żyje Konstytucja 3-go maja!
Ale to jeszcze nie uniwersytet, o który chodzi mu przecież najbardziej.
Nakoniec w roku 1823 zdobył jakiś list studencki, w którym była mowa o związkach młodzieży. Nareszcie!
Zjawił się natychmiast w Wilnie i rozpoczęły się aresztowania. Brano wszystkich, którzy w ciągu lat ostatnich uczęszczali do uniwersytetu, — porywano ich ze wsi, z domów, nie tłumacząc się za co i po co.
Gdy znaleźli się wszyscy w więzieniu, przerobionem z klasztoru Bazyljanów, jeden z nich opisuje tak swoje porwanie:

Oddawna słyszałem
O jakiemś w Wilnie śledztwie; dom mój blisko drogi:
Widać było kibitki, latające cwałem,
I co noc nas przerażał poczty dźwięk złowrogi.
Nieraz gdyśmy wieczorem do stołu zasiedli,
I ktoś żartem uderzył w szklankę noża trzonkiem,
Drżały kobiety nasze, staruszkowie bledli,
Myśląc, że już zajeżdża feldjeger ze dzwonkiem.
Lecz nie wiedziałem, kogo szukają i za co,
Nie należałem dotąd do żadnego spisku,
Sądzę, iż rząd to śledztwo wynalazł dla zysku,
Że się nasi więźniowie porządnie opłacą,
I powrócą do domu.


Tomasz Zan.

Taką masz nadzieję?

Zegota.[1]

Juści przecież bez winy w Sybir nas nie wyślą,
A jakąż winę naszą znajdą lub wymyślą?
Milczycie? Wytłumaczcież, co się tutaj dzieje?
O co nas oskarżono? jaki powód sprawy?


Tomasz Zan.

Powód, że Nowosilcow przybył tu z Warszawy.
Znasz zapewne charakter pana senatora,
Wiesz, że już był w niełasce u imperatora,
Że zysk dawniejszych łupiestw przepił i roztrwonił,
Stracił u kupców kredyt i ostatkiem gonił,
Bo pomimo największych starań i zabiegów
Nie może w Polsce spisku żadnego wyśledzić,
Więc postanowił świeży kraj, Litwę nawiedzić,
I tu przeniósł się z całym głównym sztabem szpiegów.
Żeby zaś mógł bezkarnie po Litwie plądrować
I na nowo się w łaskę samodzierżcy wkręcić,
Musi z naszych towarzystw wielką rzecz wysnować
I wiele nowych ofiar carowi poświęcić.


Żegota.

Lecz my się uniewinnim.


Tomasz Zan.

Bronić się daremnie:
I śledztwo i sąd cały toczy się tajemnie,
Nikomu nie powiedzą, za co oskarżony,
Ten, co nas skarży, naszej ma słuchać obrony;
On gwałtem chce nas karać: nie unikniem kary. —
Został nam jeszcze środek smutny — lecz jedyny:
Kilku z nas poświęcimy wrogom na ofiary,
I ci na siebie muszą przyjąć wszystkich winy.
Ja stałem na waszego towarzystwa czele,
Mam obowiązek cierpieć za was, przyjaciele.
Dodajcie mi wybranych jeszcze kilku braci,
Z takich, co są sieroty, starsi, nieżonaci,
Których zguba niewiele serc w Litwie zakrwawi,
A młodszych, potrzebniejszych z rąk wroga wybawi.


I tak też Zan uczynił: starał się wszystkie winy wziąć na siebie, byle ocalić innych. Rozumie się, że Nowosilcow nie mógł poprzestać na jednym, on właśnie pragnął dowieść, że wszyscy są winni, że studenci i profesorowie knują spiski, że najlepiej wszystkich wywieźć na Syberję, zamknąć uniwersytet.

Więc śledztwo toczyło się długo, w więzieniach bito i morzono głodem, zwożono aresztowanych coraz więcej, jak gdyby całą młodzież chciano wytępić na Litwie, Żmudzi, Wołyniu, Podolu. Jeden z więźniów, którego wyprowadzono na śledztwo, tak opowiada za powrotem to, co widział w mieście.
Zarzucają go pytaniami: jakie nowiny?
Jan Sobolewski odpowiada:

Niedobre... Dziś — na Sybir — kibitek dwadzieścia
Wywieźli...


Żegota.

Kogo? Naszych?


Jan Sobolewski.

Studentów ze Żmudzi.
Sam widziałem... Wracając, prosiłem kaprala
Zatrzymać się; pozwolił chwilkę. Stałem zdala,
Skryłem się za słupami kościoła. W kościele
Właśnie msza była, ludzi zebrało się wiele:
Nagle cały lud runął przeze drzwi nawałem
Z kościoła ku więzieniu. Stałem pod przysionkiem,
I kościół tak był pusty, że w głębi widziałem
Księdza z kielichem w ręku i chłopca ze dzwonkiem.
Lud otoczył więzienie nieruchomym wałem;
Od bram więzienia na plac, jak w wielkie obrzędy,
Wojsko z bronią, z bębnami stało we dwa rzędy;
W pośrodku nich kibitki... Patrzę, z placu sadzi
Policmajster na koniu; z miny zgadłbyś łatwo,
Że wielki człowiek wielki tryumf poprowadzi:
Tryumf cara północy, zwycięzcy — nad dziatwą!


Wkrótce znak dano bębnem i ratusz otwarty.
Widziałem ich: za każdym z bagnetem szły warty;
Małe chłopcy, znędzniałe, wszyscy jak rekruci
Z golonemi głowami, na nogach okuci.
Biedne chłopcy! Najmłodszy, dziesięć lat niebożę,
Skarżył się, że łańcucha podźwignąć nie może,
I pokazywał nogę skrwawioną i nagą.
Policmajster przejeżdża, pyta, czego żądał;
Policmajster człek ludzki: sam łańcuch oglądał,
„Dziesięć funtów, zgadza się z przepisaną wagą“.
Wywiedli Janczewskiego — poznałem: oszpetniał,
Sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał.
Ten przed rokiem swawolny, ładny chłopczyk mały,
Dziś poglądał z kibitki, jak z odludnej skały
ów cesarz — okiem dumnem, suchem i pogodnem.
To zdawał się pocieszać wspólników niedoli,
To lud żegnał uśmiechem gorzkim, lecz łagodnym,
Jak gdyby chciał im mówić: niebardzo mię boli.
Wtem zdaje mi się, że mnie napotkał oczyma,
I nie widząc, że kapral za suknię mię trzyma,
Myślał, żem uwolniony; dłoń swą ucałował
I skinął ku mnie, jakby żegnał i winszował.
I wszystkich oczy nagle zwróciły się ku mnie,
A kapral ciągnął gwałtem, ażebym się schował.
Nie chciałem, tylkom stanął bliżej przy kolumnie,
Uważałem na więźnia postawę i ruchy:
On spostrzegł, że lud płacze, patrząc na łańcuchy,
Więc wstrząsnął nogą łańcuch, że mu niezbyt ciężył
A wtem zacięto konia, kibitka runęła:
On zdjął z głowy kapelusz, wstał i głos natężył
I trzykroć krzyknął: Jeszcze Polska nie zginęła!
Wpadli w tłum — ale długo ta ręka ku niebu,
Kapelusz czarny, jako chorągiew pogrzebu,
Głowa, z której włos przemoc obdarła bezwstydna,
Głowa niezawstydzona, dumna, zdala widna,
Co wszystkim swą niewinność i hańbę obwieszcza
I wystaje z czarnego tylu głów natłoku
Jak z morza łeb delfina, nawałnicy wieszcza, —
Ta ręka i ta głowa zostały mi w oku,

I zostaną w mej myśli i w drodze żywota
Jak kompas mi pokażą, powiodą, gdzie cnota;
Jeśli zapomnę o nich, Ty Boże na niebie,
Zapomnij o mnie!


Ksiądz.

Amen!


Jan Sobolewski.

Tymczasem zajeżdżały inne rzędem długim
Kibitki: ich wsadzano jednego po drugim
Rzuciłem wzrok po ludu ściśnionego kupie,
Po wojsku: wszystkie twarze pobladły jak trupie;
A w takim tłumie taka była cichość głucha,
Żem słyszał każdy krok ich, każdy dźwięk łańcucha
Dziwna rzecz: wszyscy czuli, jak nieludzka kara:
Lud, wojsko, czuje, milczy — tak się boją cara.
Wywiedli ostatniego; zdało się, że wzbraniał,
Lecz on biedny iść nie mógł, co chwila się słaniał,
Zwolna schodził ze schodów i ledwie na drugi
Szczebel stąpił, stoczył się i upadł jak długi.
To Wasilewski: siedział tu, w naszem sąsiedztwie,
Dano mu tyle kijów onegdaj na śledztwie,
Że mu odtąd krwi kropli w twarzy nie zostało.
Żołnierz przyszedł i podjął z ziemi jego ciało,
Niósł w kibitkę na ręku, ale ręką drugą
Tajemnie łzy ocierał: niósł powoli, długo.
Wasilewski nie zemdlał, nie zwisnął, nie ciężał,
Ale jak padł na ziemię prosto, tak otężał;
Niesiony, jak słup sterczał, i jak z krzyża zdjęte
Ręce miał nad barkami żołnierza rozpięte,
Oczy straszne, zbielałe, szeroko otwarte.
I lud oczy i usta otworzył, i razem
Jedno westchnienie, z piersi tysiąca wydarte,
Głębokie i podziemne jęknęło dokoła,
Jak gdyby jękły wszystkie groby z pod kościoła.
Komenda je zgłuszyła bębnem i rozkazem:
Do broni, marsz! Ruszono; a środkiem ulicy
Puściła się kibitka lotem błyskawicy.

Jedna pusta: był więzień, ale niewidomy.
Rękę tylko do ludu wyciągnął z pod słomy,
Siną, rozwartą, trupią; trząsł nią, jakby żegnał.
Kibitka w tłum wjechała. Nim bicz tłumy przegnał,
Stanęli przed kościołem: i właśnie w tej chwili
Słyszałem dzwonek, kiedy trupa przewozili.
Spojrzałem w kościół pusty i rękę kapłańską
Widziałem, podnoszącą Ciało i Krew Pańską.
I rzekłem: — Panie! Ty, co sądami Piłata
Przelałeś krew niewinną dla zbawienia świata,
Przyjm tę z pod sądów cara ofiarę dziecinną,
Nie tak świętą, ni wielką, lecz równie niewinną.[2]

Adam Mickiewicz.

W taki sposób zburzony został uniwersytet wileński. Najlepszych profesorów, naturalnie i Lelewela, usunięto, studenci wywiezieni zostali w głąb Rosji, między nimi Zan i Mickiewicz. Mickiewicz, wielki poeta, opisał później ten pobyt w więzieniu, nocne zebrania więźniów w jednej celi, dzięki pomocy straży wojskowej lecz polskiej, wreszcie całą dzikość okrutnego prześladowcy, który dopiął celu i zniszczył oświatę na Litwie.
Książę Czartoryski widząc, że cesarz mu nie ufa, że jego zdanie nie ma już znaczenia, a wszystko zależy od Nowosilcowa, podał się do dymisji.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Żegota.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Fragment dramatu Dziady, cz. III.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.