[74]
Quand il voit le soleil, déchirant le nuage...
Krajobraz.
Gdy ujrzy nagle słońce, co, rozdarłszy chmury,
Sięga świetnym promieniem w głąb’ klatki ponuréj
I nad odsłaniającą się błękitu niwą
Potrząsa, jak lew złoty, płomienistą grzywą,
Orzeł więzień tak długo w kraty dookoła
Bije skrzydły, aż padnie lub wyrwać się zdoła.
— Tak dusza ma: z cielesnej swej, ciasnej ciemnicy
Wciąż się ku jakiejś dali rwie różanolicéj;
Kiedy święta Poezya, z niedościgłej wyży,
Budząc szał żądz olbrzymich, wzrok swój ku niej zniży,
Pragnęłaby nad jasne wzbić się utwierdzenie,
By tam odetchnąć wolno, szeroko, szalenie,
Między ziemią a Bogiem, za chmur ciemną ścianą,
Za równi lazurowych krainą nieznaną,
Tchnieniem czystem, jakiego pierś ludzka nie sięga
I gdzie tór swój zna jeno anielska potęga.
Bo jej tchu brak, mej duszy, brak jej tchu w tym świecie,
Gdzie ze wszech stron uściskiem ohydnym ją gniecie
Chaos rozkładających się wkrąg społeczności
Z rużem na zwiędłych licach, z gangreną u kości!
— Ona chce gór wyniosłych w lśniącej bieli śniegu,
Olbrzymich, stromych skalisk, tych tronów szeregu,
[75]
Gdzie w płaszcz gróz i zawrotów chmurnie się otula
Majestat niemy, mroczny ich wielkiego Króla.
— Ona chce głosu grzmotów, co toczy się głucho,
By wielka wrzawa tłumów, nieba zawieruchą;
Potoku, co się rzuca w skalny wądół senny,
Wije się potępieńczo w otchłani bezdennéj,
Wyje, grzmi, że go słychać w okręgu milowym,
I, w rozczochraniu pian swych, zda się chwostem płowym
Konia śmierci w Janowej księdze Objawienia.
— Ona chce księżycznego o zmroku promienia
Nie na załomach dachów, lecz w koronce szaréj
Sosen rozwijających, jak skrzydła, konary,
Na żebrach iglic górskich, na wieży zamczyska,
Która swój kształt siwawy w niebo czarne ciska.
— Nie ma tego ma dusza — nie ma nawet niskiej
Wzgórzyny bylejakiej wsi kochanej, bliskiej,
Dolinki świeżej, rośnej, wysmukłych topoli,
W których listwie wiatr nocny szelestnie swawoli,
Chatki leśnej, co puszcza, by obłoczki sine,
Pasemka swego dymu poprzez drzew gęstwinę
I której mszysta strzecha na swym aksamicie
Ma zawsze kwiaty z wiosną, gołębie o świcie;
Ogródka ze studzienką winogradem strojną,
Gdzie, przerywając linię kapusty spokojną,
Pyszni się krzak różany, który hodujemy;
Samotni cichej, wonnej, by pędzla Hobbemy,
Gdzie szmery, które w siebie wielka cisza wcięła,
Same tylko sen błogi mącą marzyciela!
Nie, nie ma nawet tego: — ma miasto stugwarne,
Gdzie we mgłach dni w ponoce zmieniają się czarne,
[76]
Gdzie śród dachów plącze się, zahacza nijaka,
Martwa źrenica słońca, jak oko pijaka.
— Ma rury zjeżające kamieniczne szczyty,
Które wiosną czy latem deszcz smaga obfity;
Ma dym palący, rdzawy, albo barwy kruka,
Wlokący długie pręgi w niebie, które bruka;
Mury świeżo malowne, lub zczerniałe z laty,
Żółte, kraśne, zielone, jak tartany w kraty
Smagłych górali szkockich; zgrzybiałe kościoły,
Z dna mgieł oszarzałemi strzelające czoły
I chylące tak dziwnie swe długie przełęczą,
Że myślisz, rybich żeber okrąg się wypiętrza.
— Potem, ma lud: zgiełk, mrowie, co tłoczy się, swarzy,
Wymuskanych dandysów, grubjańskich nędzarzy,
Gryzetki żwawe w kroku, w uśmiechu łechtliwe,
Mknących lśniących tilbury błyskawice żywe,
Bryki, wozy gnojowe, kołami ryjące,
Jak statek w morskiej fali, bruzdy w błota łące.
— Złoto i kał. — I chaos nie do uwierzenia,
Babel narodów, — morze, co wciąż się zapienia,
Kotlisko potępieńców, kadź niezmierna, w któréj
Fermentuje żer śmierci, tłum wściekły, ponury,
W łajbach dziurawych nawskróś jak rzeszoto, kędy
Wiatr mroźny wsiewa chorób i zgonów kolendy;
— Brokaty złote, srebrne, od klejnotów sztywne,
Oczy w sińcach, podbite, twarze zwiędłe, dziwne;
Chleb suchy pożerany iście w pocie czoła —
I obok zgraja sytych próżniaków wesoła;
Nieustający kontrast, antyteza wieczna,
[77]
Paryż, miasto poczciwe i jama wszeteczna,
Koncerty zgrzyty zębów — jedno drugie bije!
— A jednak ja, poeta i malarz, tam żyję.
THÉOPHILE GAUTIER. PAYSAGES. XV.
|