Kroniki lwowskie/15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki lwowskie |
Podtytuł | umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa Nr. 86. z d. 12. kwietnia r. 1868 |
Wydawca | A. J. O. Rogosz |
Data wyd. | 1874 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Każdy z łaskawych moich czytelników, nim wziął Gazetę do ręki, rozprawił się już zapewne z „święconem“, i czyniąc zadość swojemu apetytowi, wypełnił jednocześnie obowiązek patrjotyczny i religijny. Patrjotyczny, bo przecież to prastary obyczaj słowiański, praktykowany zapewne jeszcze u Wenedów, Antów, „Linchitów“ itd., nakazuje koniecznie z początkiem wiosny nabawić się niestrawności na kiełbasach i na szynkach. Niegdyś miało to być oddaniem czci Światowidowi, dziś w ten sam sposób obchodzimy Zmartwychwstanie Pańskie. Ze wszystkich powinności obywatelskich i chrześciańskich, tę jednę wypełniamy najsumienniej i najakuratniej. Nawet największy przeciwnik konkordatu okazuje się tu gorliwym katolikiem; nawet p. Weigel[1], który nie zna „żadnych względów politycznych“, je dziś baby, mazurki, kiełbasy i szynki, jak gdyby to było interesem specjalnie krakowskim, a nie rzeczą ogólnie polską. Nawet Dziennik Lwowski, „aczkolwiek“ należąc do opozycyi, zapomina, że Gazeta Narodowa może być w tej mierze zwolenniczką starego obyczaju, i nie umieszcza dziś wstępnego artykułu przeciw jedzeniu święconego; nie dowodzi, że jest poprostu wymysłem półurzędowym. Co więcej owe historjozoficzne poglądy nasze, z których drwi sobie fejletonista z pod Wawelu, nie doznają dziś żadnego rozczarowania, w skutek bowiem jakiejś nadzwyczajnej łaski starego kalendarza, Ruś je dziś święcone razem z Mazowszem, jak gdyby jej Rada, miejska krakowska nie uchwaliła oddać na pastwę św. Jurowi! Gdy więc tak wielka dziś we wszystkich ziemiach polskich panuje zgodność zdań i apetytów, gdy brzęczą widelce, talerze i kieliszki od Karpat do Dźwiny, od bagien Noteci do Dnieprowych progów, więc nie mogąc niestety, zapomnieć o wszystkich mólach, które nas gryzą, gryźmy przynajmniej co się gryźć daje, i życzmy sobie na rok przyszły: weselszego Alleluja.
Przygotowałem się ja z dłuższemi i więcej szczegółowemi życzeniami, ale gdybym je tu chciał wszystkie wypisać, musianoby na rzecz fejletonu opuścić w dzisiejszym numerze przegląd polityczny, kurs giełdy lwowskiej i inseraty, a na to administracya nigdy nie przystanie. Umieszczam tu więc tylko to, co najważniejsze, i życzę:
naszej delegacji w radzie państwa: wygodnych fotelów i dobrze zaopatrzonego bufetu;
pojedyńczym naszym mężom stanu: jak największej liczby koncesyj — na różne linie kolei żelaznej, dla różnych konsorcjów krajowych i zagranicznych;
całej rzeszy Przedlitawskiej: malutkiego Bismarka, ale bez junkrów i bez domu poprawy dla więźniów politycznych;
ojcom miasta Lwowa; zimy bez śniegu, jesieni bez błota, lata bez kurzu, wiosny bez niedoboru w budżecie;
ojcom miasta Krakowa: 14.000 rocznego czynszu z każdej kamienicy, szalonego odbytu w sklepach korzennych, jeszcze z dwóch przynajmniej Giskrów w ministerstwie wiedeńskim, i z czterech Weiglów w Radzie miejskiej.
Ostatnie to życzenie, jeżeli się spełni, przyczyni się najpotężniej do wzrostu miasta Krakowa, i do przywrócenia mu dawnej świetności, która tyle straciła ze swojego blasku, odkąd w skutek uchwały sejmowej zwinięto istniejącą tam komisję namiestniczą, i tym sposobem pozbawiono tysiącletni ten gród najgłówniejszej jego ozdoby, podkopano jego znaczenie, i odjęto wszelki urok odwiecznym pamiątkom, które się w nim mieszczą. Bez komisji namiestniczej, Kraków przestałby być Krakowem. Czemżeby była n. p. mogiła Wandy, gdyby nie służyła za cel przechadzki niedzielnej, rodzinom czterech przynajmiej c. k. radców namiestnictwa? Jakąż uwagę zwracałaby na siebie brama Florjańska, gdyby nią nie wchodził do
miasta codzień jeden przynajmniej włościanin od Kęt albo od Nowego Targu, zanosząc rekurs do c. k. delegacji namiestniczej w sprawie uwolnienia swego syna od wojska, i niosąc przytem kobiałkę jaj i plaskankę sera pod pachą? Pocóż stałaby w rynku kamienica p. Feintucha, gdyby w murach swoich nie mieściła c. k. delegacji namiestniczej, rozstrzygającej w drugiej instancji tak ważne i różnorodne sprawy, i gdyby za to umieszczenie nie płacono czynszu szanownemu właścicielowi? Pocoby dawni królowie, Piasty i Jagiellony, uczynili Kraków tak świetnym, jeżeli nie na to, ażeby był siedzibą c. k. delegacyi namiestniczej, rozstrzygającej wiele spraw w drugiej instancyi? pocoby szewcy krakowscy szyli buty, jeżeliby ich nie brali na kredyt c. k. konceptspraktykanci, przydzieleni do c. k. delegacji namiestniczej w Krakowie? Pocoby wieża Marjacka wznosiła się w niebo, pocoby huczał stary Zygmunt, pocoby Kazimierz Wielki, Stefan Batory, Jan Sobieski i Kościuszko leżeli w grobie na Wawelu, jeżeliby żaden c. p. sekretarz namiestnictwa, kiwając głową, nie powiadał o nich: Wer weiss, ob das alles wirklich existirt hat! A pocoby hoże Krakowianki krasiły lica wdzięcznym rumieńcem, jeżeliby po plantach nie przechadzali się c. k. adjunkci i koncypiści, bezżenni, a przydzieleni do c. k. delegacyi namiestniczej, załatwiającej wszystkie sprawy w drugiej instancji?
Oto są wszystkie względy, które przemawiają za utworzeniem drugiego namiestnictwa w Krakowie, przeciw niemu zaś mówią tylko względy polityczne i finansowe, jakoteż uchwała sejmu krajowego. W tej mierze zapatrywania się Krakowian są całkiem odrębne, nie podziela ich żadne miasto w Galicyi. Stanisławów np. ma takie położenie, że byłby siedzibą wyższej władzy, gdyby Galicję podzielono na departamenta. Ma on także właścicieli domów, którzy zyskaliby na takim podziale kraju, ma kupców, którzy mieliby większy odbyt, i zajazdy, które miałyby więcej gości. Jednakże, gdyby się tam znalazł jaki pan Zieleniewski, i gdyby wniósł podziękowanie dla pana ministra za dalszy polityczny podział kraju, nietylko nie znalazłby poparcia, ale kto wie, czy ze względu na nietykalność swojej osoby nie musiałby czemprędzej szukać schronienia w Krakowie, jako jedynem gnieździe partykularyzmu polskiego. Lwów także pod każdym, innym względem bywa często nieznośnym partykularzem, a mieszkańcy jego czują to tak dobrze, że nigdy nie słyszano, by kto z wielką dumą mówił o sobie, że jest Lwowianinem. A jednak, w danych razach, reprezentacja naszego miasta składa dowody, że umie poznać i popierać interes ogółu, a nietylko swój własny. Podczas gdy Rada krakowska wysila się by obalić to, co kraj zaledwie wymógł u rządu, Rada miejska we Lwowie dała dobry przykład innym miastom i radom powiatowym, że należy popierać Wydział sejmowy i zanieść protest przeciw nowym planom podatkowym. Kronikarzowi lwowskiemu zdarza się zresztą tak rzadko sposobność pochwalenia czynności tej Rady, że pospiesza dziś, aby jej z powodu powyższej uchwały dać uroczyste wotum zaufania.
Już to finansowe projekta pana Brestla ani w mieście naszem, ani w całym kraju nie znalazły zwolenników. Dążą one do tego, ażeby państwo w tym roku przynajmniej postawić w możności płacenia procentów od długu publicznego. Mówią, że to jest rzetelność. Może to inna jest rzetelność państwowa, a inna prywatna. Człowieka prywatnego oddają pod śledztwo karne, jeżeli zawczasu nie ogłosi, iż ma więcej długów, aniżeli ich spłacić może. Tymczasem państwo pozbywa się wszystkich aktywów, by podtrzymywać chwiejący się kredyt, i zaciąga nowe długi, choćby w najbliższej przyszłości katastrofa była nieuniknioną. Szczęście, że kronikarz nie jest jurystą, ani finansistą, i nie potrzebuje sobie łamać głowy nad pogodzeniem tych sprzeczności.
W dzisiejszych czasach, nie być finansistą, jest to samo, co być wstecznikiem, człowiekiem, niepojmującym postępu, niestojącym na wysokości stulecia. Dziś każdy, czy ma głowę i kapitał po temu, czy nie ma, przystępuje do jakiej spółki, do jakiegoś konsorcjum. Najobszerniejsze pole i najłatwiejsze otwierają tu nowe koleje żelazne. Każde konsorcjum stara się o koncesję, i byle liczyło w swem gronie jednego człowieka, dla którego sfery rządowe nie są bez względów, otrzymuje ją i — sprzedaje drugiej spółce, ta trzeciej, i t. d. Cała rzecz polega na tem, ażeby stać bliżej p. ministra, albo jakiej figury ministeryalnej. Z tego wynika, że mamy daleko więcej talentów finansowych, niż znakomitości politycznych, bo znakomitość polityczna, aby uzyskać koncesję, musi robić koncesje ze swojej strony, i tem samem przestaje być znakomitością polityczną. I tak, niejeden objaw polityczny, na który kiwamy głową, ma swoje bardzo racjonalne przyczyny — niejedna koncesja polityczna idzie w zamian za koncesję „dla materjalnego podniesienia kraju“. Jest to bowiem „materjalnem podniesieniem kraju“, jeżeli krajowiec albo spółka krajowa schowa kilkadziesiąt tysięcy złr. do kieszeni. Ale być może, że jestem lichym ekonomistą, że nie rozumiem rzeczy.
Pisma tutejsze torują sobie drogę w świecie, jak mogą, jedne cicho i skromnie, drugie z jak największym hałasem i reklamą. Dziennik Lwowski, przerażony pojawieniem się Przeglądu, pisma o sześć złr. rocznie tańszego, miota się jak gdyby „pokąsany przez jadowite owady,“ o których pisze jego kronika, że stały się we Francji dwakroć powodem wielkiego rokoszu wołów. Ażeby dać czytelnikom lepsze wyobrażenie o okropności tego rokoszu, Dziennik zadarłszy ogon i spuściwszy rogi, uderza na Gazetę Narodową. Nie ma żartu! Gdy chodzi o życie, nawet najlichszy płaz nabiera odwagi; cóż dopiero mówić o stworzeniach wyższego rzędu, na którymkolwiek szczeblu doskonałości położył je Darwin! To też wobec rozpaczliwych bzików Dziennika, byłoby nieszlachetnem, oddawać mu cios za cios, Gazeta opędza się więc tylko od napaści, i zostawia resztę zdrowemu rozsądkowi ogółu. Zresztą, owego strasznego Przeglądu, który spowodował przedpłatołowczą malignę Dzien. Lwowskiego, wyszedł dopiero jeden numer, i prawdopodobnie dopiero z przyszłym miesiącem nowe to pismo będzie mogło wychodzić dwa razy na tydzień.
W dziennikarstwie nie ma nic tak zużytego, jak wzajemne zarzucanie sobie złej wiary. Stara jak deficyt austrjacki urzędowa Gazeta Lwowska, powinnaby o tem wiedzieć, i nie wojować tak oklepanym argumentem. Można być w dobrej wierze odmiennego zdania co do wartości tego lub owego obrazu na wystawie sztuk pięknych, pocóż więc zarzucać przeciwnikowi niesumienność i złą wiarę? Nietylko recenzenci lwowscy, ale wielu innych ludzi z wytrawnym i światłym sądem wyżej stawiają utwory malarzy krakowskich i warszawskich, aniżeli obrazy artystów lwowskich, umieszczone na wystawie w Domu narodnim. Tymczasem poczciwa ciotunia urzędowa kruszy kopję w obronie tych ostatnich, a na zbicie zdań przeciwnych wytacza jeden tylko argument, że recenzenci piszą w złej wierze!
Słowo zaprzecza, jakoby kaligrafowie z jego ramienia mieli co do czynienia z odpisem dokumentu jenerała Puszkina, wspomnianym w Kronice naszej z przeszłego tygodnia, i twierdzi, że to zapewne jakiś abmańszczyk (oszust) wyłudził dwadzieścia kilka rubli od Jewo Prewoschoditielstwa. Jednocześnie ostrzega Słowo przed podobnymi abmańszczykami wszystkich przybywających do Lwowa rodymców (ziomków) russkich, bud’ ani generały, bud’ czestnyi ludi (czy to jenerałów, czy uczciwych ludzi). Z tego ostatniego frazesu można wnosić, że jeżeli Słowo nie zna dokładnie piśmienności moskiewskiej, to natomiast zna doskonale, na jakie kategorje dzielą się rodymcy moskiewscy.
- ↑ P. Weigel należał w Krakowie do obrońców partykularyzmu, o którym była mowa w poprzedniej kronice. Minister Giskra sprzyjał żądaniom krakowskim, pojmował bowiem, iż podział kraju osłabi żywioł polski w Austryi. W obronie petycyi, oddanej przez radę gminną krakowską do p. Giskry w tej sprawie, powiedział był jednakowoż p. Weigel, iż nie uznaje tu żadnych względów politycznych. Można to było interpretować tak, iż Krakowianie interes swojego miasta stawiają ponad interes ogółu: tej interpretacyi trzymał się też kronikarz.