Kroniki lwowskie/27
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki lwowskie |
Podtytuł | umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa Nr. 159. z d. 12. lipca r. 1868 |
Wydawca | A. J. O. Rogosz |
Data wyd. | 1874 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Otóż, Bogu dzięki, zajechali nasi i wrócili szczęśliwie.[1] Pan Bärensprung nie zamknął ich i nie wysłał do Spandau, a gąbińskie biuro korespondencyjne nie zaniepokoiło Europy żadnym przerażającym telegramem. Słowem, wszystko odbyło się jak najlepiej i najpomyślniej, a wszyscy powracający z Poznania nie mogą się dość naopowiadać o przyjemnych wrażeniach, jakich doznali podczas swego pobytu w Wielkopolskiej stolicy. Serdeczność, z jaką byli przyjmowani, nieda się opisać słowami, i czuje się bardzo zadowolonym, że wszelkie fejletonowe usiłowania w tej mierze mogę zostawić godnym zazdrości kolegom, którym szczęśliwe losy pozwoliły wziąć udział w wycieczce. Cieszymy się nadzieją, że wkrótce będziemy mogli oglądać Wielkopolan we Lwowie, i że w ogóle popęd, dany tą pierwszą wycieczką nie pozostanie bez dobrych, doniosłych skutków na przyszłość. W szeregu naszym narodowym, takie wzajemne stykanie się utrzymuje to, co regulamin wojskowy nazywa „czuciem.“ Bez „czucia“ szereg, choćby z najlepszych żołnierzy złożony, musi złamać się i zmięszać, Galicja z bliższego zetknięcia się z Poznańskiem odnosi jeszcze i tę korzyść, że społeczeństwo jej, tak nieszczęśliwie podzielone na koterje, trakcje i fakcje, styka się ze społeczeństwem zdrowem i jednolitem. Uczestnicy wycieczki „Sokoła“ opowiadają nam tu z niemałem zadziwieniem o książętach, którzy chodzili na uniwersytet wraz z synami szlacheckimi i mieszczańskimi, i którzy nietylko naukę wynieśli z ławek szkolnych, ale uczucia koleżeńskie dla przyjaciół młodości, i przejęcie się obowiązkami obywatelskiemi. Inni znowu, przyzwyczajeni do tutejszych stosunków politycznych, dowiedzieli się z niemniejszem zdumieniem, że ta łączność wszystkich warstw społeczeństwa w Poznańskiem, że ten brak hardego pomiatania niższymi u możnych, ten brak zaciekłości demokratycznej u mniej możnych, nie jest dziełem żadnego klubu albo stowarzyszenia. W istocie — Poznańskie niema dotychczas Towarzystwa narodowo-demokratycznego, któreby wzięło pod wyłączną swoją opiekę patrjotyzm i godność narodu! Niema książąt i hrabiów, nieznających nic prócz siebie, ale niema i „literat,“ którzyby odmawiali bliźniemu zwykłych praw człowieka dlatego, że na nieszczęście urodził się hrabią lub księciem!
Ogólne zadowolenie z wycieczki do Poznania udzieliło się jednak nawet tutejszemu kółku, posiadającemu wyłączny przywilej na sentymenta opozycyjne i na wydawanie dekretów, przyznających komuś popularność. Jeden z mężów, „stojących na straży“, opuścił był nawet na chwilę swój posterunek i wyjechał do Poznania. Pierwsze jego wrażenia, wiernie opisane w „Organie demokratycznym“, nie należały do przyjemnych, albowiem mąż, „stojący na straży“, jako wierny syn swojego narodu, nie może, gdyby Anglik albo Francuz jaki, karmić się powietrzem i dymem z lokomotywy. Owszem, posiada on doskonały apetyt, i mówią, że za jego to staraniem program Towarzystwa narodowo-demokratycznego nie obejmuje zakazu jedzenia arystokratycznych potraw. Otóż mężowi „stojącemu na straży“, Prusacy nie dali nic jeść od Mysłowic aż do Poznania, oprócz butersznitów z trychinami. Polak, kiedy głodny, to zły, a więc sprawozdanie z podróży, wysłane zaraz po przybyciu do Poznania i drukowane w „Organie demokratycznym“, nie było wolne od cierpkich wyrzutów dla dyrekcji „Sokoła“, jak gdyby to z jej winy znakomity demokrata narodowy omal nie umarł z głodu. Później jednak kochani Poznańczycy odkarmili go tak wyśmienicie, kuchnia w Bazarze i u Kurnatowskiego okazała się tak wyborną, że drugie sprawozdanie zabarwione już było całkiem na różowo. Nawiasem powiedziawszy, drugie to sprawozdanie pojawiło się w Czasie, albowiem mąż, stojący tu wraz z innymi na szyldwachu demokratycznym, pisuje oraz korespondencje do arystokratyczno-klerykalnego Czasu.
Jednocześnie z powrotem uczestników wycieczki „Sokoła“, skończyły się dopiero ostatnie posiedzenia Towarzystw, które zgromadzone były tu we Lwowie. Zajmowały się one ważnemi, krajowemi sprawami, o które nie godzi się zawadzać z pobieżnością, właściwą fejletonistom, jak twierdzi ks. Adam Sapieha. Zapomniałem był niestety o tym zarzucie, i dlatego to dopuściłem się w ostatniej mojej kronice „pobieżnej“ wzmianki o pożyteczności kolei, która oprócz książęcego kali ma wozić także szlachecką pszenicę. Żałuję tego teraz i radbym naprawić moją pobieżność. Znosiłem się w tym celu z różnymi inżynierami, ale niestety, zostałem zupełnie zbitym z kontenansu. Nieznośni ci specjaliści nie przeczyli wprawdzie, iż ze stanowiska tak arysto- jak demokratycznego nie należy popierać interesów tak zwanej szlachty, ale natomiast z mapą w ręku tłumaczyli mi, że kolej przemysko-husiatyńska nie jest bynajmniej ein Unsinn, że z Przemyśla, prosto jak wystrzelił, przerzynałaby Sambor, Drohobycz, Stryj, Kałusz, aż do Stanisławowa itd. Gdybym tedy chciał uzupełnić ową pobieżną wzmiankę, której dopuściłem się przed ośmiu dniami, musiałbym wysypać cały zapas różnych terminów technicznych, nabytych przy owej konsultacji z inżynierami, jako to: profile, spadki itp., a wszystko to jedynie w tym celu, ażeby dowieść, iż równie ja, jak i książę Adam Sapieha, myliliśmy się mocno, uważając tę kolej jako Unsinn, z tą różnicą, że moja pomyłka była pobieżną, fejletonową, a pomyłka księcia była gruntownie uzasadnioną, książęco-gründerską. Zawsze to jednak przyjemnie, bodaj pomylić się na wespół z księciem. Ręczę, że każdy demokrata narodowy zazdrości mi tego szczęścia, a osobliwie ten, który będąc raz urzędnikiem Wydziału krajowego, tak gorliwie starał się o legitimację szlachecką. Nie uzyskał jej — i został demokratą. Szlachta straciła w nim, jeżeli nie głowę, to przynajmniej znakomitego członka, Wydział krajowy postradał jednę ze swoich podpór, ale naród zyskał męża, który „stoi na straży“ jego godności, bez pergaminowego przywileju lub dyplomu, męża, który nie wypiera się tradycji, choć tradycja jego się wyparła.
Dziwne też są czasem te drobne ambicje wielkich ludzi! Tu wielki demokrata ubiega się o pargaminowy dyplom szlachectwa, tam znowu znakomity koncepista gubernialny chce zostać koncepistą ministerjalnym, ażeby kiedyś mógł być namiestnikiem i ministrem. Szkoda, że w państwach konstytucyjnych, ażeby zastąpić rządzącego dziś ministra, najpewniejszą drogą nie jest popieranie jego projektów i planów. Tam, gdzie konstytucja nie jest bezużytecznym świstkiem papieru, teki ministerjalne rozdawane być muszą ludziom, których podnosi zaufanie ziomków, a zaufania tego nie uzyska, kto na pierwszym wstępie w życie publiczne objawia służalcze instynkta. Czy nie znajdzie się kto, coby napisał i wydał „Podręcznik dla kandydatów na wysokie posady“, by młodzież nasza urzędnicza, pałająca żądzą prędkiego awansu, nauczyła się, że tylko pod absolutnym rządem można wszystko uzyskać serwilizmem? Wprawdzie to imaginacja, byśmy już teraz mieli rząd całkiem konstytucyjny, ale nim n. p. dla p. hr. Marassego nadejdzie pora objęcia teki ministerjalnej, może i konstytucjonalizm przedlitawski ze słowa stanie się ciałem.
Z wypadków miejscowych nie ma nic w tym tygodniu, coby wymagało osobnego podniesienia w niniejszej kronice. Czytelnicy Gazety wiedzą już, jak doskonale strzegą chorych w tutejszym szpitalu głównym, jeżeli chory na tyfus mógł napić się kwasu siarczanego, a potem wyskoczyć przez okno. Doniesiono o tem w kronice codziennej. O innym znowu wypadku pisze „organ demokratyczny“ w te mniej więcej słowa: „Spadła z drugiego piętra dziewczyna, służąca, a strażnicy miejscy zanieśli ją, mając połamane ręce i nogi do szpitalu głównego.“ Co za poświęcenie, a raczej, co za styl jasny i zwięzły!
Już to co do ruchliwości naszych organów publicznego bezpieczeństwa, pozwolę sobie twierdzić, że nie jest ona wielką, jakkolwiek „niemając połamane ręce i nogi.“ Są przedmieścia, jak n. p. Stryjskie, na których od r. 1863, t. j. od czasu uwięzienia ostatniego zaburzyciela spokoju publicznego według §. 66. kod. kar, nie widziano żadnego organu władzy, chyba że jechał omnibusem do kąpieli na Żelaznej wodzie. Miło to żyć w tak bezpolicyjnych czasach, a głównie złodziejom i różnym włóczęgom, których tak pełno po tych przedmieściach, zwłaszcza w nocy, że żaden c. k. patrol policyjny po zgaszeniu lamp nie pojawi się w tych stronach, zapewne przez wzgląd na własne bezpieczeństwo. Pięknie by też to było, żeby nam jeszcze kiedy ukradziono wachmana z dwoma policjantami!
Ma tu wychodzić począwszy od 15. b. m. dwa razy na miesiąc organ pan slawistyczny, pod tytułem Słowianin. Pierwsza to w Galicji publikacja polska, z góry już polecająca się duchem moskiewskim. Słowianin zapowiada, że celem jego jest powstrzymanie rozlewu bratniej krwi słowiańskiej, która musiałaby płynąć, gdyby n. p. Austrja rozpoczęła wojnę z Moskwą. Wątpimy, by oprócz redakcji (do której należy p. K. J. Turowski, jako wydawca, jakoteż pp. Pawlewicz i Rapacki) znalazł się kto czwarty, coby czytał tego Słowianina, stawiającego na pierwszym planie miłość z Moskalami. Łudziliśmy się niestety, ku szkodzie naszej, jakiś czas wiarą w naród moskiewski. Dziś doświadczenie przekonało nas, że nietylko z rządem carskim, ale i z narodem trzeba nam prowadzić walkę o śmierć lub życie. Co się tyczy innych sentymentów słowiańskich, któremi przechwala się Słowianin, musimy wyznać szczerze, że brak nam zmysłu, by je zrozumieć.
Sympatyzujemy z każdym narodem, wolnym lub dążącym do wolności, jakiegokolwiek on jest pochodzenia. W polityce zaś tylko ten lud jest narodem, który jest w stanie tworzyć osobne państwo. Dla pojedynczych narodów słowiańskiego pochodzenia możemy tedy nietylko mieć sympatje, ale względy polityczne mogą nam nawet nakazywać sojusz z niemi. Sojusz zaś z Moskwą byłby dla nas śmiercią, bo tak Moskwa ten sojusz pojmuje; sojusz z dążeniami, które chcą rozkładu Węgier, byłby z naszej strony bezrozumem politycznym. Dlatego to Polacy nigdy nie będą panslawistami. Co do Węgrów, o których śpiewał poeta niemiecki:
Wenn ich den Namen Ungarn hör',
Wird mir das deutsche Wamms zu enge,
musimy wyznać, że gdyby skóra nasza nie była polską, ale tylko słowiańską, tobyśmy z niej może wyskoczyli, jak Niemiec ze swego kaftana. Celem zaś takich publikacyj, jak Słowianin, jest: odwieść naród polski od naturalnych jego sprzymierzeńców, i pchnąć go w objęcia Moskwy w imię jakichś mglistych, nieokreślonych mrzonek wszechsłowiańskich. Wierzymy mocno, że propaganda ta będzie zupełnie bezowocną, i że kto zapłaci za papier i druk Słowianina, zapłaci daremnie. Nie mamy dokumentów, by udowodnić, kto jest rozrzutnym, ale podobno dowodzić nie potrzebujemy. Żałujemy tylko, że p. K. J. Turowski na starość swoje nazwisko, niepozbawione zasług, położył na publikacji, na której daleko godniej figurowałoby nazwisko p. Pawliszczewa.
W dziwną też porę wybrał się Słowianin ze swoją propagandą moskiewską. Za czasów Wielopolskiego byłaby ona wprawdzie niemniej bezużyteczną, jak dzisiaj, ale nie byłaby przynajmniej odbijała tak okropnie, tak przedrzeźniająco od tego, co się dzieje w Królestwie, na Litwie i w Zabranych krajach. Ci drodzy, kochani Moskale p. Turowskiego, knutowali, więzili i wieszali wtenczas także naszych braci, ale jeszcze nie wypowiadali tak jawnie, że dążeniem ich jest wytępić nawet imię Polski i Polaków. Dziś poczciwcy skasowali nasz naród osobnym ukazem, a Słowianin każe tym skasowanym Polakom, Polakom, których egzystencja nie jest urzędownie wiadomą rządowi carskiemu, kochać Moskali i chronić ich od wänclówek austrjackich, ażeby się nie lała krew.... słowiańska!
- ↑ Odnosi się to do wycieczki Galicjan do Poznania, urządzonej przez towarzystwo gimnastyczne „Sokół“.