<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 165. z d. 19. lipca r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
28.
Gorzkie żale i złowieszcze sny kronikarza. — Epilog do Nieboskiej komedji. — Książe Pankracy, hrabia Pankracy i kilku prostych Pankracych. — Na hak ze specjalistami! — Równouprawnienie w sprawach prasowych i jego skutki. — Niemiec na niemieckiem kazaniu. — Profesorowie i przemysłowcy in partibus infidelium. — Stypendjum dla artystów-malarzy.

Auch ich bin in Arkadien geboren! I ja urodziłem się demokratą! I ja, najmilsi bracia w Chrystusie, i ja przeznaczony byłem na to, ażeby jako osobna cząstka w wielkim organie świata, piszczeć chwałę Boga, a miłość ludziom, i to ludziom wszystkim bez wyjątku, nawet tym, którzy mają jakie specjalne wiadomości o katastrze. Niestety! przewrotny — system szkolny zwichnął tę świętną karjerę, która mi się uśmiechała. System ten, obciążający młodociane umysły niepotrzebnemi wiadomościami z gramatyki, ortografii, z nauk ścisłych, z historji i geografii, ba nawet zmuszający „wyobrażność“ do ugięcia karku pod jarzmo pierwszych, zasadniczych prawideł logiki, system ten stał się przyczyną mojej zguby. Pan Henryk Jasieński i pan Karol Groman obydwóch“ odepchnęli mię od swego demokratycznego łona, rzucili na mnie uroczyste anatema i orzekli, że zasłużyłem sobie na jak największe oburzenie z ich strony, że nie jestem godzien być dziadem, kalikującym przy wielkim organie świata, iż nie jestem ani piszczałką, ani fujarą, ani rurą, ani żadnym innym cylindrycznym instrumentem chwały Bożej i narodowo demokratycznej miłości ludzkiej, ale poprostu „piórem“, które od lat kilku „wsławiło się paszkwilami, niebywałemi w literaturze ojczystej.“ O goryczy! Niepozwolić mi być niczem, nawet w porównaniu z pustym miechem, nadymającym „organ“ świata i prawdziwego demokratyzmu; naznaczyć mi stanowisko parjasa w literaturze ojczystej, i to w chwili, kiedy się głosi miłość i przebaczenie wszystkim, a nawet wrogom! Stało się to niestety, stało się w środę, dnia 15. lipca 1868, i w pięć dni po uwięzieniu jenerała Winka w Paryżu.[1]
Każdy czytelnik, posiadający nieco drażliwsze nerwy, pojmie z łatwością, iż znękany, zgnębiony, zniweczony tak srogim ciosem, w nocy, która nastąpiła po tym dniu pamiętnym, spałem jak kamień, jak człowiek, na którego sumieniu nie ciężą paszkwile, niebywałe w literaturze ojczystej. Ale im twardszy był sen mój, tem okropniejsze zmory i widzenia trapiły mój umysł. Śniło mi się, że słyszę pisk straszliwy, jak gdyby diaki w parafii demokratycznej wygrywali allegro furioso na wszystkich rurach swojego organu. I słyszałem, oprócz pisku, gwar wielki i zamieszanie języków, pojęć i konstrukcyj partycypialnych, jakobym się znajdował w domu warjatów, opisanym w Nieboskiej Komedji Krasińskiego. Rozglądnąłem się w około, ma się rozumieć, przez sen, i spostrzegłem, że jestem we Lwowie, bo na ulicach był kurz wielki, i w moich oczach dorożkarz rozjechał kilkoro ludzi, a w oczach policjanta, który stał na rogu, wyciągnęli złodzieje jakiemuś jegomości pugilares z kieszeni i obili go w dodatku, gdy protestował przeciw temu. Ale oprócz tych cech charakterystycznych, wszystko dokoła było zmienione. Znajdowałem się na placu, gdzie teraz stoi teatr i menażerja p. Heidenreicha. Zamiast menażerji, znajdowała się tam buda z napisem: „Ekspedycja Organu Demokratycznego“. Na egzemplarzach, które rozdano w moich oczach, widziałem datę: 1878. Sen mój przeniósł mię tedy o całe decennium w przyszłość, i mogłem, skonstatować, że plac Gołuchowskich przezwano placem Demokratycznym, i że na środku tego placu stał posąg pewnego wielkiego męża z napisem: Pamienći rzyjomcego jeszcze litteraty N. N., kturyj do śmierci wytrwał przy sztandarze opozycyjnym, wdziemczna potomność. Nim jeszcze zdołałem zdać sobie sprawę ze wzniosłego wrażenia, obudzonego we mnie temi słowami, pisk i gwar koło mnie wzmógł się jeszcze bardziej, i ujrzałem niezliczoną rzeszę narodu, która tłoczyła się ze wszech stron i dążyła ku Wysokiemu Zamkowi. Na samem czele postępował człowiek, niezmiernie czerwony, czerwieńszy nierównie niż cała dzisiejsza demokracja narodowa. Na głowie miał mitrę, a z kieszeni wyglądały mu różne akcje, kupony i promesy. Pytałem, kto to taki, i odpowiedziano mi, że to jest „książę Pankracy“, naczelnik demokracji narodowej i założyciel 25 najdroższych kolei żelaznych w kraju.[2] Tuż za nim szedł, a raczej podskakiwał, wywracał koziołki, stroił różne miny i t. p. drugi człowiek, także bardzo czerwony, który figlami swojemi bawił niezmiernie całą publiczność, wystawiał język każdemu, który się zbliżył do niego i nazywał go „cymbałem“. Ten zamiast mitry, miał na głowie koronę z dziewięcioma pałeczkami, a z zanadrza jego wyglądały weksle, opiewające na różne małe kwoty pieniężne, Mówiono mi, że to jest „hrabia Pankracy“, pajac demokracji narodowej, oraz trudniący się drobną lichewką. Za księciem i za hrabią szło jeszcze kilku ludzi, których także nazywano Pankracymi, ale którzy nie mieli już żadnych koron na głowach, z tej ważnej przyczyny, iż żaden z nich nie miał głowy. Szli oni krokiem bardzo poważnym, każdy niósł pod jedną pachą wysoki piedestał, a pod drugą egzemplarz „Organu demokratycznego“, oprawny na kształt zwierciadła. Dla wypoczynku, każdy z nich stawiał piedestał na ziemi, wyłaził nań i przeglądał się w „Organie demokratycznym“, ażeby podziwiać swoją wielkość. Wówczas hrabia Pankracy śmiał się w kułak i powtarzał sobie pod nosem: „Cymbały!“ — ale rzesza zatrzymywała się, biła pokłony i oddawała cześć wielkim mężom, stojącym na piedestałach. Nareszcie jeden Pankracy po drugim zeskakiwał, zabierał pod pachę swoje akcesorja i rozpoczynał wesołą śpiewkę:

Ja jezdem uf literata:
Tromtadrata, tromtadrata!

przy której odgłosie pochód ruszał dalej. Szedłem jakiś czas, a raczej płynąłem z tą wezbraną falą ludu, aż nareszcie, pod samym Wysokim Zamkiem, przyszło mi na myśl zapytać, poco wszystkie te tłumy dążą na Piaskową Górę. Dowiedziałem się, że ma się tam odbyć wielka egzekucja, albowiem schwytano jakiegoś „specjalistę“, który śmiał utrzymywać, że dwa razy dwa jest cztery, i na którego pada podejrzenie, iż niegdyś był w stosunkach bliższej zażyłości z kronikarzem lwowskim Gazety Narodowej. Za tak niesłychane zbrodnie postawiony był in effigie pod pręgierz opinii publicznej, a obecnie miano go wieszać, albowiem hrabia Pankracy orzekł, iż każdy specjalista niebezpiecznym jest dla dobra ogółu, a książę Pankracy oświadczył, iż niepodobna byłoby wyciągnąć najmniejszy zysk z przesiędbiorstwa jakiejkolwiek kolei, gdyby przyjęto zdrożną zasadę, iż dwa razy dwa jest cztery. Mężowie zaś, niosący swoje piedestale pod pachami, oświadczyli zgodnie, iż każdy kto miał bliższą styczność z kronikarzem lwowskim Gazety Narodowej, powinien być natychmiast powieszonym, inaczej mogłyby wrócić czasy, w których „Organ demokratyczny“ miał tylko 400 abonentów płacących a 300 gratysowych.
Wyobraź sobie, łaskawy czytelniku, moje przerażenie, i chciej uprzytomnić sobie, co mogło mnie czekać tam, gdzie sama znajomość ze mną była tak ciężką zbrodnią! Oczywista rzecz, iż nieczekając, by mię poznano, dałem natychmiast drapaka. Biegłem bez tchu, rozpychając wszystko i przeskakując wszystkie przeszkody, aż oto nagle zawadziłem nogą o piedestał, na którym wyryte były litery JA![3] i wywróciłem go wraz z żyjącym pomnikiem wielkiego męża, który stał na nim. Szczęście, że wielki mąż nie miał głowy, inaczej byłby ją sobie niewątpliwie rozbił o kamienie. Ale choć wywrócenie piedestału nie miało innych złych skutków, jak ten, że wielki JA! znalazł się chwilę w bardzo śmiesznej pozycji, rzesza rzuciła się na mnie z dzikim okrzykiem — poznano mię po tej sprawce i zaczęto dusić. Ze strachu przebudziłem się, i wstawszy, wyszedłem na miasto, by się przekonać, że wszystko to było tylko snem złowieszczym. I w istocie uspokoiłem się wkrótce: na placu Gołuchowskich nie znalazłem prócz menażerji i wodotrysku nic, coby mogło przypominać mi widzianych we śnie demokratów i literatuf, i w ogóle na 10.000 dusz tutejszej ludności zaledwie jedna wiedziała, że mamy w istocie różnych Pankracych i różnych wielkich ludzi, noszących swoje piedestale i dekreta na nieśmiertelność w kieszeni. Poczciwe to miasto, ten Lwów! Poznań, Kraków, Genewa, Zurych, Paryż i Londyn kłopocą się jego drobnemi sprawami, Dziennik Poznański, Czas, Polska, Głos Wolny i Niepodległość traktują, na serjo sprawy nawet tak mało znaczące, jak sprawa Towarzystwa narodowo demokratycznego — tylko Lwów sam nie zajmuje się niemi wcale, a już najmniej Towarzystwem demokratycznem. Podobno sen mój zostanie snem i po dziesięciu latach!
Ale od snów, przejdźmy już raz do rzeczywistości, korzystajmy z wolności druku, ażeby pomówić o ważnych sprawach, pozostawionych do referatu kronikarskiego. Oczywista rzecz, iż wolność druku według najobszerniejszych wyobrażeń przedlitawskich, polega na tem, iż piszącemu wolno pisać, co mu się podoba, a panu prokuratorowi wolno także konfiskować, co mu się niepodoba. Wolność prawdziwa powinna być jednakową dla wszystkich, a ustawom przedlitawskim można oddać tę sprawiedliwość, że zaprowadziły jak najzupełniejsze równouprawnienie we wskazanym powyżej duchu. Dlaczegożby pan prokurator miał być bardziej ograniczonym w swobodzie działania, aniżeli pierwszy lepszy redaktor? W każdem prawdziwie liberalnem państwie, obok wolności druku, powinna istnieć wolność konfiskowania, suspendowania i zamykania do kozy. Dziwna to jednak rzecz, iż do poznania tej prawdy przyszliśmy dopiero teraz, kiedy dr. Herbst jest ministrem sprawiedliwości, a kiedy tenże p. doktor wykładał nam tu we Lwowie na wszechnicy prawo karne, nie wszczepiał w nas zasad takiego równouprawnienia. Nawet później głoszono o panu Herbście, iż nadzwyczaj mało swobody chciałby zostawić pp. prokuratorom, iż chciałby ich ograniczyć niezmiennemi, we wszystkich wypadkach jednakowemi przepisami prawnemi, słowem, iż nie chciałby pozwolić, by pp. prokuratorowie mogli konfiskować wszystko, co im się nie podoba. Tak to zawsze puszczają różne fałszywe pogłoski o ludziach politycznych, i prawda wychodzi na jaw dopiero wtedy, gdy ludzie ci obejmą teki ministerjalne.
Równouprawnienie jest piękną rzeczą, a c. k. prokuratorja posiada niewątpliwie cnotę sędziowską i beztronność Brutusa, ale mimo to publicystyka nasza nie może oswoić się z tym nowym nadmiarem wolności drukowania i konfiskowania. Jakoś mimowoli słowo zamiera pod piórem, o publicznych sprawach mówi się ogólnikowo, a o pp. ministrach z ostrożnością, jakiej używają żydzi, by nie brać nadaremnie imienia Jehowy. Natomiast, wolno nam jest paskudzić się nawzajem, bez żadnych cyrkumskrypcyj i bez zachowania parlamentarnej etykiety. Pierwszy śmiały krok na tej drodze już jest zrobiony — a teraz vogue la galére. Niebawem pojawią się biografie różnych mężów politycznych, w których podniesionem będzie szczegółowo, czy i kiedy każdy z nich miał szczepioną ospę, i który z pp. profosorów uniwersytetu przyczynił się najwięcej do przytępienia jego naturalnych zdolności.
Ma się rozumieć, że gdy jest mowa o profesorach uniwersytetu, wyjęci są zawsze niemieccy profesorowie, wykładający na c. k. Francisceum we Lwowie; ci nie przytępią niczyich zdolności zbytnią erudycją. Ne quid nimis, powiedział jakiś mędrzec starożytny, a zasada ta przestrzeganą jest ściśle na naszej wszechnicy. Pp. profesorowie niemieccy strzegą od nadmiaru różnorodnych wiadomości drugich i siebie, dlatego też żaden z nich nie obciążył dotychczas swego umysłu znajomością języka krajowego. Na przyszłej sesji sejmowej będziemy mieli ciekawe widowisko uczonego niemieckiego męża, który tam będzie siedział jak na niemieckiem kazaniu, nierozumiejąc ani słowa. Gdyby sejm uchwalał, iż rektor uniwersytetu zasiadający w sejmie, powinien złożyć swoje Collegiengelder na ołtarzu ojczyzny, uczony mąż nie wiedziałby, czy głosuje za czy przeciw takiej uchwale. Może też Wysoki sejm zechce skorzystać z tej wskazówki.
Młodzież nasza ma mało zamiłowania do niemieckich kazań, i skoro tylko otworzy się jaka katedra z wykładem polskim, wykłady niemieckie tego samego przedmiotu odbywają się prawie przed pustemi ławkami. Im więcej przybędzie na uniwersytet młodzieży, przyzwyczajonej do wykładów polskich w gimnazjum, tem mniej słuchaczów mieć będą pp. profesorowie niemieccy, i — tem mniej taks za kolegia wpłynie do ich kieszeni. Nie dziw tedy, iż rękami i nogami bronią się przeciw zaprowadzeniu lub ustaleniu wykładów polskich, — inaczej mogliby wkrótce zostać profesorami in partibus infidelium.
Dotychczas tytularne takie godności znane były jedynie w hierarchii kościelnej; obecnie zaś będziemy mieli także i na uniwersytecie, tak jak mamy już spółki przemysłowe in partibus infidelium. Spółki te biorą tytuły idealnych swoich przedsiębiorstw z Kalifornii galicyjskiej! z Drohobycza i Borysławia. Tak np. jakaś spółka w Wiedniu, reprezentowana przez pp. Puthona, Valmaginiego i innych, tytułuje się od dawna „Towarzystwem w celu wydobywania nafty w Borysławiu“ i pod pozorem tego przedsiębiorstwa podała już nawet prośbę o koncesję na rozpoczęcie robót przygotowawczych pod budowę kolei z Przemyśla do Kałusza. Tymczasem spółka ta nie myśli ani o wydobywaniu nafty, ani o budowie kolei — nie posiada ani w Borysławiu, ani w żadnem innem miejscu w Galicji najmniejszego kawałeczka ziemi, z którejby można dobywać naftę, słowem, jest to w całem tego słowa znaczeniu spółka in partibus infidelium. Widzimy z tego, jak wysoko rozwiniętym jest przemysł niemiecki w porównaniu, z naszym, który nawet in partibus fidelium nie może zdobyć się na utworzenie spółek.
Gorzej jeszcze, niż przemysł, drzemią nasze sztuki piękne. Już przy pogrzebie ś. p. Artura Grottgera nasunęła nam się mimowoli uwaga, że oddając cześć pamięci młodzieńca, gorąco kochającego sprawę ojczystą, nie podniesiono przytem należycie znakomitego stanowiska jego jako artysty. Tylko wzniosłe przedmioty, które obrał dla swego ołówka, przemawiały do ogółu, — ocenienie ogólnej, artystycznej wartości dzieł jego zostało na drugim planie, a nawet ci, którzy z natury rzeczy powołani byli wziąć oficjalny udział w uroczystości pogrzebowej, zgubili się gdzieś wśród tłumu. W imieniu ojczyzny złożył Kornel Ujejski wieniec na trumnie wiernego jej syna, a nikt nie pomyślał, iż wypada uczynić to samo w imieniu sztuki. Otóż, jeżeli słuszną jest rzeczą, ażebyśmy najwyżej cenili zasługi patrjótyczne, to obok nich wysoka cześć należy się talentowi w ogólnem, wszechludzkiem jego znaczeniu. Wszak im wyżej ktoś wsławi imię polskie w którejkolwiek dziedzinie wiedzy lub sztuki, tem lepiej służy polskiej sprawie. Nie można się dość napowtarzać, że świat nie sądzi o nas wyłącznie z naszych czynów patriotycznych, rycerskich, ale z tego także, jakie stanowisko potrafimy zająć w rzędzie narodów cywilizowanych.
Uczmy się tedy przywiązywać więcej wagi do powodzeń ziomków naszych, poświęcających się naukom i sztukom pięknym, a znajdujących uznanie nietylko wśród swoich, ale także wśród obojętnych i ostrzejszych w sądzie cudzoziemców.

(Gazeta Narodowa Nr. 165. z d. 19. lipca r. 1868.)







  1. „Jenerał Wink“. Biuro korespondencyjne wiedeńskie nadesłało było do Lwowa telegram o uwięzieniu kilku jenerałów hiszpańskich z rozkazu rządu królowej Izabelli. Telegram ten opiewał: „Verhaftung Generale Wink Paris erfolgt“. (Uwięzienie jenerałów, nastąpiło w skutek wskazówki danej z Paryża.) Redakcja Dz. Lwows. nie zrozumiała tego telegramu i zachwyciła Lwów doniesieniom piramidalnem tej treści, iż „w Paryżu schwytano słynnego (!) jenerała Winka (!!)“
  2. Książe Pankracy — hrabia Pankracy. Złośliwa publiczność w sfingowanych tu dwóch figurach upatrywała swojego czasu: ks. Sapiehę i hr. Borkowskiego (Leszka), naczelników opozycji federalistyczno-panslawistycznej. Niewiem dalipan, ile w tem prawdy.
  3. To „JA“ zdaniem tejże złośliwej publiczności, odnosić się miało do pewnego historyka lwowskiego. Czy to prawda — nie wiem, powtarzam to raz jeszcze!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.