<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 15. z d. 19. stycznia r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
3.
Śmierć Szajnochy. — Nowy rok juliański. — Epizod z życia zapoznanego wielkiego człowieka. — Zapusty. — Kronika skandaliczna. — Historja wdowca. — Nowiny dziennikarskie i literackie. — Gniew pana J. S. — Ochotnicza straż ogniowa.

Smutnym aktem rozpoczęliśmy tydzień ubiegły, oddając ostatnią posługę mężowi, którego Polska zalicza do najpierwszych, a oraz do najpopularniejszych dziejopisarzy swoich. Wśród ogólnego żalu po śmierci Karola Szajnochy, kronikarz skonstatował jednakowoż objaw, który w stosunkach naszych obecnych wydaje się nader pocieszającym, bo znamionuje zwrot społeczeństwa naszego do normalnego stanu, znamionuje zgodność opinji we wszystkich warstwach i stanach, gdy chodzi o rzecz, dotykającą interesów ogółu. Arystokracja wzięła odpowiedni udział nietylko w obchodzie pogrzebowym, choć zmarły był człowiekiem z ludu, ale wzięła także inicjatywę w sprawie spłacenia jednej części długu wdzięczności, jaką naród winien pamięci Karola Szajnochy. Od czasu, gdy zgasł Joachim Lelewel, to jest, od lat pięciu, zrobiliśmy więc postęp znaczny, nauka i zasługa patryotyczna znajdują dziś to ogólne i powszechne uznanie, które im się należy, które bywa ich udziałem w krajach prawdziwie cywilizowanych. Gdy umarł Newton, i gdy go chowano w grobach Westminsteru, obok odzianych w stalowe zbroje i ukoronowanych Plantagenetów, Tudorów, Stuartów i Welfów — sześciu parów Anglii niosło końce całunu, okrywającego trumnę. My, po raz pierwszy widzieliśmy ekwipaże z herbami na pogrzebie męża, który jaśniał tylko nauką i miłością, swojej ziemi. Niechaj podniesienie tego faktu nie będzie wymówką za przeszłość, ale wyrazem dobrej nadziei na przyszłość.
Noworocznik humorystyczny Chochlika pojawił się dopiero z juljańskim Nowym rokiem. O treści jego tyle powiedzieć można, że natura nie odmówiła mu przyrodzonego dowcipu, ale używa on go, jak zwykle, do lekkiej szermierki w sprawach, niebudzących dość powszechnego interesu. Po co np. poświęcać tyle wierszy tak błahej okoliczności, jak ta, że pod pretensjonalnym tytułem Pszonki drukuje się dodatek do niemniej pretensjonalnego Tygodnika Lwowskiego, w którym nie ma za grosz sensu ani dowcipu, a pełno błędów ortograficznych i językowych“! Mało to kogo obchodzi, bo mało kto wie o istnieniu Pszonki i Tygodnika Lwowskiego. Do najdowcipniejszych artykułów w „Noworoczniku humorystycznym“ należy powieść „On i ona“. Wierszem i stylem, szczęśliwie naśladowanym z Hejnego, opowiada nam autor zdarzenie prawdziwe i dość znane, z życia pewnego niedopieczonego trybuna ludu, który w nowszych czasach obrał sobie bruk lwowski za pole popisu, a podczas powstania pełnił wygodną i bezpieczną funkcję, w duchu bohatera powieści „Pan komisarz wojenny“, drukowanej swojego czasu w Dzienniku Literackim. Dla większego jeszcze bezpieczeństwa nosił w kieszeni rewolwer — ale kieszeń była dziurawa, rewolwer „upadł na głazy i pif, paf puf! — strzelił trzy razy“. Policja krakowska wzięła to za złe bohaterowi powieści, i pochwyciła go w swoje szpony, ale wtem zjawił się anioł, w postaci zakochanej wdowy, która złożyła kaucję i uwolniła tym sposobem z kozy niewinnego męczennika. Z wdzięczności, męczennik puścił ją „w trąbę“ a na pamiątkę nie wziął nic, oprócz kaucji, którą mu sąd wydał, uznawszy go niewinnym. Obecnie wziął on wyłączny przywilej na liberalizm, demokrację i na ducha opozycyjnego — ale interes ten jakoś źle idzie i ex-męczennik ma mieć ochotę, przejść do obozu ministerjalnego. Przecież, kiedy mamy ministra, będziemy mieli zapewne i obóz ministerjalny?.
Ale czas już dać pokój polityce i skandalom politycznym, wszak, to nie należy nigdy do kroniki, a najmniej w zapusty. Co do tych ostatnich, idą one zwykłym trybem — i są ludzie, którzy utrzymują, że bawią się doskonale. Oprócz dwóch redut i balów publicznych, odbyło się kilka większych zabaw w domach prywatnych, nie licząc w to mniejszych „tańcujących wieczorków“. Żywimy ukrytą nadzieję, że i dzisiejszy muzykalny wieczorek w kasynie mieszczańskiem przemieni się w „tańcujący“ i że zabawa pójdzie ochoczo. W ogóle u nas bawią się lepiej w mniejszem kółku, złożonem ze znajomych, niż na zabawach publicznych. Lwów pod tym względem mało ma bardzo zakroju na wielkie miasto. Nie umiemy bawić się z ludźmi nieznajomymi — a już na redutach, to nudzimy się tembardziej, im więcej jest masek. Dowcip, wesołość, są tam kontrabandą — kronikarz nie może zanotować żadnego faktu, przerywaiącego jednostajność, chyba, że tak jak przeszłego roku, który z członków kongresu etnograficznego popisze się próbką przyzwoitości moskiewskiej, albo, że jaka nietutejsza, ale i niekamienna Marco złoży dowody, iż towarzystwo praporszczyków wyrabia niepospolicie czoło, i wzmacnia głowę. Są to jednak fakta, należące do kroniki skandalicznej, która daleko stosowniej i zrozumialej rozgłasza się ustnie. U nas nie weszło jeszcze w zwyczaj opisywać w dziennikach czyny bohaterek tego rodzaju i ich adoratorów, choćby tylko z wymienieniem liter początkowych. W wielkich miastach zagranicznych istnieją, osobne dzienniki, które trudnią się rozgłaszaniem takich szczegółów — my mamy dopiero jeden. Gdy Lwów będzie na prawdę wielkiem, miastem, powstanie ich więcej. Wówczas to i bale „Tirego“ przemienią się w Bal Mabille, i resursa „pod wesołym kirysjerem“ będzie tak powabną, jak Chateau des fleurs w Paryżu, a gdyby nam przypadkiem zabrakło kontygensu żeńskiego do postawienia tych miejsc na stopie cywilizowanej, zapiszemy go z Warszawy, która go ma podostatkiem.
Na nic to się jednak nie przydało, narzekać na skandale, powoływać się na zasady moralne i t. d. Ani to poprawi ludzi zdrożnych, ani też uwolni kronikarza od zdania sprawy z głośniejszych wypadków i wypadeczków miejscowych i z plotek, które idą w ślad za niemi. To też wywiązując się z tego ciężkiego obowiązku, rejestruję tu wszystko, co pod tym względem zaszło ciekawszego w ciągu ubiegłego tygodnia.
Bardzo godnym naśladowania — osobliwie w interesie matek, mających córki na wydaniu — jest przykład wdowca pana Y. — Nie wiem, czy to w skutek obudzenia się błogich wspomnień z czasów pierwszego swego małżeństwa, czy też w skutek zatarcia się wspomnień wprost przeciwnych z tejże samej epoki, dość, że pewnego poranku czy wieczora, pan Y. postanowił ożenić się poraz drugi, by dać matkę swoim dzieciom i babkę swoim wnukom i wnuczkom. Zamiar był równie szybko wykonany, jak powzięty. Kolega w biurze wskazał panu Y. rodzinę bardzo poczciwą, mieszkającą na przedmieściu zielonem, a liczącą trzy córki na wydaniu. Pan Y. ma mało czasu, nie mógł go tedy tracić na długie konkury. Poszedł, zastał wszystkie trzy panny w bawialnym pokoju, przedstawił im siebie i swoje matrymonialne zamiary, dwie starsze uciekły, trzecia najmłodsza została, wysłuchała go, zarumieniła się i przyjęła propozycję. Nie wiem, czy to dowodzi, że młodość jest niedoświadczoną, czy może przeciwnie, że młodsza generacja bywa coraz to sprytniejszą. Dość, że ślub odbył się w tym tygodniu, drużbami byli dwaj młodsi synowie pana młodego, a starostował jego syn najstarszy, żonaty i ojciec rodziny. Panna młoda została więc na prawdę od razu babunią.
Z nowin w świecie literackim i dziennikarskim jest najprzód ta, że Przyjaciel Domowy, który ustąpił był miejsca Tygodnikowi Lwowskiemu, zmartwychwstaje znowu, a to, jeźli się nie mylę, pod tytułem Przyjaciel Ludu. Przyjaciel Domowy był pismem bardzo miernie redagowanem, ale odpowiadał potrzebom pewnej klasy czytelników, i z tego powodu miał wielu abonentów i przyniósł jaki taki pożytek. Tygodnik Lwowski dążył niby do czegoś wyższego, ale zrobił, jak się zdaje, kompletne fiasco. Ani literacka, ani artystyczna część jego nie odpowiada większym wymaganiom, a z tego wynika, że nie utworzyło się dość liczne koło nowych czytelników, podczas gdy dawniejsze przerzedziło się niezmiernie. Przyjaciel Ludu powstaje tedy nie dla rywalizowania z następcą, Przyjaciela Domowego, ale dla zapełnienia luki, która pozostała po tem ostatniem piśmie.
Dalej wypada także wspomnieć, że pan J. S. w Dzienniku Literackim gniewa się na kronikarza i na recenzenta Gazety Narodowej. Pominąć milczeniem gniew pana J. S. byłoby to, rozgniewać go jeszcze bardziej. Wszystko, co jest miernością, albo mniej jeszcze, w braku samopoznania gniewa się, gdy nikt się niem nie zajmuje. Bądźmy więc dobrymi chrześcianami i zróbmy jeszcze raz reklamę panu J. S. konstatując, że gniewa się na nas w Dzienniku Literackim. Gniewa się, bo kronikarz Gazety Narodowej wykazał, że pan J. S. nie rozumiejąc się na muzyce, wydaje o niej sądy, pozbawione wszelkich innych przymiotów krytycznych, oprócz bajecznej pewności siebie ze strony szanownego krytyka. Tymczasem, kto skończył Heidelberg, jak powiedział o panu J. S. [1] drugi pan J. S., ten ma prawo wyrokować o wszystkiem, nawet o sposobie nauczania drugich tego, czego sam nie umie — tak samo, jak ten, co zna dokładnie chemiczny skład pigułek moryzońskich, może obliczać paralaksę słońca. Zresztą, między panem J. S. a recenzentem Gazety Narodowej zachodzi ta kardynalna różnica, że ten ostatni pobiera zapłatę i bilety do teatru od redakcji, jest więc „gryzmołą“ z urzędu, podczas gdy pan J. S. bierze zapewne pieniądze wprost od abonentów, a lożę w teatrze gratis od dyrekcji — jest tedy „gryzmołą“ honorowym. Na tym przydomku zatrzymujemy się; jeżeli zaś pan J. S. pragnął prowadzić dalszą polemikę w obronie swoich wiadomości muzykalnych, to skończymy tą razą na literze „g“ możemy potem zacząć od „h-dur“ i prowadzić rzecz aż do z, nim wyczerpiemy obopólne nasze argumenta.
Stosownie do uchwały ogólnego zgromadzenia członków „Sokoła“, wypracował Wydział tego Stowarzyszenia regulamin ochotniczej straży ogniowej, złożonej z członków „Sokoła“, i zajął się zaraz utworzeniem tej nowej instytucji. W skutek tego wejdzie ona w życie w ciągu tego tygodnia. Członkowie ochotniczej straży ogniowej odbywać będą swoje ćwiczenia pod kierownictwem komendanta miejskiej straży ogniowej, p. Pranna. W razie pożaru, zajmą się obsługiwaniem sikawek, i ratowaniem zagrożonych zabudowań, a tylko na wypadek wielkiego bardzo ognia, grożącego miastu niebezpieczeństwem i zbyt już rozszerzonego, by mu straż miejska podołać mogła, będą użyci do trudniejszych czynności przy gaszeniu płonących już domów i t. p.
Instytucja ochotniczej straży ogniowej pozwoli młodzieży, ćwiczącej się w gimnastyce, zrobić użytek z nabytej zręczności i wprawy dla dobra ogółu, podczas gdy nauka gimnastyki sama przez się wychodzi jedynie na korzyść tego, kto się w niej wyćwiczył. Przy pożarach widzimy zawsze ze strony młodzieży wrodzony jakiś popęd do niesienia pomocy, tam gdzie jej potrzeba, ale szlachetna ta ochota rozbija się o brak niezbędnej tu wprawy. Ten duch poświęcenia rozwinie się w młodzieży jeszcze bardziej przez udział w ochotniczej straży ogniowej, a ćwiczenie doda jej śmiałości i pewności siebie. Po ukończeniu studjów, młodzież ta rozsiedliwszy się w kraju, będzie mogła wszędzie przyczyniać się radą i czynną pomocą do utworzenia straży ogniowych, na których tak bardzo jeszcze zbywa naszym miasteczkom i większym nawet miastom.
W innych krajach, należenie do ochotniczej straży ogniowej jest obowiązkiem, od którego nie może się uchylić żaden obywatel, ani nawet podróżny w czasie chwilowego pobytu. Znajomy pewien opowiadał nam także, że przybywszy do Nowego Jorku, i stanąwszy w oberży, pierwszej zaraz nocy zbudzony był gwałtownem kołataniem do drzwi. Był to kelner, który go wzywał, by natychmiast udał się do odległej dość części miasta, gdzie wybuchł był pożar. Nic nie pomogło tłumaczenie się, że jest tylko podróżnym, i że prawa amerykańskie nie mogą go zmuszać do wstawania w nocy dla tego, że gdzieś tam powstał ogień. Musiał wstać jak niepyszny i nosić wodę, póki nie ugaszono pożaru.
Naszym wygodnym zwyczajom staro-europejskim sprzeciwia się ten zwyczaj republikański, ale pod tym względem jak i pod każdym innym dobrze będzie, jeżeli przyszła generacja przejmie się silniej od nas poczuciem obowiązku obywatelskiego, tem świętem prawidłem, że w dobrze zorganizowanem społeczeństwie każdy pojedyńczy powinien poświęcać się za wszystkich, a wszyscy za jednego. Nowa instytucja, którą Sokół wprowadza w życie, przyczynić się może niepospolicie do rozwoju tych wyobrażeń i uczuć, tak bardzo nam potrzebnych. Nie mało korzyści przyniesie także karność wojskowa, która będzie zaprowadzona w straży ochotniczej. Młodzież, mierząc się z niebezpieczeństwem, przekona się najlepiej, że w pewnych stanowczych chwilach powodzenie powszechne zawisło od tego, by każdy umiał słuchać, zamiast iść własnym torem. Wszystkie te względy powinny nakłonić rodziców i opiekunów, by w młodych ludziach obudzali lub rozwijali ochotę do brania udziału w tej nowej, tak pożytecznej instytucji.

(Gazeta Narodowa Nr. 15. z d. 19. Stycznia r. 1868.)







  1. Pan J. S. skończywszy niższe gimnazium i kurs farmaceutyczny, słuchał później wykładów nauk przyrodniczych w Heidelbergu, co dało pewnemu poczciwemu mieszczaninowi powód do rekomendowania go na posadę radcy szkolnego wiekopomnem zapewnieniem, iż p. J. S. „skończył Heidelberg“. Tenże pan J. S. — który zresztą później gorliwie i skutecznie pełnił swoje funkcje w Radzie szkolnej, zapowiedział był popularny wykład, „O słońcu.“ Zebrało się auditoryum liczne, złożone z ludzi wykształconych i odkryło ku swojemu zdumieniu, iż p. J. S. nie znając nawet pierwszych elementów planimetryi, podjął się tłumaczyć profesorom techniki, uniwersytetu, szkół gimnazjalnych i realnych, w jaki sposób obliczono paralaksę słońca. Łatwo wyobrazić, jak niefortunnie wypadł wykład.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.