<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 177. z d. 2. sierpnia r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
30.
Zakaz mityngu. — Co zrobić z mowami? — Wywód historyczny o Kokoszej wojnie. — Zakończenie polemiki w sprawie komisji, kontrolującej Organ demokratyczny. — Lwów nierządem stoi. — Zasługi miejskiego urzędu budowniczego około kultury niemieckiej. — 52.000 guldenów nagrody temu, kto zwróci ojczyźnie jeden z żywych jej skarbów!

Czy będziemy mieli mityng, czy nie? That is the question. Dotychczas jeszcze urzędownie nie jesteśmy uwolnieni od niepewności pod tym względem; nie wiemy, co mamy zrobić z przygotowanemi oddawna pięknemi mowami naszemi: czy wrzucić je w ogień, czy wydrukować w przyszłym Demokracie, czy może powiedzieć je na jakiem zebraniu, niepotrzebującem pozwolenia policji. C. k. władze nie wiedzą nawet, jaką krzywdę wyrządzają naszemu miastu, zakazując zgromadzenia ludowego. Jestto krzywda historyczna, albowiem od czasu Kokoszej wojny nie mieliśmy żadnego mityngu na Rusi Czerwonej ani w jej stolicy. Ja sam mam osobistą pretensję do ministerstwa i do władz krajowych, z powodu iż stawiają przeszkody mityngowi. Przygotowałem się był z mową, do której ani się umyły wszystkie wywody historyczne o „demokratyzmie“ konfederacji barskiej. Sięgnąłem ja głębiej i dalej w dzieje naszego narodu, bo aż do czasów Zygmunta Starego i królowej Bony. Przy pomocy uczonego wywodu, nasrożonego nieskończoną ilością cytatów, tak ze starych kronik XVI. wieku, jakoteż z kronik „Organu demokratycznego“, byłbym dowiódł jasno jak na dłoni, że wierni tradycji, snujemy teraźniejszość i przyszłość z przeszłości. Czemże jest, w istocie, dzisiejsze społeczeństwo nasze i czem jest w szczególności demokracja narodowa, jeżeli nie dalszym ciągiem, albo nowem poprawnem wydaniem Kokoszej wojny? Tak jest, przodkowie nasi, możemy to powiedzieć bez chauvinizmu — już w XVI. wieku odgadli i przeczuli to, co dziś nazywa się „zasadami demokratycznemi“. Gdy się zebrali w większej liczbie, miewali długie przemówienia, hałasowali, debatowali — i rozchodzili się do domu bez żadnego rezultatu. Tak, za czasów Zygmunta Jagielończyka, skończył się sławny mityng pod Lwowem, tak kończą się i dzisiaj nasze zgromadzenia i narady polityczne. Ani Moskal, ani Tatar, ani nawet p. Hasner nie poczuje ztąd żadnych skutków: natomiast wyrabiają się pojęcia,“ wybierają się prezydenci, wydziałowi, sekretarze, a nawet reprezentanci dyplomatyczni w postaci delegatów. Niepodobna obliczyć, ile na tem zyskuje godność i duch narodowy.
Ale stało się! P. Giskra nie chciał, ażebym miał sposobność wyjaśnić kochanym moim ziomkom, a w szczególności „ludowi“ lwowskiemu, ten mój historjozoficzny pogląd na kokosze stosunki nasze dzisiejsze i przeszłe. Zakazano zgromadzenia ludowego, a półurzędowa gorliwość „sfer dobrze poinformowanych“ udaje się do łatwowierności królestw Galicji i Lodomerji z prośbą, by ta ostatnia chciała uważać za rzecz prawdziwą, iż gabinet petersburgski przyznał się pośrednio do agitacyj swoich w Czechach, obiecując zaniechać ich na przyszłość, jeżeli Austrja zakażę dr. Smolce i p. Schmittowi zbyt głośnych demonstracyj anti-moskiewskich. Pokazuje się, że gabinet petersburgski jest szczerszym, niżby się kto spodziewał. Kopie on wprawdzie dołki pod swoją sąsiadką, Austrją, ale przyznaje się potem do tego łatwiej niż dr. Smolka do redakcji Dziennika Lwowskiego. Tylko że dr. Smolka przyznał się do tej redakcji, a raczej do komisji, która ją kontrolowała, dopiero wtenczas, gdy ogłosił równocześnie, iż z niej występuje, a ks. Gorczakow tylko warunkowo obiecuje wstrzymać się od redagowania opozycji czeskiej, przyznając się otwarcie do tej pokątnej „redakcji“.
Przebrzmiała już polemika między p. Kornelem Ujejskim, jego przyjaciółmi, dr. Smolką i panem H. M. Jeszcze tylko korespondenci lwowscy zdają z niej sprawę w dziennikach zamiejscowych, i demokratyczny korespondent wiedeński, ten sam, co to prawie kanonizował hr. Thuna, wyraża się, że spór o to, czy kto należy do jakiej redakcji lub nie, jest dla Galicji „smutnem świadectwem“. W tym wypadku trudno mi nie zgodzić się z szanownym korespondentem: niema nic smutniejszego nad to, iż ktokolwiek mógł podejrzywać dr. Smolkę, jakoby redagował Dziennik Lwowski. Z drugiej zaś strony smutnem jest, i bardzo smutnem, że obydwaj tak znakomici mężowie, jak dr. Smolka i Kornel Ujejski, dając sobie nawzajem jak najgrzeczniejsze i nikomu nieubliżające wyjaśnienia, tak nielitościwie przy tej sposobności obeszli się z „Organem demokratycznym“. Jeden i drugi z tych panów wypowiedział dość jasno, iż podjęto się z pewnej strony edukacji Dziennika Lwowskiego na organ poważny i konsekwentny, ale zaniechano tego później, widząc, iż praca taka jest daremną.
Do teorji, wyprowadzającej dzisiejsze nasze czynności polityczne od czasów kokoszej wojny, możnaby dodać drugą, któraby dedukowała dzisiejszy system rządów municypalnych we Lwowie od sławnej za Sasów dewizy: „Polska nierządem stoi.“ Za Sasów nie dochodziły sejmy, bo je zrywano. Nasza Rada miejska także nigdy nie „dochodzi“, bo nie może zebrać się w komplecie. Całe stosy różnych spraw oczekują nadaremnie załatwienia. Niektóre gałęzie zarządu zdają się być w zupełnej dezorganizacji, między innemi n. p. urząd budowniczy. Urząd ten ma przestrzegać porządku w mieście, ale wszystkie skargi obijają się tam, nie znajdując odpowiednich uszów, któreby je wysłuchać raczyły. Jesteśmy już tak nieszczęśliwi, że zbywa nam nawet na uszach, choć zdawałoby się, że natura nie była więcej skąpą w tej mierze dla tych, co budują nasze domy, niż dla tych, co budują naszą przyszłość. Kronikarz Gazety posiada już wspaniałe archiwum, złożone ze skarg różnych przedmieść na urząd budowniczy. Brak kompletu w Radzie miejskiej ma już także osobną swoją literaturę, na złość Niemcom, którzy twierdzą, iż za mało mamy dzieł specjalnych. Wszystko to nic nie pomaga, — panowie radni czytają czasem, i to w czwartek wieczór, gdzieś za miastem przy piwie, narzekania dziennikarskie, i myślą sobie przytem: „Mój Boże, co też to za nieszczęśliwe stworzenia, ci publicyści! Człowiek tu sobie siedzi wygodnie w chłódku i popija piwo, a oni muszą pisać i pisać o tym braku kompletu w Radzie miejskiej! Ale dobrze im tak: po co sobie łamią moją głowę?“
Kulturze niemieckiej przybyło w tych czasach tu we Lwowie kilka bardzo pięknych, drewnianych pomników w kształcie tyk z chorągiewkami, malowanemi na niebiesko i czerwono. Na chorągiewkach tych nadyma się z całą świadomością cywilizatorskiego swojego posłannictwa napis: Kinder-Rasen albo Rasenplatz für Kinder. Dzieło to kultura niemiecka zawdzięcza lingwistycznym wiadomościom miejskiego urzędu budowniczego. Zdaje się, iż natura odmawiając temu urzędowi organów słuchu, wszystek materjał obróciła na tem większe wykształcenie języka. Gdyby Rada miejska przypadkiem zebrała się kiedy w komplecie, powinnaby jednakowoż polecić, ażeby szanowny urząd popisywał się ze swoim darem przemawiania różnemi językami gdzieindziej, nie na napisach publicznych. Rzecz to drobiazgowa, ale nadaje ona miastu zewnętrzną cechę niemiecką, a napisy takie niemieckie są zupełnie niepotrzebne. Jeżeli Niemiec nie chce zabłądzić we Lwowie, niech się uczy po polsku, albo niech nie przyjeżdża. Dlatego też tłumaczenia takie, jak n. p. „Ulica Szeroka — Breite Gasse“, są zupełnie zbyteczne, a już najzbyteczniejszym jest niemiecki napis na trawniku dla dzieci. Niańki tutejsze nie są tak przystępne „kulturze niemieckiej,“ jak urząd budowniczy.
Jeżeli Niemcy nie zaniedbują żadnej sposobności, ażeby nas zmusić do używania ich języka, nie zaniedbujmyż i my żadnej, by się im odwzajemnić. Pracujmy nad tem, ażeby się uwolnić od zabytków długoletniego panowania niemiecczyzny w naszym kraju, o ile to jest w naszej mocy. Panowanie to tak nas przygniotło, tak nam odjęło wszelką pewność siebie, ze nie umiemy korzystać z wolności, jaką mamy teraz pod względem językowym, i dobrowolnie robimy to, do czego nas dawniej zmuszano. Podczas gdy niektórzy idą za daleko w ocenianiu sił narodowych, ogół zna i ceni je zbyt mało. Nie zapominajmy, że w królestwie Polskiem do niedawna urządowano i sądzono po polsku, uczono wszystkiego po polsku, a nie wydarzyło się nigdy, by brakło wyrazu polskiego, albo książki polskiej. Możemy obejść się bez Niemców i bez ich cywilizacyjnego wpływu o tyle, o ile obchodzą się bez nich Francuzi, Anglicy i Włosi. Co piśmiennictwo niemieckie zrobi dla oświaty, to sobie przyswoimy sami. Wiedeń nie potrzebuje nam tego narzucać. Dodajmy jeszcze, że Wiedeń nie jest ogniskiem oświaty w Niemczech, i że Wiedeń najmniej ze wszystkich miast niemieckich ma prawa, mentorować inne narody w imieniu większej swojej cywilizacji.
My możemy obejść się bez Niemców, a w szczególności bez Wiedeńczyków, ale oto jest jakaś współobywatelka nasza, która nie może obejść się bez nich tak łatwo, W Nowej Pressie czytamy bowiem następujący inserat: „52.000 guldenów! Młoda Polka, która straciła za granica szanownych swoich rodziców i posiada teraz w gotówce majątek, wynoszący 52.000 złr. w. a., życzy sobie wyjść za mąż za Wiedeńczyka, posiadającego także niejaki majątek, a odznaczającego się wykształceniem, charakterem i rzetelnością. Adres pod cyfrą A. P. nr. 2.000 w ekspedycji N.fr. Presse“ Szanowny organ demokratyczny, który niedawno upominał się na rzecz Słowian o zwrot dr. Giskry, powinienby reklamować tę młodą Polkę. Pan Giskra nie przyda nam się na nic, bo najprzód nie ma tak pięknego posagu, a powtóre, zrobił ktoś słuszną uwagę, że jak będziemy się upominać o pana Giskrę, to Niemcy zabiorą nam p. Schmitta, p. Widmana, p. Starkla, p. Wilda, p. Gromana, wielu bardzo Langów, Szulców, Sznejdrów i innych — słowem — Galicja zostanie nagle bez Polaków. Młoda zaś Polka, o której mowa, należy nam się słusznie, a owych 52.000 złr. jeszcze słuszniej. Gdzie chodzi o guldeny, tam pewnie Niemcy więcej wzięli od nas, niż nam dali; byłoby więc równie sprawiedliwem, jak przyjemnem, gdyby owe 52.000 złr. wraz z młodą właścicielką i ewentualnemi jej wdziękami, pozostały w kraju. Szkoda, że Wydział składa się z samych żonatych ludzi, moglibyśmy bowiem w imieniu dobra publicznego zażądać, ażeby osobiście starał się załatwić tę sprawę zgodnie z interesami gospodarstwa krajowego. Cała nadzieja ojczyzny polega w tym wypadku na naszych bezżennych pp. praktykantach, koncypientach i innych kandydatach do stanu małżeńskiego, do których wiadomości cały ten fakt niniejszem się podaje.

(Gazeta Narodowa, Nr. 177, z d. 2. sierpnia r. 1868.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.