<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 97. z d. 25. kwietnia r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
69.
Odjazd Libelta. — Polityka na bruku lwowskim. — O niedogodności pewnych podobieństw. — Nasi giełdziści i finansiści w obec rezolucji sejmowej. — Sic vos non vobis itd. — Znaczenie wyrazu „tromtadratyzm“ wyjaśnione in usurn Kraju. — Wystawa obrazów we Lwowie.

Do kroniki pobytu Libelta w Galicji, należy zapisać ten fakt, że w przejeździe przez pewne miasto w zachodniąj Galicji miał on być przyjmowanym przez bardzo znaczną liczbę „lionoracjorów“ miejscowych. Panowie ci zgromadzili się na dworcu, ale gdy nadszedł pociąg, a z nim stanowcza chwila wystąpienia i przemówienia, wydarzyło im się to, co i u nas we Lwowie miało spotkać prezesa którejś korporacji, nie wiem już której. Oto — z rozrzewnienia, czy z innej przyczyny, wszyscy co do jednego oniemieli i osłupieli tak, że pociąg odszedł, nim się otworzyły śluzy ich wymowy. Ale potem, otworzyły się one już na dobre, i dotychczas jeszcze mówią wszyscy — o tem, że wtenczas nic nie mówili. Jestto powtórzenie historji o trąbce pocztarskiej Miinchhausena, która nie chciała grać na mrozie, aż potem w pokoju odtajały w niej wszystkie tony i poczęły napełniać sobą powietrze.
Nie wiem, co tam zamarzło w naszej delegacji, że także jakoś nie może się zebrać na to, by wyrecytować Niemcom stanowczo nerba neritatis. Zapewne dopiero w sejmie lwowskim, gdy ich będzie więcej razem, panowie posłowie pokażą ministrom po czemu łokieć. Bądźcobądź, we Lwowie nietylko, publiczność na serjo zajmująca się polityką, ale nawet i ta, która należy do referatu kronikarskiego, mocno jest niezadowoloną z obrotu rzeczy w „Wiedniu i nie tai się z gniewem na pp. delegatów. Onegdaj szedł ulicą jakiś jegomość, któremu natura wypłatała tego figla, że go zrobiła podobnym do pewnego posła galicyjskiego w Radzie państwa, znanego powszechnie ztąd, iż przemawia usilnie za nieopuszczeniem rajchsratu. Ledwie go spostrzeżono, zebrał się koło niego tłum ludzi różnego rodzaju, i poczęto go wypytywać natarczywie, ile zarobił na tych a na tych akcjach bankowych, czy uzyskał już koncesję na kolej żelazną z Ożydowa do granicy Królestwa, czy to prawda, że minister lir. Potocki został teraz mianowany szlachcicem przedlitawskim, z przydomkiem „von Stromau“, a p, Bocheński baronem „von Brodleibhausen“ i t. d.? Zanosiło się już nawet na bardzo hałaśliwą owację, ale delegat in effigie zdołał ujść przed głośną wdzięcznością współobywateli do jakiejś kamienicy poblizkiej.
Jedna jest tylko frakcja ludności lwowskiej, która nie życzy sobie wyjścia delegacji z Rady państwa. Są to nasi spekulanci giełdowi. Obawiają się oni wstrząśnienia w Przedlitawii, bo to sprowodziłoby spadek kursów, a wszyscy spekulują na hausse. Kilka dni temu, jakaś pani, której mąż stracił na papierach, narzekała niezmiernie na „tych Polaków“ i wyraziła życzenie, aby ich diabli wzięli, wraz z ich rezolucją. Spadły były bowiem papiery, i mówiono, że stało się to w skutek przesilenia ministerjalnego, wywołanego sprawą galicyjską. W ostatnich czasach, przypadek sprzyjał kulisie tutejszej, wielu osiągnęło znaczne zyski, ztąd wzmogła się namiętność do grania, która wywiera wpływ nadzwyczaj demoralizujący. Niejeden, który dawniej gotów był służyć do ostatniej kropli krwi sprawie publicznej, teraz nie chce ani słyszeć o zerwaniu z panującym systemem, bo system ten wydaje mu się sprzyjającym dla ciągłej haussy. Jest nieuniknionem, że ci, co zyskali na dyferencjach, w razie spadku, trwającego dni kilka, będą do szczętu zrujnowani, ale niema nadziei, by ruina jednych, odstręczała drugich. „Widzieliśmy już najsmutniejsze przykłady, a jednak liczba szulerów giełdowych rośnie z dniem każdym.
Oprócz niepoprawnych graczów na dyferencje, jest jeszcze jedna kategoria ludzi, którzy tracą pieniądze Bóg wie dla czego przy każdej większej fluktuacji kursów. Nie potwierdza się przysłowie, że z pieniądzmi przybywa i rozum. Ktoś posiada np. mały lub większy kapitalik, i chce go ulokować w papierach. Jeżeli ten ktoś jest prawdziwym galicyjskim geniuszem finansowym, to zpewnością kupi papier, idący właśnie w górę, i kupi go bardzo drogo. Później, ponieważ na giełdzie z kolei podnoszą się i spadają, finansista nasz z pewnością przestraszy się pierwszego większego spaiku i sprzeda swoje papiery ze stratą, by je kiedyś znowu odkupić przy podwyższonych cenach. Niktby nie uwierzył, jak wielu mamy fryców finansowych tego rodzaju, tracących od czasu do czasu ze strachu pewną część swego kapitału.
Ale strata na papierach, które się rzeczywiście posiada, nigdy nie może być tak wielką i tak dotkliwą, jak strata na dyferencjach, tj. na pozornem kupnie i sprzedaży, ho mamy graczów, którzy ryzykują cale swoje mienie, a nawet zadłużają się i fantują, w nadziei osiągnięcia bajecznych jakichś zysków. Ludzie tak biedni, że nie są w stanie sami rozpocząć najmniejszego interesu, tworzą spółki i ostatni grosz oddają w ofierze — pośrednikom handlu papierami. O pewnych porach dnia, urząd telegraficzny i kantory ajentów oblężone są formalnie przez takich spekulantów, którzy składają się po 5 i po 10 ct., by wysłać telegram do Wiednia, z poleceniem kupowania lub sprzedawania. Grać z korzyścią o sto mil od miejsca, gdzie jedna chwila decyduje o zysku lnb stracie, gdzie walczy z sobą mnóstwo potężnych i nieznanych wpływów, jest rzeczą prawie niemożliwą. Druty telegraficzne są ciągle tak zajęte, że depesze dochodzą zaledwie w 12 godzin po wysłaniu, i telegram zastaje nieraz odmienną całkiem sytuację od tej, wobec której był wysłany. Nieraz zdarza się, że pośrednik w Wiedniu już dawno sprzedał z korzyścią dla siebie papiery, nim gracz we Lwowie, przyciśnięty potrzebą, poleci mu sprzedaż po znacznie niższych kursach. Mimo tych niekorzyści, aż nadto widocznych, namiętność do gry giełdowej rozpowszechnia się coraz bardziej. Najmocniej szerzy się ona między proletarjatem żydowskim, ale i między zamożniejszymi i bogatymi żydami i chrześcianami ma mnóstwo zwolenników. Ludzie witają się pytaniem: A jak tam z anglosami? i żegnają się zapewnieniem, iż akcje franko austrjackie spadną, czyli, według wytwarzającego się żargonu „franko austrjan wezmą w skórę“. Czasem, rozmowa przybiera jeszcze bardziej lakoniczną i dla profanów zagadkową formę, np.:
— A co?
— Ośmdziesiąt trzy, sześćdziesiąt.
— Trzymasz?
— Trzymam.
I obydwaj znajomi rozchodzą się z wszelkiemi oznakami wewnętrznego zadowolenia. Każdy uśmiecha się w duchu sam do siebie, i dziwi się sobie, że taki sprytny. Sprytny, bo „trzyma“, tj. nie sprzedaje papieru, który za pomocą różnej reklamy doszedł już do podwójnej kwoty swojej wartości rzeczywistej. Nie potrzebuję dodawać, jak często spryt taki zawodzi swoich właścicieli, i jak często z tryumfującej, robi się rzadka nader mina.
A jednak, gdyby nie było podobnie „sprytnych“ ludzi między chudymi pachołkami, na kimżeby sprytniejsi od nich miljonerowie robili dalsze swoje miliony? Wszak Kotszyld, i Sina, i jak się tam jeszcze nazywają ci panowie, chcą żyć także!
W świecie finansowym, jak w politycznym, chudopałkowie nieraz nie wiedzą, komu służą, na czyj pożytek obraca się ich praca. Niejeden, po 5 centów od wiersza, pisze siarczyście demokratyczne artykuły, i dziwi się, że arystokracja tak dobrze płaci za jego spryt w obalaniu arystokratycznego porządku rzeczy.
Dałoby się wiele pisać na ten temat, ale uwaga powszechna zbyt mocno zwrócona jest w inną stronę, by ją można zaprzątnąć drobnemi sprawami dziennikarskiemi, z których wyradza się zawsze długa polemika. Postanowiłem zrobić raz próbę, czy prawdą jest, iż kronikarz lwowski Gazety winien wszystkim sporom dziennikarskim od morza do morza, w całej Polsce. Nie będę odpowiadał żadnemu z moich kolegów przez dwa tygodnie, choćby się mieli zrujnować na atrament i na stępie inseratowe w tym przeciągu czasu. Jedno tylko wyjaśnienie winien jestem, a to głównie publiczności krakowskiej. Wyraz: „tromtadratyzm“, tromtadrata“, nie jest bynajmniej „konceptem“ — uzyskał on owszem prawo obywatelstwa we Lwowie. Nazywają u nas „tromtadratą“ każdego, kto chodzi na szczudłach przybranej powagi tak niezgrabnie, że wszyscy z niego się śmieją. Pierwszym wynalazcą tromtadratyzmu, t. j. nie pojęcia, ale wyrazu, jest Chochlik. Tylko rozszerzenie tej nazwy, która w braku innej, jest bardzo trafną, należy do skromnych zasług kronikarza lwowskiego. Nie jest tedy powtarzaniem własnego lichego konceptu, jeżeli się nazywa tromtadratą dziennikarza opozycyjnego, który nie umie gramatyki, albo korespondenta Kraju, który broni stanowiska konstytucyjno-grudniowego z największem namaszczeniem, zdradzając się przytem, że nie zna nawet konstytucji przedlitawskiej i nie wie, że istnieje już ustawa osobna, normująca bezpośrednie wybory. (Ob. Kraj z 14. b. m.) Jeżeli przytem korespondent zdradza się, że właściwie dlatego tylko przemawia ze ustąpieniem delegacji, by na jej miejsce wysłano drugą, i by zamiast pana X., p. Y. stał u źródła koncesyj na banki i koleje żelazne — to tytuł tromtadraty należy mu się jak najsłuszniej, chyba że zamiast tromtadratyzmu, upatrzy kto w tem raczej jaki katylinaryzm“.
Otóż i nowy „koncept“, za który mam prawo żądać rubla od administracji Kraju.

(Gazeta Narodowa, Nr. 97, z d. 25. kwietnia r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.