Krwawy strzęp/W lasku Żuawów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W lasku Żuawów

Widokiem, posiadającym nadzwyczajny, pełen grozy urok, był nocny atak niemców na okopy Żuawów.
Po kilkugodzinnem bez przerwy bombardowaniu linji dzielnych Żuawów, rzuciły się wojska niemieckie do ataku.
Zaterkotały mitraljezy, powtarzały się jedna za drugą karabinowe salwy.
W czerniejący między okopami lasek Żuawów wpadały ryczące ognie, wyrywając ramiona starym, rzadkim tam już sosnom. Błyski czerwone szarpały konary i plując w ziemię szatańską, twardą plwociną, wstrząsały nią, zda się, aż do głębi jej posad.
Prawie, że pod same nasypy francuskich okopów doszli atakujący. Zatrzymywani przez gęstą sieć drutów kolczastych padali koszeni gęstym ogniem kulomiotów. Po północy z sykiem wzbiła się w górę rakieta, rozsypała w powietrzu deszcz świateł, jak pęk czerwonych kwiatów. Znak zwycięstwa! Z niewidzialnych miejsc, z za ciemnych gór szły, niby piekła wysłańce, syczące pociski niosące śmierć, grozę, strach. Padały z trzaskiem, hukiem między czarne, zamarłe w bezruchu drzewa, których coraz mniej żyło na tle ołowianego nieba.
I była w tem strasznem, niszczącem bombardowaniu, jakaś nieubłagana zemsta, jakieś powolne spoglądanie na konającego napastnika.
Wstrząsając zda się od wnętrza ziemię, pękały ciężkie powietrzne torpedy.
Ukryci w okopach spoglądaliśmy poprzez nasyp na to straszne i zarazem piękne widowisko.
Całą noc trwała kanonada. Z radością mówiono u nas: „Dziś to bardzo bombardzą!“
Razem z poczynającym się rankiem — cichło, sino-czarne kłęby dymu, kryjącego ziemię, rzedły.
Na szarem poszarpanem polu gęsto leżały trupy niemców. Z konających, ludzkich piersi niesłyszany, niesłuchany ulatywał ostatni jęk.
Kilka ocalałych sosen poopuszczało długie gałęzie, niby bezsilne, rozpaczne ręce.
Z nabitymi karabinami, zamyśleni powracaliśmy do ziemianek.
W pustych naszych mieszkaniach gospodarowały szczury, cicho szeleszcząc w wilgotnej słomie.


Wiosna coraz cieplejsza, radośniejsza snuła się złotymi promieniami, po nasypach rzucała tu i ówdzie cienką zieloną nić trawy, barwiła wierzchołki drzew młodą niepewną zielenią.
Myśl coraz bardziej odrywała się od znanych zajęć — tęskna, tkliwa ulatywała aż poza ostatnie echo strzałów, szukała cichego miękkiego ustronia, łagodnej, matczynej pieszczoty.
Wszystkie zajęcia nasze poczęliśmy wykonywać maszynowo, licząc się z wyznaczonym czasem. Bardziej, niż w zimie, poczęto się zamyślać, do myśli chętnie dopuszczając smutek, złe przeczucia. Coś się w nas poczynało razem z dokonywającemi się zmianami w naturze.
Drażniono siebie wzajemnie nowinami i przypuszczeniami długiego odpoczynku w Paryżu.
Wielkanoc przeszła, jakby niespostrzeżona w pierwszej linji okopów — zresztą obawiano się uprzytomnienia sobie dnia silniej wiążącego się z przeszłością, omijano starannie wszystkie wspomnienia.
Pogłoski o ofensywie francuskiej zdawały się potwierdzać. W rzadko dochodzących do nas komunikatach oficjalnych czytaliśmy o drobnych powodzeniach wojsk Joffré’a.
Zdawało się nam rzeczą wprost niemożliwą byśmy nadal zostali w okopach Prunay, lub Markizy, tak jak dawniej, umacniając i strzegąc naszych pozycji.
Staruszka — tatę naszego, kapitana Lobus’a mianowano komendantem i przeniesiono do innego pułku.
Ze łzami w oczach żegnał nas kapitan, jak my, zapomniał dawną, krótką niezgodę.
Do swojego zastępcy dzielnego i młodego kapitana Osmonde’a mówił, że oddaje mu oddział wzorowy, jak się wyraził „Bataillon d’élite“.
Były porucznik żuawów, teraźniejszy dowódca oddziału naszego, był typem odważnego żołnierza. Stanowczy, grzeczny, zyskał naszą sympatję już w pierwszych dniach swego kierownictwa.
Osmonde zjednał nas sobie bardziej jeszcze serdecznem zbliżeniem się do Malcza, który od kilku tygodni mianowany został porucznikiem — dowódcą drugiej sekcji polskiej.
Podczas odpoczynku w Verzonay powiedział nam, że wierzy w nas niezachwianie, że zajmując dotąd przednie miejsce, pójdziemy za nim — kapitanem i kolegą naszym do ataku pierwsi, jako przykład męstwa i woli zwycięstwa.
Osmonde podczas odpoczynków nie męczył nas próżnemi rewjami, wszystkie brakujące nam rzeczy kazał wydawać z magazynu bez pytań o los starych, już zgubionych, lub zniszczonych.
Całe dnie mieliśmy wolne. W okopach pracowaliśmy bez narzekań ze zdwojoną energją, pewni, że czeka nas wkrótce odpoczynek, nie kłócony jakąś zbyteczną, w rodzaju wyrywania buraków, pracą.
Nieświadomie przygotowywaliśmy się do jakiegoś wielkiego wspólnego czynu.
Myśl jednak o kilkutygodniowym odpoczynku w Paryżu nie przestawała nas drażnić, mimo brak, potwierdzeń ze strony władzy naszej, nie chcieliśmy się rozstać z naszem, niewiadomo skąd poczętem przypuszczeniem.
W połowie kwietnia byliśmy ostatni raz w Verzonay.
Poważne przygotowania wyraźnie mówiły o czekającej nas zmianie. Ciągle jednak pozbawieni cienia pewności, wahaliśmy się w czekaniu między odpoczynkiem, a udziałem w ofensywie.
Chcieliśmy i jednego i drugiego, i jedno i drugie było nam potrzebne. Co pierwej nastąpi? Myśleliśmy aż do dnia, kiedy na podwórko domu, gdzie znajdował się posterunek pomocy lekarskiej, pojawiły się nowe karetki znaczone czerwonym krzyżem, dziesiątki nosz z podobnym znakiem i inicjałami IRt. Etr. Bat. C. Aha! Więc to dla nas! Wyobraźnia ze stopniowo zgęszczających się w formy ludzkie mgieł, tkała obrazy, fragmenty ataku.
Uleciały przypuszczenia, domysły. Paryż w jednej chwili, jak w świetle dogorywającej świecy zajaśniał ze wszystkiem znanem i znikł, rozwiał się w mroku niemożliwości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.