Krwawy strzęp/Wigilja nad Aisne

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wigilja nad Aisne.

W wigilję Bożego Narodzenia wraz z kapitanem siedzieliśmy zgarbieni w nizkich ziemiankach nad kanałem, pijąc na cześć przyszłego zwycięstwa Francji, na cześć przyszłej niepodległej Polski.
O północy urządziliśmy kabaret. Śpiewano, deklamowano, słowem bawiono się pierwszy raz tak dobrze o trzy kilometry od frontu.
Chór miał zakończyć popisy, gdyśmy usłyszeli turkot mitraljez, grzmot armat.
Po drodze przed lochami, przejechał motocyklista, krzycząc „Aux armes!“. W parę sekund, gotowi do drogi i na wszystko, staliśmy wyszeregowani w dwurząd, zanim jeszcze zdołała przybiedz nasza władza.
Gdy przyszedł kapitan widzieliśmy pierwszy raz prawdziwą, nie dającą się ukryć radość w jego oczach.
Był przymrozek. Po skostniałej, szerokiej drodze szły równo czwórki nasze krokiem pewnym, śmiałym.
Kanonada, bulgotanie mitraljez nie ustawało.
Doszliśmy do ruin miasteczka Prunay.
Ukryci za martwo sterczącymi murami, czekaliśmy znaku. Jak bardzo czekaliśmy rozkazu: „En avant“ — jak chcieliśmy pokazać, pocośmy się angażowali, były dowodem nasze błyszczące niecierpliwie oczy, ściskające karabiny ręce.
Chęć naszą dojrzał kapitan, czuł ją w naszym kroku, w niecierpliwem czekaniu słowa: naprzód!
Wtedy jednak nie było nam sądzonem pokazać, czem jest nasza polska garstka. Atak Niemców został odparty z wielką łatwością bez straty z naszej strony. Jak z pasterki wracaliśmy w mroźną noc wigilijną do mieszkań naszych nad zastygłym kanałem Aisne.
Święta Bożego Narodzenia przeszły spokojnie, wesoło — Niemcy już nie atakowali.
Nowy Rok spędziliśmy w okopach. O północy na granicy dwóch lat krwawej wojny była zupełna cisza.
Obustronne milczenie trwało najwyżej dziesięć minut, po których Niemcy chcieli nas zaniepokoić. Wezwani „do broni“ stanęliśmy odrazu gotowi do spotkania napastników, którzy, widać sądzili, że jesteśmy pijani i damy się wziąć łatwo i prędko. Przekonawszy się, że nietylko ich się nie lękamy, ale z radościa kule nasze ich witają, uspokoili się na resztę Sylwestrowej nocy.

Po tygodniu względnej pogody, znowu zaczęły padać deszcze, z nasypów do wewnątrz okopów, staczały się grudki białej ziemi.
Zaczęto mówić o jakimś dłuższym odpoczynku, o wypełnieniu luk w ludziach bataljonu, przeglądzie dokładniejszym całego pułku.
Po dłuższem, niż zazwyczaj pobycie na froncie w ciemną, śnieżną noc szliśmy do Bouzy, miasteczka, odległego o trzydzieści kilometrów od frontu. Wielu z nas już po przejściu kilku kilometrów ledwie wlokło nogi po rozmiękłej glinie. Wiatr ze śniegiem i deszczem dął nam prosto w oczy, tam gdzie droga szła pod górę, bataljon nasz rozciągał się w długą, nierównej grubości ciemną linję. Byłem tak zmęczony, że koledzy prowadzili mnie, trzymając pod ręce. Gdy teraz wspuminam ich dobroć, zdaje mi się ona wprost w życiu niezrozumiałą, nieprawdopodobną. Jeden z kolegów, litwin Batkiewicz, sam zmęczony, prawie że z radością dźwigał mój tornister, odpowiadając na moje pytania, czy mu nie ciężko: „Ależ nie — przeciwnie, tak wygodniej nawet — jest pewna równowaga“. Ładna równowaga, dwa ciężkie pięćdziesięcio-kilowe tornistry jeden na piersiach, drugi na plecach. Dzogie wspomnienia z dziwnia czystego w swojej treści minionego. Zdaje mi się, że żadne uczucie ludzkie nie jest w stanie zostawić tak jasnej smugi i rozciągnąć jej na przyszłe dni życia, jak przyjaźń jakiej doznałem podczas pobytu mego w legjonie. Wzajemne odczuwanie się było posunięte do takiej subtelności, że przypadkowe jej uzewnętrznienie, kazało się nieraz rumienić.
Ręce gotowe do bezlitosnej walki, do pławienia się we krwi, miały niepokalaną białość i miękkość dla kolegów. Dwa na krańcach stojące uczucia spotęgowane do ostatnich granic wypełniały pustkę, która w życiu zwykłem bywa zajętą tysiacami drobnych uczuć, pragnień, zajęć.
W Bouzy pierwszą i drugą sekcję umieszczono na strychu niewielkiego domu.
Na dole mieszkały dwie rodziny winiarzy, z nich jedna polska. Pozostały we Francji od 70 roku emigrant Polak — niejaki Kamiński teraz spotkał sie z Polakami ubranymi w francuskie, czerwone kepi. Najbardziej ucieszył się, gdy między legjonistami, odnalazł Stanisława Kamińskiego kolegę naszego, który specjalnie z Ameryki przyjechał do Francji w celu wstąpienia do szeregu armji francuskiej.
W Bouzy dnie schodziły nam na ciągłych rewjach ubrań, karabinów, szczegółów.
Teraz dopiero, po względnym odpoczynku zaczęły, jak grzyby po deszczu, wychodzić choroby. Codziennie zrana przed domem, gdzie przyjmowali dwaj nasi lekarze, zbierały się tłumy słabych żołnierzy. Poważnie chorych odsyłano do szpitala, innych do miejscowych baraków, pozostałym dawano kilkudniowe odpoczynki.
Ja z kolegą Szurygiem i Szteinkellerem znalazłem się w barakach w Bouzy. Długie drewniane budynki były przepełnione głównie żuawami i strzelcami algierskimi.
Pobyt w podobnych barakach był prawdziwym odpoczynkiem, o leczeniu nikt tam nie myślał. Codziennie zrana przychodził doktór wojskowy. Ustawieni przed narami żołnierze stali jak na rewji generała.
Od czasu do czasu doktór się zatrzymywał, pytając:
— No cóż — lepiej?
Przeważnie odpowiadano, że; „lepiej“. Gdy jednak ktoś się odpowiednio skrzywił, jak gdyby chciał powiedzieć, że „przeciwnie daleko gorzej“ doktór brał gruby ręcznik, przykładał do żołnierskiego munduru i słuchał.
Żadne zwierzę, ani człowiek dotąd przezemnie spotykany nie miał tak rozwiniętego słuchu, jak wojskowy eskulap z Bouzy. Ten, posłuchawszy niedbale przez cały materac złożony z ręcznika, munduru, wełnianej koszulki i flanelowej koszuli rzucał idącemu w ślad milczącemu infirmierowi środki lecznicze, mające radykalnie pomóc dolegliwościom. Środkami leczniczymi były: mleko, jodyna (ta głównie) i bańki. Po wyjściu doktora zlewano delikwentów jodyną od stóp do głowy. Rzadko dawano szklankę mleka — najczęściej zabraniano pić wina — porcje przeznaczone dla żołnierzy przechodziły wówczas, raczej przelewały się do gardła sierżanta.
Między kolegami memi z baraków były nadzwyczajne typy marokańczyków, między innemi niejaki Hamed ben Mohamed, smukły i smagły żołnierz, jedyny pozostały przy życiu z całej kompanji, podczas bitwy nad Marną. Do baraków został odesłany, ponieważ niewiedziano co z nim robić, jako z jedynym przedstawicielem bohaterskiej, nieistniejącej już kompanji marokańskiej. Złą francuszczyzną opowiadał nam wieczorem swoje perypetje wojenne.
W Bouzy byliśmy trzy tygodnie, skąd nieco wypoczętych odstawiono wielkim automobilem do Verzonay. W znanem miasteczku zatrzymaliśmy się na noc. Jakaś poczciwa staruszka odstąpiła nam pokój na górze, zgotowała obiad, śniadanie, na drogę obdarzając nas trzema butelkami wina. Z Verzonay pieszo doszliśmy do fermy Esperance, gdzie powiadamiono nas o miejscu pobytu kompanji naszej. Koledzy nasi stali w nowowykopanych rowach wysuniętych naprzód od dziurawej Markizy.
Świeże okopy nasze znajdowały się o sto pięćdziesiąt metrów od okopów niemieckich. Zaraz po powrocie do kompanji, zaprzągnięto nas do pracy, jako zupełnie wypoczętych. Cudem wprost podczas kilkutygodniowej naszej tam bytności nie było ani jednego rannego. Powtórzę — cudem, ponieważ od bombardowania zniszczono nam wielką ilość karabinów, zawalono kilka ziemianek, potrzaskano naczynia kuchenne. Bardziej ukryci od nas Czesi i Grecy mieli kilkunastu zabitych i rannych. Często też mówiono w innych kompanjach, że nad Polakami ktoś czuwa. Na cmentarzu przed Markizą najmniej było grobów Polaków.

Powoli mijał styczeń, rzucając na ziemię jakby resztę zimowych zapasów deszczu, śniegu i mgieł. Naokoło dawało się odczuć, jeśli nie przeczucie, to jakieś niecierpliwe oczekiwanie wiosny. Odpoczynki nasze w Verzonay stawały się bardziej przez nas pożądane.
Wszystkie ciężkie, jeszcze do niedawna, rewje były dla nas teraz drobnostką. Wyczyszczenie, najbardziej zardzewiałego karabinu nie zajmowało nam więcej czasu nad godzinę.
Nauczyliśmy się różnych żołnierskich krętactw. Często pokazywano kapitanowi jako swój — przyniesiony z innej sekcji wyczyszczony karabin, brudny, własny, skrzętnie chowając pod siennik.
Coraz bardziej starzy żołnierze, mieliśmy coraz lepsze, wypróbowane kawały dla zamydlenia oczu naszym zwierzchnikom. Prześcigano się w pomykach i wynalazkach.
Na wzór innych żołnierzy, przeważnie żuawów, którzy ze strzelcami algierskimi i naszym pułkiem tworzyli dywizję marokańską, zaraz po wybiciu piątej godziny uciekaliśmy do miasteczka. Wielu z nas otrzymywało z kraju pieniądze, za nie u jednej z nielicznych mieszkanek miasteczka urządzano obiady, zawsze z nadmierną ilością wódki i wina. Codziennie podczas tygodniowego odpoczynku krokiem chwiejnym spieszyliśmy na apel do koszar.
Mimo, żeśmy dotąd nie dali żadnych krzyczących dowodów naszej odwagi — mieliśmy wszyscy opinję bohaterów. Pamiętam słowa żuawów: „Strzelcy są dobrzy, żuawi też niczego — wszyscy jednak razem nie warci legjonistów polskich!“
Kiedy przechodziliśmy, śpiewając „Rotę“ Konopnickiej, lub inną żywą pieśń naszą zasypywana nas oklaskami.
Wielu z naszych zwierzchników nauczyło się całych wierszy polskich ze śpiewanych przez nas pieśni. Wszyscy znali na pamięć ich melodje.
W połowie lutego miasto do okopów za Markizą, po przejściu miasteczka Prunay, skręciliśmy na zachód w stronę Lasku Żuawów. Długie, kręte okopy przezwane „Labiryntem“ ciągnęły się bez końca. Jak zawsze, tak i teraz nie wiedzieliśmy dokąd idziemy. Ciemny Lasek Żuawów coraz wyraźniej, coraz bliżej ukazywał czarne, milczące sylwety drzew.
Przechodząc koło linji obronnej, wiedzieliśmy, że gdzieś nieopodal znajdują się ziemianki, przyszłe nasze mieszkania. Nie myliliśmy się.
W wgłębieniu wąskiego chodnika dojrzeliśmy wejścia do lochów, w których rozmieszczono nas escuade’ami.
W nowych naszych okopach czuliśmy się dobrze. Powoli schodząca wiosna z dobrem łaskawem ciepłem tuliła nas zmęczonych serdecznie, troskliwie.
Mimo codzienną pracę ponocną, nie czuliśmy się tak wyczerpani, jak miesiąc temu.
Niemcy bombardowali nas rzadko — pewnego tylko ranka zwalili dach jednej z naszych ziemianek, raniąc kolegów Swirskiego i Wyrozębskiego. Pierwszy niedawno powrócił ze szpitala — ranny powtórnie po opatrunku z własnej woli pozostał w kompanji.
Kapitan przedstawił go do medalu wojskowego.
Podczas kilkutygodniowego pobytu naszego w nowych okopach nie stało się nic ważnego dla kompanji naszej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.