Krwawy strzęp/Wyjazd
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawy strzęp |
Podtytuł | Wspomnienia bajończyka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O 11-ej przed południem odjazd. Jeszcze kilkanaście minut na pożegnanie, na rzucenie słów otuchy, prośby o pamięć na łzy kobiece, pocałunki, polecenia.
Na uboczu, pod wysokim, odrapanym murem poprzez łzawy męt w krtani:
— Sama... Tak smutno, obco tutaj... Tadzio we Lwowie.. W Warszawie... Będziesz pisał?
— Tak! — krótkie, dalekie od myśli przyrzeczenie.
— Boję się... Nie, mógłbyś mieć urazę potem całe życie.
— Cicho Hal..., no już, no cii..
Serce za myślą biegnie, błąka się i wraca bardziej niespokojne — Wrócisz? — niepewne, lękliwe, a po chwili z bezbrzeżną, nie chcącą myśli złej dopuścić prośbą — Wróć!
Błyszczące od łez oczy czekają jakiejś nieludzkiej obietnicy.
— Będę się modliła.
— Il faut tuer beaucoup des Boches! — zapiszczał głos młodej kobiety.
— Jedź, pójdę już!
— Zostań chwilę, jeszcze nie jedziemy!
— Nie, pójdę na most, zobaczę cię jeszcze... — ujęła jego rękę, przywarła ustami — na rękę spłynęły duże czyste łzy.
— Hal, ludzie patrzą!
— Jedź! rzuciła szybko i zginęła w tłumie.
Przez otwartą bramę widać długie podwórze, w głębi szereg towarowych wagonów.
— Partons! Depechez vous! — naglił czyjś głos.
Rozległ się świst ostry, zagłuszający wszystkie okrzyki i ostatnie słowa pożegnań. W jednej chwili wagony zostały wypełnione, przepełnione, a nawet zzewnątrz oblepione.
Po ciężkiem sapnięciu i przystęku parowozu, jęcząc powlokły się niechętne, leniwe wagony, niby zgraja opasłych bachorów, ciągnionych ręką matki naprzód.
Przejeżdżając pod mostem, wychyliłem się.
Oparta o poręcz mostu, zamajaczyła mi znajoma sylweta młodej kobiety.
— | — | — | — | — | — | — |
Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Zaledwie po godzinie trzęsienia oddaliliśmy się natyle, że zbłękitniałe, jakby przezroczyste sylwety domów i wieżyc kościelnych Paryża rozpłynęły się w gęstwie rozpylonych promieni słonecznych i gorąca, Sacre Coeur tylko na wzgórzu Montmartre’u, niby obłok przejasny konturem fioletowym obwiedziony, ukazywał się jeszcze, ale już tylko na mgnienie powiek coraz bardziej przezroczysty aż zupełnie wzrokiem nieuchwytny.
— | — | — | — | — | — | — |
Po trzydziestu ośmiu godzinach jazdy nieskończenie długim towarowym pociągiem, objedzeni rządową kiełbasą, serem, i sardynkami, prywatnemi śliwkami, opici mlekiem i winem czerwonem, stanęliśmy w Bayonnie.
Powitani i prowadzeni przez kilku oficerów, wśród salw oklasków i serdecznych okrzyków na cześć polskich ochotników, przeszliśmy przez miasto, poczem weszliśmy w ciemną szerokę aleję.
Po godzinnym marszu zatrzymano nas, podzielono na dwie grupy po pięciuset i wprowadzono do zagrody Towarzystwa Strzelniczego w Montbrun, między Biarritz a Bayonną.
Długi drewniany barak, wypełniony świeżą słomą, jakaś umundurowana władza wskazała nam, jako miejsce noclegu. W pół godziny później z podłożoną pod głowę marynarką z wyciągnietemi i zmęczonemi, bo nieprzyzwyczajonemi do marszu nogami, ochotnicy polscy już spali. Głośne chrapanie uderzało o suche deski ścian.
Blizkie fale szeptały otaczającej nas ciemni leśnej dziwne legendy.