Krwawy strzęp/W Montbrun

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W Montbrun

O godzinie ósmej rano ożywiła się cicha, otoczona wielkimi, starymi chojarami, zagroda w Montbrun. Do połowy rozebrani, nadstawiali wolontarjusze swe plecy pod szeroki strumień wody, który wychlustywał z ręcznej pompy, ciężko postękującej we władzy silnych i trochę za gwałtownych rąk ochotników.
Tu i owdzie pod drzewem, albo wprost na piasku słońcem zalanym, ktoś się golił, lub czyścił nieco zmiętą garderobę.
Wygląd zewnętrzny był tu jeszcze wszystką miarą. Zależnie od wyglądu i stanu szat, które pono nie zdobią człowieka, sądziliśmy wartości, dopiero co poznanych kolegów.
Wśród moich znajomych, z którymi nie rozłączałem się na krok byli: Ksawery Dunikowski, Stanisław Sztejnkeller, Jerzy Kijewski i Jerzy Szuryg.
Pierwszy znakomity artysta rzeźbiarz, bez kapelusza, z długimi jasnymi włosami, był przedmiotem gapiostwa i wesołych uwag wszystkich. Drugi, który przyjechał „na wojnę“, jak mówił, i nic prócz ubrania na sobie, szczoteczki do zębów i... pudełka z pudrem nie posiadał, był typem, nietyle z pod ciemnej, ile wielu wesołej gwiazdy.
Reszta wymienionych, najbliższych mi kolegów, niczem bardziej charakterystycznem się nie wyróżniała, chyba tylko modnym krojem ubrania.

O godzinie dziewiątej rano najbezpośredniejsza nasza władza, w osobie kaprala Haricot, oznajmiła nam, że o jedenastej będzie śniadanie. Czekaliśmy z niecierpliwością tej godziny, jako chwili atrakcji niezwykłej, pierwszej z życia wojennego, a jeśli nie wojennego, to wojskowego.
O godzinie dziesiątej i pół, czwórkami z niedawno otrzymanymi talerzami i łyżkami, oczywiście ze śpiewem wyszliśmy z zagrody.
Po dwudziestu minutach marszu doszliśmy do wilgotnej łąki, gdzie po półgodzinnem czekaniu w sposób nie bardzo smaczny zaspokojono naszą ciekawość, muszę powtórzyć tylko ciekawość.
Jacyś brudni ludzie przynieśli kilkanaście dużych naczyń z t. zw. „soupe“ — dlaczego soupe nie wiem dotychczas.
Zupa była zwyczajnym naparem na komarach, muchach, muszkach i t. p. owadach na łąkach i trzęsawiskach osiadłych i nad niemi fruwających. Jeść tego naparu było nie sposób, choćby dlatego, że nie można było z czystem sumieniem i nie wiem jak pustym żołądkiem zjadać częścią umarłe, częścią żywe jeszcze, acz dogorywające w strasznych mękach, jakieś nieznane mi z nazwy i obyczajów, bayońskie owady.
„Soupe“ została wylaną na łąkę, co podwoiło, zwykle tam panującą wilgoć.
Drugiem daniem było mięso bez smaku, gotowane łyko nieustępliwie twarde, wojenne mięso nie do zgryzienia i nie do pokrajania... łyżką.
Po „śniadaniu“ poszliśmy do Bayonny.
Po obnażonych głowach poznawano w nas wolontarjuszów, dla których wszystko było otworem, wszystko za pół ceny.
Piękne Bayonki śniadolice i czarnookie wskazywały sobie wzajem ochotników lekkiem trąceniem łokcia i szeptem „Voilà les volontaires polonais, regarde, comme ils sont gentills“.
Czego byśmy nie zrobili wówczas dla Francji, dla tych wszystkich, którzy nas szczerą witali serdecznością?!
Cały dzień spędziliśmy w stolicy Basków.
Późnym wieczorem wracaliśmy oddzielnemi grupami do naszych tymczasowych koszar. Zdala już dochodziły nas wesołe śpiewy kolegów.
Naprzeciwko baraków po drugiej stronie szerokiej drogi w małym murowanym domku mieściła się kawiarnia, gdzie później spędzaliśmy większość chwil wolnych i wszystkie wieczory.
Właścicielem owej kawiarni był gruby niski Bask, którego zastępowała, z głosem, we wszystkich sprawach, decydującym, córka jego, młoda przystojna, o nieznanem dla nas nazwisku — panna Wiktorja, przezwana przez nas już pierwszego dnia Wiktorynką.
U niej spędziliśmy długi wieczór, pierwszy wieczór żołnierski, pełen beztroski, zapału i niezliczonych pytań bojowych zwróconych do naszej władzy w osobie jednego sierżanta i dwóch kapralów.
Po północy dopiero wróciliśmy do baraku.
Dzięki wyobraźni naszej, w której zupełnie nie zostawiliśmy miejsca na długie ćwiczenia, czekaliśmy wciąż na jakąś pobudkę, która nas zupełnie nieprzygotowanych, nawet jeszcze nieprzebranych, wezwie do walki.
Oczekiwanie to wyrobiło w nas pewną wojowniczość, wobec nieznajomych kolegów z braku rzeczywistego wroga.
Dla zadosyćuczynienia nerwom i znagła nagromadzonej energji urządzano wszelkiego rodzaju zapasy.
Pierwszego też dnia na słomie mocowano się, goniono, dokazywano, jak kiedyś w szkole podczas dużej przemiany.
Nazajutrz, już o godz. 6 zbudzono nas. Ustawiono podług wzrostu, podzielono na sekcye, poczem wyprowadzono nas na ćwiczenia. W drodze wszyscy bez wyjątku krzyczeli „gauche“ (lewą), by iść zgodnie w nogę.
Staraliśmy się bardzo, jeden drugiego chciał prześcignąć w umiejętności wykonania pokazanego nam pół obrotu, lub obrotu.
Podczas ćwiczeń zdziwieni, usłyszeliśmy polskie objaśnienia do komendy francuskiej. Tym objaśniającym był L. Malcz, który kilkanaście miesięcy przebył w Legji Cudzoziemskiej. Jemu też, jako byłemu żołnierzowi francuskiemu, wkrótce dano niewielki oddział wolontaryszów do nauki.
Znajomością rzeczy wojskowych, dla nas pełnych niewyobrażalnych trudności, Malcz jako ex-żołnierz, stanął odrazu w oczach naszych na wysokości imponującej. Z powagą, pełną szacunku, pytaliśmy go o wszystko, tyczące armji, t. j. nawet o to, o czem on miał również słabe, jak my, pojęcie.
Ćwiczenia nasze ranne i popołudniowe odbywały się po domowemu bez żadnej dyscypliny, co prawda nie była ona potrzebna, staraliśmy się aż nadto, by przekonać naszych kierowników o dobrej woli ich podwładnych.

Wypadkiem zgoła nieoczekiwanym, lecz przyjętym radośnie, był rozkaz wybrania z pośród gromady naszej kilku uświadomionych w sprawach gastronomiczno-kulinarnych legjonistów, którzy by się zajęli kuchnią i przygotowywali dwa razy dziennie „soupe“ dla ochotników. Wśród licznie zgłaszajacych się kandydatów na, odrazu przez nas wybranych i przezwanych, „warzy soupów“ byli tacy, którzy w cywilu mieli do czynienia z kuchnią, innym zaufano na słowo honoru.
Odtąd jadło nasze stało się znacznie smaczniejsze, mimo, że na dnie kotła z zupą było zawsze z półtora funta piasku lotnego, napędzonego do t. zw. „marmitéy“ przez złośliwy wiatr.
Godziny nieprzedłużane żadną troską mijały szybko, na szerokiej polanie — miejscu naszych ćwiczeń, podczas odpoczynków, a głównie u kochanej Wiktorynki, która miała prawie zawsze na ustach ten południowy słoneczny uśmiech, którym obdarzała wszystkich ochotników bez wyjątku, co bardziej pewnych i noszących sławę Don-Juanów doprowadzało do rozpaczy.
U Wiktorynki kończył się zazwyczaj nasz dzień, zawadzający częstokroć o piękne księżycowe noce. Długie cienie wielkich sosen, fantastycznie pokrzyżowana, wysrebrzona światłem księżyca ziemia, fale oceanu wczulały do duszy polskiego ochotnika długie zamyślenia, tęsknoty wywlekające wszystkie myśli w strony, zdawało się na świecie najodleglejsze, bo sercu najbliższe.
Z tęsknotą, która często wyciskała tajoną łzę i wpychała ją wstydliwie w kąty ócz, łączyły się chwile beztroskiego oczekiwania dalszych wypadków. Dumy powieczorne wykwitały zazwyczaj w pieśni smutnej, chórem odśpiewanej, polskiej pieśni, niby modlitwy, której echo niósł dobry, stary las, otaczający nasze ustronie, aż gdzieś nad ocean. A nocą, kiedy wymodliły się stare, wierzące drzewa, fale morskie zda się powtarzały, może tam kiedyś już słyszane „Jeszcze Polska nie zginęła“.
Wiedzieliśmy, że w Montbrun długo nie pozostaniemy, przypuszczenie to jednak, jako niemiłe, odrzucaliśmy precz poza myśl. Tak było nam dobrze w Montbrun, tak pięknie stawało się w nas, jak piękną jest rozśpiewana, dalekiem zapatrzeniem, dusza ofiary na stopniach ołtarnych. Byliśmy sami — nie zgrzytnęło nic obcego w naszem ustroniu. Powoli jakiś krąg niewidoczny obejmował nas wszystkich, zacieśniał się — tworząc zwolna coś tak bardzo jednego.
Między nami, a najbliższą naszą władzą francuską był Malcz, od niego też po dwutygodniowym pobycie w Montbrun, dowiedzieliśmy się, że jutro, dnia 9 września przechodzimy na stałe do Bayonny.
Wieczorem żegnaliśmy Wiktorynkę, poprzez zwykły jej uśmiech oczy rozświeciły się, usta zadrgały i długi perłowy zsnurek zawisnął na policzkach.
Czego płakała, nikt nie wiedział. Może tej całej hałaśliwej beztroskiej gromady żałowała, że odchodzi, a może w tajemnych promieniach swego uśmiechu kryła szczęście miłości dla któregoś z kolegów, który jutra swego nie znał i nic obiecać nie mógł?
Wczesnym rankiem opuszczaliśmy Montbrun, dźwigając przywiezione z sobą rzeczy i ciężkie karabiny.
Szliśmy wesoło na nową kwaterę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.