...Nie, matko, ty się nie ciesz tą syna zasługą!
Ten krzyż na piersiach cięży, choć jest męztwa znakiem,
Weź go, matko, weź — proszę... i schowaj na długo!
Ja go nosić nie będę. Przed samym atakiem
Marzyłem tylko o tém, by na krzyż zarobić
I zyskać sobie sławę w bohaterskim czynie —
I młodą pierś odznaką męztwa przyozdobić.
Dziś — on mi się spuścizną zdaje po Kainie...
O matko moja, czemuż tak wąziutka miedza
Dzieli szczęście od troski i czemu wyprzedza
Radość — łzy gorzkie nieraz, co bez naszéj winy
Gaszą nam często w życiu dzień szczęścia jedyny!
Dziwnie się w pasmie życia wiążą nitki długie —
Jasne i ciemne razem... a jedne i drugie
Z ręki Boga się snują; toż snać, on wié o tém,
Dlaczego czarną przędzę mięsza współ ze złotem!
Ot, widzisz, matko, ze mną to rzecz tak się miała:
Było to w dniu ostatnim już naszego boju,
Właśnie co grać zaczęły piorunami działa,
Świt budząc, bo noc jakoś przeszła nam w spokoju,
Lecz skoro blask jutrzenki rozlał się po łące —
Huknęło paszcz armatnich ku wschodowi tysiąc,
Jakby chciały odstraszyć nadchodzące słońce.
Dym i mgła się szarpały... Można było przysiądz,
Że nad ziemią, co ludzką krwią się oblewała,
Piekielnych mar i duchów druga walka wrzała.
Mieliśmy zdobyć szańce. Ja z moim plutonem
Stałem na samym flanku; mój kapitan stary
Klął i spoglądał czegoś okiem zasmuconém,
Jakby przeczuwał w duszy swoje przyszłe losy —
A wpatrując się w szańców dalekich pas szary,
Powtarzał nam raz po raz: „Trzymać się młokosy!“
Wreszcie trąbka zagrała, krótkie dając hasło,
„Do ataku!“... „Marsz!“... „Hurra!“ tysiąc głosów wrzasło.
I... matko, na to słów mych nie starczą okruchy,
By te chwilę opisać straszną i złowrogą!
Ci, co na szańcach stali, tęgie zuchy,
Bronili się zajadle. Już... już jedną nogą
Byliśmy na okopach, dla skończenia dzieła
Brakło chwili, lecz w niéj się noga powinęła.
Odparli nas... Idziemy po raz drugi wałem!
Krzyk, wrzask, jakby się piekło rwało na wierzch ziemi —
A przecież, gdym się spinał na szańce z innemi,
Zdało mi się, że własne swe serce słyszałem... Udało się tym razem. Zwycięztwem pijany
Żołnierz chciałby wytaczać krwi czerwonéj strugi!
Wpadliśmy na okopy, jak wściekłe szatany —
I zaczął się bój krwawy, rozpaczliwy, długi...
Wtedy to syn twój matko, w wojennym zapale
Zdobył sztandar, zwycięztwa przeważając szalę.
Pamiętam, jakby wczora najdaléj to było...
Dwóch nas tak oko w oko, pierś o pierś walczyło:
On, chorąży... młodzieniec w moim wieku prawie,
Z twarzą piękną, choć w oczach miał rozpacz i trwogę —
O, téj twarzy, tych oczu we śnie, ni na jawie,
Wpatrzonych we mnie strasznie zapomniéć nie mogę,
Bo mi wszędzie, jak krwawe ogniki migocą!..
Chciałem mu sztandar jego odebrać przemocą.
Nie puścił: wiedział dobrze co za klejnot trzyma;
Aż kiedym mu bagnetem całą pierś otworzył,
Rzucił mi jakby wyrzut smutnemi oczyma —
Padł, lecz drzewca nie puścił, na nim się położył
I na nim skonał z jękiem... Serce krwią broczyło.
Musiałem sztandar z ręki trupa wyrwać siłą!
— „Zwycięztwo!...“ buchnął nagle okrzyk z naszéj strony.
Nie widziałem nic, nigdzie; szałem upojony
Podniosłem moję zdobycz; w oczach było ciemno,
Więc pędziłem na oślep... Sztandar postrzępiony
Od kul i w boju zdarty szeleścił nademną,
Jakby ożył i w sępa zamienił się nagle
I ogromne swe skrzydła roztoczył, jak żagle,
Co się nad moją głową tłukły rozpaczliwie,
By się wyrwać z niewoli... Dziś — ja się sam dziwię,
Jakim cudem przez walki straszliwą kurzawę,
Wśród trupów, kul i zgiełku, dostałem się cało
Do wodza; ręce miałem poranione, krwawe,
Lecz na czole mém dumne zwycięztwo jaśniało!
Po dniu spieki, wieczorne rozlały się chłody.
W małéj garstce — z plutonu, szliśmy do apelu,
Brakło nam kapitana, jak i innych wielu,
Ja — dostałem te szlify i krzyż dla nagrody.
Tak skończyła się wojna. — „Czas wracać do domu,
„Hydra buntu zdławiona, — mówił wódz naczelny —
„Pokój znów ustalony, chyba pokryjomu
„Zechcą wichrzéć, to wtedy drugi taki dzielny,
„Jak dzisiaj, szturm przypuścim i wytniem do nogi —
„No, a teraz marsz chłopcy, do drogi, do drogi!...“
I zdarzyło się jakoś, że przez kraj ponury
Wracaliśmy zwycięzko w pierwszych dniach jesieni;
Zdawało się, że wszystkie pola, łąki, góry,
Posmutniały i szatę zrzuciły z zieleni,
I ogólnéj radości jakoś nie dzieliły,
Lecz przywdziały jesienny, wdowi strój żałoby...
Po nocach z wiatrem smutne jakieś głosy wyły,
Gór podnóża, jak wielkie wznosiły się groby!
Chociaż żołnierz, nie mogłem oprzéć się tęsknocie,
Co mi się tu, pod serce ciągle podkradała —
Bóg wie czemu!... dniem, nocą, po deszczu i słocie
Armia nasza do domu zwolna powracała.
Ja, z kompanią bocznemi wysłany drogami,
Musiałem się gdzieś błąkać między wąwozami.
Raz pod noc, gdy nas wicher porządnie wysmagał,
Stanęliśmy wśród wioski, każdy nieba błagał,
Aby mógł jak najrychléj spocząć u ogniska.
Wioska była rozległa, w dole po kamieniach
Potok się rzucał, w górze ruiny zamczyska
Sterczały, jakby upiór, skryty w nocy cieniach.
Dano mi gdzieś kwaterę pod lasem; „u wdowy“,
Jak powiadali ludzie. Moja gospodyni
Powitała mnie w domu pochyleniem głowy,
Lecz smutno, zimno, ot, jak zwykle czyni
Ten, co musi brać gościa pod dach mimo woli...
Czujesz, jak ta gościna oboje was boli.
W domku, zda się — nie było żywéj duszy prawie
Oprócz starej i wnuka; chłopiec ośmiolatek,
Gdym wchodził, smutny siedział u okna na ławie
I patrzał w dal, a oczy miał niby bławatek
I włoski kędzierzawe, a bujne i płowe,
Jakby mu jaki anioł darował swą głowę.
Spojrzał na mnie, zpochmurniał i zsunął się z ławy
Na ziemię, potém — zwykle jak dziecko, ciekawy
Żołnierza, stał i patrzał tak sobie, pomrukując z cicha.
Widziałem, że coś chłopca nęci i odpycha,
Więc kiedyśmy zostali sam na sam w alkowie,
Zbliżyłem się do malca i głaszczę po głowie,
A on mi się z pod ręki wysunął, jak żmija,
I mówi: „Nie, pan taki, co naszych zabija,
„Ja pana niechcę!...“ przytém wzrok mi taki rzucił,
Jakby starą nienawiść miał w piersi dziecięcéj,
I z dumą jasną główkę odemnie odwrócił,
Stanął w progu i nawet nie popatrzał więcéj.
Smutno mi było w duszy; to chłopię naiwne
Swemi słowy zbudziło we mnie czucia dziwne...
Zwiesiłem głowę jakby pod myśli ciężarem
I tak na ławie długom siedział zadumany,
Aż mnie z marzeń kukułka nad starym zegarem
Obudziła, kukając... wtém, słyszę z za ściany
Głos znany. Tak, poznałem... w przyległym alkierzu
Chłopak mówił modlitwę do snu... Po pacierzu
To słowa dodał ciszéj: „Dobry Panie w niebie!
„Polecam téż wszechmocnéj twéj opiece Boskiéj
„Wszystkich, co pod chorągwią wyszli z naszéj wioski,
„Prowadź ich i ochraniaj tych, co wierzą w Ciebie!“
Zadrżałem czegoś... „Amen!“ — szepnęli we dwoje.
„Amen“, ja mimowoli wraz z nimi szepnąłem.
Lecz jakichś strasznych przeczuć opadły mnie roje.
I jakieś widma wspomnień stanęły tuż kołem
Przy mnie... wtém słyszę znowu, jak chłopak za ścianą
Pyta: „Babciu, czy jutro wyjdziemy znów rano —
„Tak, jak codzień na drogę, czekać ojca w lesie?“
— Pójdziemy, głos kobiety odrzekł mu z czułością.
— „A czy ojciec tę piękną chorągiew przyniesie,
„Co wtedy zabrał z sobą?...“ — Przyniesie. — „Z pewnością?...“
Matko!... grom byłby we mnie krwi nie spalił tyle,
Jak to straszne, téj nocy zrobione odkrycie —
Czy mógł mi boleśniejszą los zgotować chwilę
Za to, żem jedno tylko w boju zabrał życie!
Ach, odtąd myśl się ciągle szarpie niespokojna.
Czém téż w obliczu Boga właściwie jest wojna?
Kiedyś, gdy mego życia wszystkie winy zliczą,
Dowiem się... Lecz tam w górach z żałobą sierocą
Płacze matka i nie wie, że ów gość co nocą
Jak szalony z jéj chaty wybiegł tajemniczo,
Ten żołnierz, co z kwatery uciekł, Bóg wie czemu,
Był syna jéj zabójcą, i dziwi się jemu,
Że się tak nagle porwał, jak zbrodzień z pod ściany,
I wybiegł, wyrzutami zlękłéj duszy gnany.
A może w macierzyńskiéj domyślności zgadła,
Kto pod jéj dachem gościł, krwią splamiony syna —
I twarz jéj w łzach skąpana od troski pobladła,
I nie mogąc przebaczyć swéj krzywdy — przeklina!...