Pocieszka nasza, nasze kochanie,
Kiedy raniutko z kurkami wstanie
I śpiewać zacznie, jak małe ptaszę
I główką kręcić, niby skowronek,
To jakby słońca dwa miał ten dzionek,
Jedno na niebie, a drugie nasze.
Kiedy w łóżeczku rączęta złoży:
„Dzień dobry Bozi i Matce Bożéj“,
To taką minkę poważną zrobi
I swój paciorek po słówku ćwierka,
Ale ukradkiem od Bozi zerka,
Kto mu do mleczka sucharek drobi....
Do stołu zawsze na swoim tronie
Królewicz siada w liczniejszém gronie
I faworytów musi mieć blisko:
Kotka, co zwie się „Kizią“, i nianię,
I „Hau-hau“, pierwszy gość na śniadanie,
Brzydkie, jak potwór, lecz dobre psisko!...
Codzień pocieszne wśród takich gości
Bywają głośne sceny zazdrości,
Wtedy malutki królik-despota
Paluszek wznosi z marsem na czole:
„No — no!“... a mleko płynie po stole
I łyżka z kaszką spada na kota.
Straszny epilog po takiéj burzy!...
I pies, i kotek, i on się szczurzy.
Jedno na drugie patrzy z pod ściany —
Brewki zmarszczone, buzia w podkówkę,
Tak się nadąsa, tak schyli główkę,
Taki na cały świat zagniewany!...
Gdy się rozpłacze, to żal się Boże!...
Lecz kiedy za to w dobrym humorze,
Kiedy do figlów przyjdzie ochota —
Cały dom pełny śmiechu srebrnego,
Wdzięczy się światu, a świat do niego
I tak szczebiota, i tak szczebiota!...
Nieraz — osoba ta znakomita —
Siądzie i niby dzienniki czyta:
Bródkę podeprze, czółko zachmurzy,
Usteczka wydmie mój pan dobrodziéj
I po literach paluszkiem wrodzi.
Jak gdyby jaki polityk duży.
Innym znów razem pisze i pisze,
Lub paluszkami bębni w klawisze
I śpiewa przytem piosenki swoje —
A ja się patrzę na niego z boku
Z śmiechem na ustach, a ze łzą w oku
I ot matczyne sny sobie roję.
Dziwne mnie nieraz ogarną smutki:
Mój ty jedyny, mój ty malutki,
Mój ty kwiateczku w żywota wiośnie —
W jaką cię kiedyś los popchnie drogę,
Kwiaty, czy ciernie rzuci pod nogę
I co też z ciebie jeszcze wyrośnie!...
I taką smutną mam wtedy duszę,
Że westchnąć muszę, i płakać muszę,
I tulę dziecko moje żałośnie,
Jakbym się bała o jego losy.
A sercem matki pytam niebiosy:
„Boże, co z niego kiedyś wyrośnie?“
W staroświeckim fotelu staruszeczka drzemie....
Z rąk jéj wypadły druty, kłębek się potoczył,
Książka z okularami upadła na ziemię —
Śpi babcia.... sen ją zwolna niby mgła omroczył.
Na pomarszczonéj twarzy — jak na zwiędłym kwiecie
Promyk słońca jesienną pogodą złocony —
Drży uśmiech, — odblask słonka w marzeń cudnym świecie,
Gdzie przeszłość się wychyla z za wspomnień zasłony.
Śpi babcia.... lat pięćdziesiąt w snach się zapodziało....
Rozkwitły pierwszéj wiosny dawno zwiędłe róże —
Ona.... on.... jak lilijka wystrojona biało....
Wszelki duch!.. przed nią młodzian w ułańskim mundurze...
O, poznają go oczy, bo serce pamięta!...
Ta chwila, jak pierwiosnek wśród wiosennéj runi
Zakwitła w młodych duszach piękna, błoga, święta....
Mówili o miłości.... Nie budźcie babuni!
Ty nieodstępny mój druhu,
Przy sercu noszę cię przecie —
Jak wierny pies na łańcuchu
Włóczysz się ze mną po świecie, —
I szepczesz chude: „Memento!
„Chwila za chwilą mknie, ginie —
„Ta tylko trwa, co zaklętą
„Przez wolę została — w czynie!...“
Mądre twe słowa, mój stary —
A jednak, jednak w podzięce,
Byś moje liczył.... zamiary,
Codzień — za ucho cię kręcę!...
Co tu gadać, — ot bajdurzą,
Że na pokój się zanosi: —
Kwestya wschodnia grozi burzą,
Choć pogodę Bismark głosi.
Wschód, jak dach poszyty słomą,
Jedną iskrą spłonie cały....
To im panie sprawią wały!...
— Lecz kto komu? — Niewiadomo!...
∗ ∗ ∗
Bismark, ho ho!... kręta sztuka,
W Friedrichsruhe nie próżnuje
I nie darmo w palce puka;
Jak pajączek siatkę snuje,
Capnie znowu rzecz łakomą,
„Szach — mat“, znagła wrzaśnie silnie;
Zagiął parol nieomylnie!
— Lecz na kogo? — Niewiadomo!...
∗ ∗ ∗
Gladstone niby robi fiasco
A — hm!... figlarz to nielada,
Tylko tak się skrył pod maską,
Bo udawać mu wypada.
Mądry stary, jak Salomo —
Jeśli tylko się ustoi
To torysom kurtę skroi!...
— A nuż padnie? — Niewiadomo!...
∗ ∗ ∗
Austrya w biedzie.... wielkie rzeczy!
Stara piosnka się nie zmienia,
Steuerzuschlag ją wyleczy
Z krytycznego przesilenia.
Pieniądz — rzeczą jest znikomą!
Spłaci — (projekt już gotowy) —
Stare długi.... kredyt nowy.
— Któż da grosze? — Niewiadomo!...
Francya stoi na wulkanie; —
Ten Gambetta łepak tęgi,
Niechno raz u steru stanie,
Toż to panie wezmą cięgi!...
Plan kampanii już rzekomo
Leoś w biurku ma u siebie:
Wezmą w skórę, jak Bóg w niebie!...
— Kto od kogo? — Niewiadomo!...
∗ ∗ ∗
Zresztą czekać, — tylko czekać!
Stan dziś niezdecydowany —
Zima zwykła wszystko zwlekać,
Za to z wiosną przyjdą zmiany.
Trzeba obejść się oskomą
Zanim przyszłość nas pokrzepi; —
Poczekajcie, będzie lepiéj!...
— Ale kiedy?!... — Niewiadomo!...
Pustelniku, wśród gęstwiny Spędzający smutne dnie,
Zapatrzony w wód głębiny — Zimorodku, żal mi cię
Żal mi ciebie, biedny ptaku, Zadumany stróżu fal,
Ty skrzydlaty mój prostaku, Żal mi ciebie, żal!...
Szuwarami wiatr kołysze — Tyś zasłuchał się w ich szmer,
Ani piosnką przerwiesz ciszę, Ni do wyższych wzlecisz sfer.
W twéj pustelni smutek gości, Tyś ascetą, ptaku mój,
Na posłaniu sypiasz z ości, Czysty ciebie żywi zdrój.
My strzechy pilnujem od wichru i burzy — I krzepim się wiosny nadzieją.
∗ ∗ ∗
Więc lećcie spokojne o gniazda tu wasze — Z powrotem będziemy wam radzi,
Gdy, wiosnę przynosząc, spadniecie w poddasze — A teraz.... niech Pan Bóg prowadzi!
Z ruchów była wiewiórką, a z twarzy aniołkiem,
Dołek miała na buzi, a pieprzyk nad dołkiem,
Kiedy się uśmiechnęła ustami z szkarłatu —
Jéj wdzięków przybywało, a pogody światu.
Gdy szczebiotać zaczęła byle jakie słówko,
Wydawała się ptaszkiem z przechyloną główką —
W oczach miała fijołki, co pachniały wiosną,
Cała była jak z kwiatów, które w Maju rosną....
Bywało, gdy mi rączki zarzuci na szyję —
Z ustek jéj pocałunków słodki nektar piję
I na piersiach mych zwisłą całém ciałem noszę,
W pieszczotach nieustannych znajdując rozkosze.
Kochałem się na zabój w téj mojéj panience!...
Boginką mi się zdała w błękitnéj sukience.
Mówiła mi: „ty“ krótko, zamiast „proszę pana“ —
I z naiwną prostotą szła mi na kolana.
Mówiliśmy o rzeczach prozaicznych bardzo,
Któremi wielcy ludzie pospolicie gardzą —
Dla mnie jednak czar dziwny miała ta rozmowa,
Gdy z jéj ustek najprostsze wychodziły słowa.
Byłbym słuchał i słuchał, gawędząc bez końca,
W najdłuższe dnie od wschodu do zachodu słońca,
I gdyby jéj sen czasem nie był przy mnie zmorzył,
Byłbym z moją panienką do świtu gaworzył....
Z ruchów była wiewiórką, a z twarzy aniołkiem,
Dołek miała na buzi, a pieprzyk nad dołkiem,
Kochałem ją na zabój!... wiernie, jestem szczery —
Miała latek... szesnaście?... ach, nie! — tylko cztery.
— „Tyś taki piękny i dla ludzi miły,
„A ja tą drogą, jak umarła chodzę“...
— „Nie skarż się siostro, — szepnął kwiat — potrzeba „Bogu zostawić jego tajemnicę, „Mnie chciał miéć kwiatem, z ciebie zakonnicę,
„Więc ja dla ziemi, ty — kwitniesz dla nieba!nieba!“
Smutno las marzy.... A w jego głębi
Noc się przed jasnym księżycem kryje....
Mgła, otulając drzewa skostniałe —
Chyłkiem u stóp ich, jak wąż się wije....
∗ ∗ ∗
A wtém z południa na senne drzewa
Wiatr powiał z lekka cieplejszą strugą —
Zadrżał las cały przeczuciem wiosny —
Zadrżał i znowu usnął.... Na długo?...
Teatr był pełny.... Sztukę po raz pierwszy grano
I sztuka padła strasznie — nie z autora winy....
Bohaterem był aktor, z talentu jedyny,
Lecz psuł, jakby z umysłu swą rolę. — Sykano....
Kurtyna spadła wreszcie, a w téj saméj chwili
Na scenę blady, drżący wpadł autor spieniony —
Dyszał gniewem, jak wulkan, a twarz miał Gorgony. Reżyser umknął, inni w kąty się pokryli.
Straszny poeta z miną zjawił się zbójecką
Słuchajcie! — wiersze mówi z przejęciem głębokiém
I zdaje się, że w słowo wlewa duszę całą —
Na paradyzie młodych aż sto serc zadrżało,
A drugie tyle w krzesłach, gdy rzuciła okiem
— Ach skończyła!... Okrzyki rozbrzmiewają wszędzie,
Drą się gardła i ręce puchną od klaskania —
Patrzcie, jak się przymila, jak się wdzięcznie kłania —
Publiczności?... — Nie, temu ot tam, w pierwszym rzędzie.
Szczęśliwy!... wstaje dumny z licem uśmiechniętém
I tryumfu wzrok rzuca po wzburzonéj fali —
On jeden tu wybrany wśród tych, co klaskali....
— Ba!... ona jest aktorką!, a on.... recenzentem.
Wędrowna trupa nową sztukę wystawiała
W szopie, co się świątynią Melpomeny stała;
Małomiejska śmietanka już obsiadła ławy,
A parter po złotówce zajął tłum ciekawy.
Orkiestra z pięciu grajków dudliła siarczystą
Polkę, w któréj się puzon kłócił z klarnecistą....
Od godziny czekano na dzwonek suflera —
Kurtyna nie szła w górę mimo głośne krzyki
I tupania znudzonéj czekaniem publiki....
— „Pierwszy komik — mówiono — jeszcze się ubiera“... Za sceną, na podłodze, w ciasnéj garderobie
Leżał mężczyzna.... kostium błazna miał na sobie,
Łysa peruka zwisłą nakrywała głowę.
Nos przyprawny i lica były karminowe.
Nad nim klęczał z lancetem w drżacéj ręce lekarz
I dyrektor stał blady z miną skłopotaną....
— Cóż?... — Finis, serce pękło. — A pił jeszcze rano!...
Potém ku drzwiom się rzucił: — Franek, czegóż czekasz?
Brać kostyum i na scenę, w sali pełno osób,
Zastąpisz go.... spektaklu odkładać nie sposób. .................
W dziesięć minut zasłona pomknęła do góry,
Klarnet ostatnie takty dudlił uwertury,
Śmiech się rozległ na scenie, a oklaski w sali....
Aktorzy z tajemniczą grozą w kąt zerkali,
Gdzie leżał pod firanką zimny trup ich brata....
W muślinach i atłasie, w złotym szychu cała,
Jak brylantowy motyl po scenie fruwała,
Fałszywe jéj klejnoty dodawały blasku —
Śliczną była, jak anioł na świętym obrazku.
A kiedy sztuczne słońce światłem ją oblało —
Zdawała się być gwiazdą, albo lilją białą.
I jako pani elfów z cudowném obliczem,
Zapominała biedna, że w życiu jest.... niczém,
Że wszechwładna królowa na scenie, w balecie —
Jest tylko córką praczki ubogiéj na świecie
I kiedy zrzuci z siebie strój kąpany w złocie —
Musi wracać w łatanych bucikach po błocie
I z ułudnych ją marzeń rychło głód ocuci,
Gdy do zimnéj izdebki pod strychem powróci....
∗ ∗ ∗
A kiedy zmruży oczy tańcem roziskrzone,
Zły duch pokuszeń przed nią odchyla zasłonę
I zda się jéj, że świat jest teatralną salą,
W któréj się same słońca, jak kinkiety palą —
Pełno lóż dookoła, a jak sala długa,
W każdéj hrabia lub gruby bankier na nią mruga
I wabi, jak Małgosię uśmiechem Mefista.... .................
Dziś uśnie jeszcze głodna, zmęczona i czysta.
Scena ten raz w wspaniałą salę się zmieniła —
Pod marmurowych sklepień pyszne kolumnady
Cisnął się tłum.... od stropu fala świateł biła,
Tetrarcha galilejski siadał do biesiady....
Skinął.... drużyna grajków w dzwonki uderzyła
I do tańca stanęła.... córa Herodyady.
∗ ∗ ∗
Wśród widzów szmer się rozszedł — Kto miał oczu dwoje,
Rzucił je tam na scenę, kędy tanecznica
W wyzywający uśmiech ustroiwszy lica,
Zdała się mówić tłumom: „Patrzcie, oto stoję
„Dumna swych świeżych wdzięków czarem i urodą
„Na wasze pokuszenie, jak rozkosz wcielona!...
„Piękną jestem, jak słońce, jak jutrzenka młoda,
„Podziwiajcie te oczy, ten blask, te ramiona!“...
I tłum podziwiał wszystko w zmysłowym zachwycie,
Z kielicha sztuki sącząc słodkie upojenie....
W plastyczny kształt poezya tchnęła nowe życie,
Tłum dyszał.... Herodyada pląsała po scenie,
Kostym ją zmieniał raczéj w jakąś Frynę grecką,
Odkrywając posągu pół-nagość klasyczną —
Szał tańca roznamiętniał ją: bachantkę-dziecko
I nadawał jéj czaru siłę demoniczną....
∗ ∗ ∗
Przyparta do kulisy w najciemniejszym kątku,
Stała kobieta blada z zaciętemi usty....
Słuchając sztuki, drżała, jak liść, od początku
Aż do ostatniéj sceny szału i rozpusty.
Z pod łuków brwi ściągniętych wzrok padał, jak strzała
Na półnagą tancerkę w pląsach, a w tym wzroku
Boleść, smutek, wstyd jakiś, przygnębienie miała
I dziki często płomień przemknął w suchém oku.
Jak blade widmo smutku stała tam ponura....
Skończono wreszcie sztukę.... Wśród zachwytów krzyku
Powracała na scenę Herodyady córa,
Za grę, taniec i kostium, wzywana bez liku.
Tłum, jak potwór łakomy, i nienasycony,
Chciał ją pożréć oczyma, i oklaskiem wabił....
Dyrektor nie dał więcéj podnosić zasłony
I tém resztkę zapału krzykaczy osłabił.
W kulisie na uboczu przed kobietą bladą
Stała tryumfatorka z twarzą rozpaloną
I pękiem kwiatów chłodząc rozpalone łono,
Pytała: „Jest-żeś dumna swoją Herodyadą?...“
Lecz tamta bólem matki rozpacznie załkała
— „Po com ja cię dziewczyno na scenę oddała!...“
U wejścia za kulisy, po ciemnych podsieniach
Snuł się wyrostek blady.... kaszkiet wypłowiały
Na bakier, kołnierz w górę, ręce miał w kieszeniach;
Było chłodno.... kolana pod biedakiem drżały.
Skrzypnęły drzwi i wyszedł płaszczem otulony
Mężczyzna bohaterskim Koryolanów krokiem....
— Ah, to pan!... szepnął młodzik. Hamlet rzucił okiem
I niecierpliwie wstrząsnął głową i ramiony.
— Czego?... przecież dostałeś za wieczór dwa złote....
Jeszcze mało?... — Aj panie, rubla daćby warto,
Piekielną miałem dzisiaj przez pana robotę —
Ot, bomble są na dłoniach, połę mi oddarto,
Ale téż brawko było w każdéj scenie prawie!
— Nie dam więcéj! — Ej panie.... — Dam.... po benefisie!
I poszedł.... chłopak splunął, zmrużył oczy lisie
I mruknął: — Tfu, i wartoż służyć dzisiaj sławie.
Mówi mama, ojciec, ciotka.
W całym domu jedna plotka Żem kapryśna — to i cóż?...
Kapryśnica jestem sobie —
Może z czasem się przerobię, Jestem, jakam jest — i już.
∗ ∗ ∗
Czasem mi się na śmiech zbierze,
To się śmieję głośno, szczerze, Psocę, broję, że aż strach!...
Potém nagle coś się stanie,
Śmiech się urwie, w nowéj zmianie Milczę, wzdycham, oczy w łzach.
Zkąd to wszystko, czyja wina,
Żem tak dziwna jest dziewczyna — Ani o to pytać śmiem —
Przyjdzie, pójdzie, znów powróci,
Raz weseli, raz zasmuci, Ale czemu? — czy ja wiem!...
∗ ∗ ∗
Czasem piosnka się przyczepi,
Od słowika śpiewam lepiéj.... Lepiéj — nie, lecz głośniéj — tak:
Niechże tylko kto pochwali
Oho, ani tonu dalej — Milknę, jak spłoszony ptak.
∗ ∗ ∗
Wszytko chciałabym na opak,
By się każdy kochał chłopak I w miłosny popadł szał —
Tylko gdy niebaczny powie:
„Kocham“, — klątwa jest w tém słowie, Cały urok jakby zwiał.
Błąka mi się myśl bezbożna:
Gdyby można, co nie można — Tożbym miała radość w tém!
Lecz gdyby znów wolno było,
Pewnieby mnie nie kusiło — Tak i tak źle.... czy ja wiem?!...
∗ ∗ ∗
Czasem to się tak zachmurzę,
Jakbym w sobie niosła burzę Na calutki boży świat —
Lecz za chwilkę w chmurném łonie
Najjaśniejsze słonko płonie — Serce, jak na wiosnę kwiat....
∗ ∗ ∗
I nuciłabym piosenkę,
I pobiegła ręka w rękę Z kimś na kwietny dywan łąk
Szukać szczęścia, bujać mile,
Aby.... rzucić go za chwilę Ach i wyrwać mu się z rąk.
Taki kaprys, żal się Boże —
Ludziom życie zatruć może, Wszystko to jest, wszystko złem....
Kiedy miłość raz uczuję
To się pewno ustatkuję. — Powiadają.... czy ja wiem!...
Murowano dom nowy.... Wysoko u dachu,
Gdzie z przyszłą wiosną miały gnieździć się jaskółki
Dwóch ludzi pracowało — a przy ścianie gmachu
Między niebem a ziemią, deska nakształt półki
Dźwigała ich — i na tém rusztowaniu kruchém
Stali obaj, pracując, razem, w czoła pocie.
Młody był silnym, zdrowym jak dąb, tęgim zuchemzuchem,
Robił za trzech i gwizdał głośno przy robocie,
Starszy milczał i w myślach smutnych zatopiony
Dumał.... Ot, rano wrócił dziś z pogrzebu żony,
A teraz znów przy pracy, choć los dotknął srogo,
I na kęs chleba niéma zarabiać dla kogo....
Ciężkie życie, gdy człeka i dzieci odbiegły,
I żona i dom pusty na tym ludnym świecie —
Nie warte garści piasku, ni złamanéj cegły....
Psi los! ale cóż robić!... żyć potrzeba przecie....
∗ ∗ ∗
Młody gwizdał i kielnią śmigał tak wesoło,
Jakby mu znój strugami nie spływał na czoło.
Wtém.... deska zatrzeszczała pod nogami obu,
Słoje spruchniałe pękły.... chwila, oka mgnienie,
A obaj na dół spadną razem, w przepaść grobu,
Co się pod nimi rozwarł! Śmierci cienie
Mignęły nieszczęśliwym obu przed oczyma.
Deska na pół złamana dwóch już nie utrzyma —
Ratuj Trójco Najświętsza!... Młodszy zrozpaczony
Nagą ścianę pochwycił silnemi ramiony
Jakby szukał ratunku, zanim w przepaść zleci....
Starszy spojrzał na niego, krzyż zrobił na czole
I skacząc z deski, szepnął: — Zostań!... ty masz dzieci!
U góry zawisł człowiek — trup leżał na dole.
Młodych podróżnych śmiało się dwoje, Zbierając fjołki kwitnące.
A szczęścia tyle było w ich śmiechu! — Ona, jak psotny aniołek
Figlarnie piosnkę rzucała echu, Lubemu każdy fijołek.
Mnich patrzał długo w żywe widziadła, Myślą się wymknął za kraty,
Głowa mu ciężéj na piersi spadła.... I jemu rosły gdzieś kwiaty!...
I jemu niegdyś, dawno tak szczerze Serce się śmiało do świata....
Jęknął ponury dzwon na pacierze — W oknie zamknęła się krata.
II.
Rozstawiono placówki, noc zapadła wcześnie,
U ognisk odpoczywa cały obóz we śnie,
A na czatach przy krzyżu u smukłych topoli
Stoi żołnierz i duma o wojackiéj doli.
Jutro słotny dzień wstanie, bo pod chmur zasłoną
Utonął księżyc cały i gwiazdy nie płoną, —
Jedna tylko żołnierza towarzyszka blada
Czasami się do niego z pod chmury wykrada.
Niekiedy wiatr zajęczy i bez echa skona,
Suchy liść zaszeleści, broń szczęknie trącona,
Lub z tajemniczém hasłem przemkną jakieś cienie —
To ront czaty odwiedza.... Głucha noc, milczenie....
Pod krzyżem na placówce żołnierz tęskno marzy,
Zapomniał, że mu czuwać kazano na straży,
Wpatrzył się w dal, gdzie z okien czyjéjś chaty błyska
Pośród nocy wesoły promień u ogniska.
Smutno mu.... Ach, on również tam w dalekiéj stronie
Ma chatę, w któréj także ciepły ogień płonie,
A w chacie żonę młodą, co gdzieś u komina
Płacze sama, kołysząc do snu jego syna....
I narzeka, że wojna jest światu potrzebą,
I o téj saméj porze patrzy może w niebo
I u téj saméj gwiazdy pyta trwożne serce:
Jaki mu los przeznaczył Pan Bóg na żołnierce.
Ej, ty gwiazdo zdradliwa, lepiéj cię nie badać,
Jeżeli masz w odpowiedź z nieba w bezdeń spadać!...
Jutro zagrzmi zwycięztwem ta cisza złowroga,
Kto ciebie smutna wieszczko strącił?... — Palec Boga.
III.
Tam gondola fale muska Księżyc srebrzy po niéj ślady,
W ciszy tylko wiosło pluska, Lub z pod ciemnéj kolumnady
Jakiś szept się ozwie głośniéj,
To namiętniéj, tu żałośniéj I zapada w noc, i tonie....
Echo niesie barkarolę — A w pałacu na balkonie
Dziewczę smutek ma na czole A tęsknotę kryje w łonie —
I w toń ciemną zapatrzona
Zwiędłe kwiaty zrywa z łona I po listku rzuca w fale....
Cicho, ani wiatr szeleśnie.... Po błękitnym wód krysztale
Rozsypane echem pieśnie Wpadły w głuche morza fale.
Chyba dziś on nie przypłynie
Życzyć miłych snowsnów dziewczynie, Chyba darmo dziś go czeka?...
Już przed balkon dobrze znana Nie przybiegnie łódź zdaleka
Najmilszego snów jéj pana.... A tak szybko noc ucieka!...
Za ostatnim kwiatem z łona
W toń łza spadła uroniona, Księżyc stoczył się na morze....
IV.
Słońca kinkietów u saméj powały
Złotawe blaski do okoła siały,
Z zielonych krzewów wychyliwszy głowę,
Zda się — pląsały gracye marmurowe,
A dźwięki walca rozlewając czary,
W wir porywały taneczników pary.
Złączeni z sobą w objęciu, po sali,
Jak dwa tęczowe motyle fruwali —
Lica ich ogniem rozkoszy pałały,
Na ustach szeptem jakieś słowa drżały....
I pierś do piersi zbliżona namiętna
Dwojga serc jedne powtarzała tętna....
∗ ∗ ∗
Widziałem potém, jak pod wpływem czaru
Szeptali z sobą w głębi buduaru....
On do ust cisnął jéj wachlarz, a ona
Skubała listki z kamelii u łona,
Potém z bukietu niechcący, nieśmiało
Wyrwała drobną konwalijkę białą.
∗ ∗ ∗
A potém, zwykły balowy podatek,
Za wachlarz w zamian oddała mu kwiatek —
Lecz kryjąc oczy, dziwnie pomięszana
Odpowiadała: „Nie rozumiem pana!“...
I ząbków perły na koral ust kładła,
Tamując słowa.... i drżała.... i bladła...
I niby w same obojętne słowa
Plotła się cicho tych dwojga rozmowa.
Lecz kiedy hasło znów do tańca dali,
Frunęli razem z westchnieniem do sali;
Ot, jedno więcéj marzenie na świecie —
I konwalijka jedna mniéj w bukiecie!...
∗ ∗ ∗
Wiecznie to samo!... kwiaty wybujałe,
W snach i marzeniach, i konwalje białe,
I te illuzye barwione tęczowo
Więdną najczęściéj w jednę noc balową,
A późniéj tylko ochłodzone skronie
Jakaś wspomnienia woń czasem owionie....
...Nie, matko, ty się nie ciesz tą syna zasługą!
Ten krzyż na piersiach cięży, choć jest męztwa znakiem,
Weź go, matko, weź — proszę... i schowaj na długo!
Ja go nosić nie będę. Przed samym atakiem
Marzyłem tylko o tém, by na krzyż zarobić
I zyskać sobie sławę w bohaterskim czynie —
I młodą pierś odznaką męztwa przyozdobić.
Dziś — on mi się spuścizną zdaje po Kainie...
O matko moja, czemuż tak wąziutka miedza
Dzieli szczęście od troski i czemu wyprzedza
Radość — łzy gorzkie nieraz, co bez naszéj winy
Gaszą nam często w życiu dzień szczęścia jedyny!
Dziwnie się w pasmie życia wiążą nitki długie —
Jasne i ciemne razem... a jedne i drugie
Z ręki Boga się snują; toż snać, on wié o tém,
Dlaczego czarną przędzę mięsza współ ze złotem!
Ot, widzisz, matko, ze mną to rzecz tak się miała:
Było to w dniu ostatnim już naszego boju,
Właśnie co grać zaczęły piorunami działa,
Świt budząc, bo noc jakoś przeszła nam w spokoju,
Lecz skoro blask jutrzenki rozlał się po łące —
Huknęło paszcz armatnich ku wschodowi tysiąc,
Jakby chciały odstraszyć nadchodzące słońce.
Dym i mgła się szarpały... Można było przysiądz,
Że nad ziemią, co ludzką krwią się oblewała,
Piekielnych mar i duchów druga walka wrzała.
Mieliśmy zdobyć szańce. Ja z moim plutonem
Stałem na samym flanku; mój kapitan stary
Klął i spoglądał czegoś okiem zasmuconém,
Jakby przeczuwał w duszy swoje przyszłe losy —
A wpatrując się w szańców dalekich pas szary,
Powtarzał nam raz po raz: „Trzymać się młokosy!“
Wreszcie trąbka zagrała, krótkie dając hasło,
„Do ataku!“... „Marsz!“... „Hurra!“ tysiąc głosów wrzasło.
I... matko, na to słów mych nie starczą okruchy,
By te chwilę opisać straszną i złowrogą!
Ci, co na szańcach stali, tęgie zuchy,
Bronili się zajadle. Już... już jedną nogą
Byliśmy na okopach, dla skończenia dzieła
Brakło chwili, lecz w niéj się noga powinęła.
Odparli nas... Idziemy po raz drugi wałem!
Krzyk, wrzask, jakby się piekło rwało na wierzch ziemi —
A przecież, gdym się spinał na szańce z innemi,
Zdało mi się, że własne swe serce słyszałem... Udało się tym razem. Zwycięztwem pijany
Żołnierz chciałby wytaczać krwi czerwonéj strugi!
Wpadliśmy na okopy, jak wściekłe szatany —
I zaczął się bój krwawy, rozpaczliwy, długi...
Wtedy to syn twój matko, w wojennym zapale
Zdobył sztandar, zwycięztwa przeważając szalę.
Pamiętam, jakby wczora najdaléj to było...
Dwóch nas tak oko w oko, pierś o pierś walczyło:
On, chorąży... młodzieniec w moim wieku prawie,
Z twarzą piękną, choć w oczach miał rozpacz i trwogę —
O, téj twarzy, tych oczu we śnie, ni na jawie,
Wpatrzonych we mnie strasznie zapomniéć nie mogę,
Bo mi wszędzie, jak krwawe ogniki migocą!..
Chciałem mu sztandar jego odebrać przemocą.
Nie puścił: wiedział dobrze co za klejnot trzyma;
Aż kiedym mu bagnetem całą pierś otworzył,
Rzucił mi jakby wyrzut smutnemi oczyma —
Padł, lecz drzewca nie puścił, na nim się położył
I na nim skonał z jękiem... Serce krwią broczyło.
Musiałem sztandar z ręki trupa wyrwać siłą!
— „Zwycięztwo!...“ buchnął nagle okrzyk z naszéj strony.
Nie widziałem nic, nigdzie; szałem upojony
Podniosłem moję zdobycz; w oczach było ciemno,
Więc pędziłem na oślep... Sztandar postrzępiony
Od kul i w boju zdarty szeleścił nademną,
Jakby ożył i w sępa zamienił się nagle
I ogromne swe skrzydła roztoczył, jak żagle,
Co się nad moją głową tłukły rozpaczliwie,
By się wyrwać z niewoli... Dziś — ja się sam dziwię,
Jakim cudem przez walki straszliwą kurzawę,
Wśród trupów, kul i zgiełku, dostałem się cało
Do wodza; ręce miałem poranione, krwawe,
Lecz na czole mém dumne zwycięztwo jaśniało!
Po dniu spieki, wieczorne rozlały się chłody.
W małéj garstce — z plutonu, szliśmy do apelu,
Brakło nam kapitana, jak i innych wielu,
Ja — dostałem te szlify i krzyż dla nagrody.
Tak skończyła się wojna. — „Czas wracać do domu,
„Hydra buntu zdławiona, — mówił wódz naczelny —
„Pokój znów ustalony, chyba pokryjomu
„Zechcą wichrzéć, to wtedy drugi taki dzielny,
„Jak dzisiaj, szturm przypuścim i wytniem do nogi —
„No, a teraz marsz chłopcy, do drogi, do drogi!...“
I zdarzyło się jakoś, że przez kraj ponury
Wracaliśmy zwycięzko w pierwszych dniach jesieni;
Zdawało się, że wszystkie pola, łąki, góry,
Posmutniały i szatę zrzuciły z zieleni,
I ogólnéj radości jakoś nie dzieliły,
Lecz przywdziały jesienny, wdowi strój żałoby...
Po nocach z wiatrem smutne jakieś głosy wyły,
Gór podnóża, jak wielkie wznosiły się groby!
Chociaż żołnierz, nie mogłem oprzéć się tęsknocie,
Co mi się tu, pod serce ciągle podkradała —
Bóg wie czemu!... dniem, nocą, po deszczu i słocie
Armia nasza do domu zwolna powracała.
Ja, z kompanią bocznemi wysłany drogami,
Musiałem się gdzieś błąkać między wąwozami.
Raz pod noc, gdy nas wicher porządnie wysmagał,
Stanęliśmy wśród wioski, każdy nieba błagał,
Aby mógł jak najrychléj spocząć u ogniska.
Wioska była rozległa, w dole po kamieniach
Potok się rzucał, w górze ruiny zamczyska
Sterczały, jakby upiór, skryty w nocy cieniach.
Dano mi gdzieś kwaterę pod lasem; „u wdowy“,
Jak powiadali ludzie. Moja gospodyni
Powitała mnie w domu pochyleniem głowy,
Lecz smutno, zimno, ot, jak zwykle czyni
Ten, co musi brać gościa pod dach mimo woli...
Czujesz, jak ta gościna oboje was boli.
W domku, zda się — nie było żywéj duszy prawie
Oprócz starej i wnuka; chłopiec ośmiolatek,
Gdym wchodził, smutny siedział u okna na ławie
I patrzał w dal, a oczy miał niby bławatek
I włoski kędzierzawe, a bujne i płowe,
Jakby mu jaki anioł darował swą głowę.
Spojrzał na mnie, zpochmurniał i zsunął się z ławy
Na ziemię, potém — zwykle jak dziecko, ciekawy
Żołnierza, stał i patrzał tak sobie, pomrukując z cicha.
Widziałem, że coś chłopca nęci i odpycha,
Więc kiedyśmy zostali sam na sam w alkowie,
Zbliżyłem się do malca i głaszczę po głowie,
A on mi się z pod ręki wysunął, jak żmija,
I mówi: „Nie, pan taki, co naszych zabija,
„Ja pana niechcę!...“ przytém wzrok mi taki rzucił,
Jakby starą nienawiść miał w piersi dziecięcéj,
I z dumą jasną główkę odemnie odwrócił,
Stanął w progu i nawet nie popatrzał więcéj.
Smutno mi było w duszy; to chłopię naiwne
Swemi słowy zbudziło we mnie czucia dziwne...
Zwiesiłem głowę jakby pod myśli ciężarem
I tak na ławie długom siedział zadumany,
Aż mnie z marzeń kukułka nad starym zegarem
Obudziła, kukając... wtém, słyszę z za ściany
Głos znany. Tak, poznałem... w przyległym alkierzu
Chłopak mówił modlitwę do snu... Po pacierzu
To słowa dodał ciszéj: „Dobry Panie w niebie!
„Polecam téż wszechmocnéj twéj opiece Boskiéj
„Wszystkich, co pod chorągwią wyszli z naszéj wioski,
„Prowadź ich i ochraniaj tych, co wierzą w Ciebie!“
Zadrżałem czegoś... „Amen!“ — szepnęli we dwoje.
„Amen“, ja mimowoli wraz z nimi szepnąłem.
Lecz jakichś strasznych przeczuć opadły mnie roje.
I jakieś widma wspomnień stanęły tuż kołem
Przy mnie... wtém słyszę znowu, jak chłopak za ścianą
Pyta: „Babciu, czy jutro wyjdziemy znów rano —
„Tak, jak codzień na drogę, czekać ojca w lesie?“
— Pójdziemy, głos kobiety odrzekł mu z czułością.
— „A czy ojciec tę piękną chorągiew przyniesie,
„Co wtedy zabrał z sobą?...“ — Przyniesie. — „Z pewnością?...“
Matko!... grom byłby we mnie krwi nie spalił tyle,
Jak to straszne, téj nocy zrobione odkrycie —
Czy mógł mi boleśniejszą los zgotować chwilę
Za to, żem jedno tylko w boju zabrał życie!
Ach, odtąd myśl się ciągle szarpie niespokojna.
Czém téż w obliczu Boga właściwie jest wojna?
Kiedyś, gdy mego życia wszystkie winy zliczą,
Dowiem się... Lecz tam w górach z żałobą sierocą
Płacze matka i nie wie, że ów gość co nocą
Jak szalony z jéj chaty wybiegł tajemniczo,
Ten żołnierz, co z kwatery uciekł, Bóg wie czemu,
Był syna jéj zabójcą, i dziwi się jemu,
Że się tak nagle porwał, jak zbrodzień z pod ściany,
I wybiegł, wyrzutami zlękłéj duszy gnany.
A może w macierzyńskiéj domyślności zgadła,
Kto pod jéj dachem gościł, krwią splamiony syna —
I twarz jéj w łzach skąpana od troski pobladła,
I nie mogąc przebaczyć swéj krzywdy — przeklina!...
Niechże Pan Bóg już sądzi, jak chce!.. ludzie skarzą,
Krew za krew, tak... za córkę stracą matkę biedną,
Tak trzeba... już jak ścięta szłam tutaj pod strażą...
Zdejmą głowę, czy w lochy wrzucą — wszystko jedno.
Stało się, co musiało. Gdyby mnie tak była
Moja matka siekierą głowę rozwaliła,
Kiedym do niéj wróciła pierwszy raz zhańbiona,
I to dziecko, tę żmiję przyniosła u łona,
Gdyby była zadała trutki mnie i jemu,
Byłby odrazu koniec niedoli i złemu: —
A tak wszystko musiało paść na ręce moje,
Więc padło i dziś we krwi, ot — zbrodniarka stoję,
I kończę życie nędzne, jakem je zaczęła. Kogo winić i kogo potępiać? — co mi tam!
Nie pora rozumować po spełnieniu dzieła.
Kto był z nas najwinniejszy — Bóg wié, ja nie pytam;
W grobie się pogodzimy. Biedna matka prochem
Dziś już w mogile swojéj; lepiéj, że umarła,
Niżby miała zanosić się płaczem i szlochem;
Resztę-by siwych włosów z głowy swéj wydarła,
Jak wówczas, kiedy córki swéj hańbę spostrzegła....
Jęknęła... pięść podniosła ku niebu i legła
Jak pień podcięty toporem, jak kłoda...
To i lepiéj. Ja byłam wówczas jeszcze młoda
I głupia, a po głowie snuły się dziewczęcéj
Mrzonki.... twarz gładką miałam na mą biédę —
Oj, ta gładka twarz dziewcząt zgubiła najwięcéj
I czyste młode dusze wtrąciła w ohydę. Ha, no cóż?... przyszedł, szeptał, śpiewał, bałamucił,
Przysięgał miłość wieczną, uwiódł i porzucił....
Zawsze to samo, zawsze, kiedy djabeł stręczy,
A serce dopomaga... na nitce pajęczéj
Zaprowadzi dziewczynę aż na brzeg otchłani.
Kochałam, raz jedyny — Bogu przysięgać mogę
I ta miłość mię właśnie zwiodła na złą drogę,
I siebie, matkę, życie poświęciłam dla niéj,
A za to wzięłam hańbę w zamian dla pokuty,
I łzy, sieroctwo, i wstyd, i wyrzuty,
Które mi gryzły serce, jak robaki ciało:
Upadłam, a los kopał, i lata to trwało!...
Świat palcami wytykał, wyrzekli się swoi,
On, jak inni... lecz co tam! przed Bogiem już stoi,
Niech się Bogu wykręca i z winy tłómaczy —
Magdalenie przebaczył Pan — jemu przebaczy.
Zostałam sama z dzieckiem... Prawda, płacić chcieli,
Dla dziecka nawet przyszłość zabezpieczyć mieli;
Ale mi je kazali niby szczenię rzucić,
I pójść sobie w świat saméj, gdzie oczy poniosą,
Wyjechać z miasta, z kraju i nie wrócić,
Jeżeli nie chcę chodzić i głodno, i boso... Wolałam to... ja matka, to psie prawo moje
Być przy dziecku, przy mojéj hańbie, czy też chlubie,
Wszystko jedno, — ja matka, przy tém prawie stoję!... Próbowali przymusić — ulegli po próbie,
I sami odstąpili; — rzuciłam im w oczy
Jałmużnę, tak — bom ja się sprzedawać nie chciała,
Jak ta wyrodna!... O! serce krwią broczy....
Upadłam — prawda, Boże, alem ja kochała!... Co tam, złe zawsze złem i czeka kary,
Przyszła, przyszła, a lata ciągnęła się całe...
Zwiędło, wyschło, pożółkło moje liczko białe:
Młoda jeszcze, a byłam podobna do mary,
Co się po bożym świecie wśród ludzi kołacze
I ugina pod klątwą, a nawet nie płacze,
Bo Bóg łzy zabrał dla większéj pokuty.
Zacięłam usta, gryząc ten żywot zatruty,
I jedną tylko myślą krzepiłam się jeszcze:
Że ja to moje dziecko wyniańczę, wypieszczę.
Wychucham i wychowam z duszą kryształową,
I że w niém się oczyszczę, odrodzę na nowo.
Więc strzegłam, pilnowałam jako oka w głowie...
Oj, na dużo się zdało! Bóg dał krasę, zdrowie:
Jak jabłuszko dziewczyna dojrzała, jak kwiatek,
Świeża — mogła być chlubą najuczciwszych matek,
Ale djabeł na zdobycz czyhał, bo to jego. Zatrute soki widać — są w owocach złego!
Nie pomogły starania, trudy i opieka —
Złe zawsze złem i kary zasłużonéj czeka. Wyrosła mi, jak drzewko, wysmukła i wiotka,
Oczy czarne, jak tarki, usta, jak maliny,
A łasić się umiała układnie, jak kotka,
Choć serce było zimne, jak stal... u dziewczyny —
To najgorsze. Płakałam, modliłam się Bogu,
Żeby mi ją odmienił, przy kościelnym progu
Kolanami wytłukłam dół... na nic się zdało!
Czart musiał wziąć na końcu, co mu przypadało. Myślałam, że się znajdzie jaki człek uczciwy,
Choćby z prostego stanu, zakocha, pokłoni
I weźmie ją i będzie przy pracy szczęśliwy.
Gdzie tam!... co który lepszy przybliży się do niéj,
Ta z góry, lub przez ramię patrzy, fochy stroi! —
Nieraz mówię: „Dziewczyno, co się tobie roi!
„Gładką buzią nie zwabisz grafa, ani księcia. —
„Dla mnie, to i rzemieślnik za dobry na zięcia!...“ Ale ona przed lustrem mizdrzy się, bywało,
I milczy zachmurzona, albo tak odpowie,
Że mi dreszcz wstrząśnie całe zimne ciało,
A rozpalone węgle uczuwam na głowie.
Więc przekładam i proszę, i błagam, i łaję,
Trzymam, jak na uwięzi, do księdza prowadzę —
Nareszcie wstyd rzuciwszy, z siebie przykład daję —
Nic i nic... już jak siostra, nie jak matka radzę,
Nic nie pomogła moja prośba, ani rada:
Na wszystko „mam swój rozum“ — hardo odpowiada;
A mnie rozpacz porywa, bo widzę i czuje,
Jak mi się z rąk wysuwa cała ma nadzieja:
Ten mój klejnot, którego lat tyle pilnuję —
Zgubić trzeba!... A jeszcze to miasto, jak knieja
Dla dziéwcząt; jak na sarny ciągnie się obława. Przyplątał się do niéj... chudy jak żyrafa,
Jakiś hrabicz.... do domu podchodzi i stawa, —
Wieczorami pod oknem widzę pana grafa;
Serce mi drży, — wiem, czuję, na co się zanosi.
Przejęłam bileciki, cukierki, bukiety..
Myślę, niechajby sam wszedł, miotła go wyprosi —
Ale lis sprytny, dobrze szczwany bybył niestety!
Raz w gorączce zbolała i troską znękana,
Ja matka, padłam przed nią, ot tak — na kolana
I błagam ją: „Dziewczyno miéj litość nad sobą,
„Nie idź na oślep, nie leć w przepaść ciemną —
„Dwadzieścia lat się wiłam pod moją żałobą,
„Słuchaj — mówię — źle będzie i z tobą i ze mną!
„Nie igraj z pokuszeniem, słuchaj!...“ Żal się, Boże!
Wzruszyła ramionami, jak zwykle.... ot żmija.
Prędzéj ja cię do trumny, dziewczyno — ułożę!...
I położyłam w końcu, bo rozpacz zabija
A we mnie cała dusza spłonęła téj nocy,
Gdy.... W piersiach mi zapiera, mówić nie mam mocy,
Ale powiem, jak było — powiem, nie zataję.
Był czwartek — święto.... wyszła pokryjomu....
Godzina, dwie, zmierzch zapadł, a jéj niéma w domu;
Chodzę, wyglądam oknem, we drzwiach staję....
Jakiś bies mnie opętał.... Dobrze się ściemniło,
Już noc... w ulicach zcichło... jéj jeszcze nie było.
Zarzuciłam na głowę chustkę i stanęłam w sieni....
Czekam... Może nic — myślę gdzieś ją zatrzymali —
„Wróci... głupstwo!“ — lecz w głowie mam piekło płomienne.
Wreszcie — słucham... turkot dał się szłyszéć w dali,
A mnie czegoś po sercu przeszło, jakby kołem...
Bliżéj... bliżéj wychylam głowę z kamienicy,
Patrzę... włosy mi dęba stanęły nad czołem....
Tam kareta stanęła na rogu ulicy,
A z karety ktoś wypadł jak kraska spłoszona,
I biegł ku bramie... Poznałam, to ona!
Tchu mi brakło, krew młotem uderzyła w skronie,
Chwilę tylko.... Przy kłodzie u wejścia z podwórza
Błysnęło coś... siekiera! nie wiem czyja? stróża,
Czy djabła, co ją matce szalonéj pokazał —
Tego, który mi córkę pierwéj hańbą zmazał.
Biegła... woalkę odgiął wiatr przy kapeluszu,
Weszła w bramę... spojrzałam, światło na nią padło...
Zatrzymała się chwilę i rękę do uszu
Podniosła... serce moje jéj hańbę odgadło:
W uszach zaświécił brylant... za cześć jéj zapłata!...
Pamiętam... kólczyk z ucha wydarłam jak wściekła: —
Trysnęła krew.... Ach czemuż wówczas nie uciekła,
Czemuż dała się matce swéj zamienić w kata!
„Nędznico!...“ głos mi w krtani uwiązł, tak mi spłacasz
„Moję miłość i pracę! mów, mów — skąd powracasz?...
„Stamtąd... gdzieś się sprzedała? w piekło idź zhańbioną!“ Kto mi podał siekierę do rąk, kto ją rzucił
Na głowę mego dziecka — Bóg jeden wié pono,
Ja omdlałam... Gdzie, kiedy i kto mnie ocucił —
Nie wiem, ale do niego mam żal — nie do Boga....