Książka z obrazkami bez obrazków/Szesnasty wieczór
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Książka z obrazkami bez obrazków |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1932 |
Miejsce wyd. | Lwów — Złoczów |
Tłumacz | Jadwiga Przybyszewska |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
„Znam pewnego poliszynela,“ mówił księżyc, „publiczność jak tylko go ujrzy, wykrzykuje radośnie; każde jego poruszenie jest komiczne i budzi szalone wybuchy śmiechu a przecież on o to wcale się nie stara, to dar, jaki od urodzenia posiadł. Jeszcze, kiedy był małym i z innymi chłopakami dokazywał, był już poliszynelem, natura go nim stworzyła, dając mu jeden garb na plecach, drugi na piersiach. Umysł jego natomiast, dusza, tak, te miał bogato wyposażone, nikt nie posiadał takiej głębi uczucia, większego napięcia ducha, jak on. Teatr był jego ideałem. Gdyby był smukłym i rosłym, na każdej scenie byłby bohaterem; bohaterskie porywy i podniosłe uczucia wypełniały jego duszę, a jednak musiał być poliszynelem. Nawet ból jego i melancholia powiększały tylko komiczną suchość jego ostro zarysowanej twarzy i budziły śmiech licznej publiczności, która oklaskiwała swego ulubieńca. Ładniutka Kolumbina była dla niego dobrą i życzliwą, ale wolała za męża Arlekina; byłoby to rzeczywiście za śmieszne, gdyby się „la beauté et la bête“ pobrały. Jeśli poliszynel był zupełnie przygnębiony, ona jedyna umiała u niego uśmiech, a nawet wesoły śmiech wywołać; najpierw była zgnębiona, jak on, potem nieco spokojniejsza, wreszcie pełna żartów. „Wiem, wiem dobrze, co ci jest,“ mówiła, „tak, tak, to miłość.“ Wtedy musiał się śmiać. „Ja i miłość!“ wołał, „toby był świetny kawał, a jakby to publiczność oklaskiwała!“ Ale ona upierała się przy swojem: „To jednak miłość!“ i z komicznym patosem dorzucała: „Mnie kochasz!“ Tak, można się zabawiać takimi żartami, gdy się wie, że o miłości mowy być nie może, i poliszynel ze śmiechu podskakiwał wysoko w górę, i smutek mijał. A jednak mówiła ona prawdę, kochał ją, kochał ją tak gorąco, jak wszystko, co podniosłe i piękne w swej sztuce kochał. W dzień jej wesela popisywał się najśmieszniejszymi kawałkami, w nocy jednak płakał; gdyby go publiczność widziała z tą wykrzywioną twarzą, jakżeby go oklaskiwała. W tych dniach Kolumbina umarła; w dzień pogrzebu zwolniono Arlekina od występu, wszak był w smutku nieutulonym wdowcem. Dyrektor musiał coś porządnie wesołego dać, aby publiczność nie odczuła zanadto braku ładnej Kolumbiny i zgrabnego Arlekina; więc poliszynel musiał być podwójnie wesołym; skakał i tańczył z rozpaczą w sercu, i klaskano i cieszono się: „brawo! brawissimo!“ wywoływano poliszynela; o, był on nieoceniony! Wczoraj zaś w nocy po przedstawieniu podążył mały potwór sam za miasto, na samotny cmentarz. Wieniec z świeżych kwiatów zwiędły już leżał na grobie Kolumbiny; tam usiadł; był to obraz odmalowania godny; policzek wsparty na dłoni, oczy ku mnie zwrócone, jakby się w posąg zamienił; poliszynel na grobie, oryginalne i komiczne. Gdyby publiczność swego ulubieńca tak ujrzała, jakżeby go oklaskiwała: „brawo, poliszynelu, brawo, brawissimo!“