Księga Monelli/II/Samolubna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcel Schwob
Tytuł Księga Monelli
Wydawca Księgarnia Polska B. Połoniecki
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Bronisława Ostrowska
Tytuł orygin. Le Livre de Monelle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SAMOLUBNA.

Przez nizki parkan otaczający szary dom szkolny na szczycie nadbrzeżnej skały, wyciągnęła się rączka dziecinna z zawiniątkiem związanem różową wstążeczką.
— Weź najpierw to, odezwał się głosik dziewczynki. Uważaj, to się tłucze. Później mi pomożesz.
Drobny deszcz padał miarowo w szczeliny skalne, w głęboką przystań i siekł wodne wiry pod skałami. Chłopak w ubraniu majtka, zaglądający przez szpary do ogrodu, podsunął się i powiedział szeptem:
— Przechodźże raz, spiesz się!
Dziewczynka krzyknęła.
— Nie, nie, nie! nie mogę. Trzeba schować ten papier; chcę zabrać moje rzeczy. O, samolub, samolub! Przecie widzisz dobrze, że już cała przemokłam przez ciebie.
Chłopak zwrócił głowę i wziął zawiniątko. Zmoczony papier pękł mu pod ręką i posypały się w błoto ścinki żółtego i brunatnego jedwabiu w kwiaty, skrawki aksamitu, batystowe maleńkie majtki lalczyne, próżne złote serduszko z zawiaskiem i nowa szpulka czerwonych nici. Dziewczynka wdrapała się na płot. Pokłuła sobie ręce o twarde sztachety i wargi jej się zatrzęsły:
— Masz, widzisz teraz, rzekła. Byłeś bardzo uparty, zepsuły się wszystkie moje rzeczy.
Nosek jej się wyciągnął, brwi namarszczyły, odęła usta i zaczęła płakać.
— Zostaw mnie, zostaw! Już ciebie nie chcę! Idź sobie! Przez ciebie płaczę. Lepiej wrócę z panią.
Potem smutna pozbierała swoje rzeczy.
— Moja śliczna szpulka zginęła. A tak chciałam wyhaftować suknię dla Lili.
Z niemiłosiernie rozdziawionej kieszeni krótkiej spódniczki widać było małą porcelanową główkę z niezwykłą blond czupryną.
— Chodź, szepnął chłopak. — Z pewnością już twoja pani cię szuka.
Pozwoliła mu się uprowadzić obcierając wciąż oczy dłonią poplamioną atramentem.
— A cóż się znów stało dzisiaj? — pytał. — Wczoraj już nie chciałaś.
— Wybiła mnie szczotką od kurzu, powiedziała dziewczyna zaciskając wargi, a potem zamknęła w schowku na węgle razem z pająkami i robakami. Jak wrócę, włożę szczotkę do jej łóżka, podpalę jej dom węglem, a ją zabiję własnymi jej nożyczkami. Tak. Ściągnęła usta. Oh, zaprowadź mnie daleko, żebym jej już nie zobaczyła. Boję się jej ostrego nosa i okularów. Ale się dobrze zemściłam przed odejściem. Wyobraź sobie, ona ma portrety swoich rodziców w aksamitnych ramkach na kominku. Starzy. Nie tak, jak moja mama. Ale ty nie możesz wiedzieć. Pomazałam je solą szczawikową. Będą straszni. To się dobrze stało. Mógłbyś mi odpowiedzieć przynajmniej.
Chłopak podniósł oczy na morze. Było ciemne i zamglone. Opona z deszczu przesłaniała całą zatokę. Nie widać było raf ani ostrzegających znaków. Chwilami wilgotny całun utkany z lecących kropel rozdzierał się na pękach czarnych porostów.
— Nie można będzie jechać tej nocy — powiedział chłopak. — Trzeba pójść do budki celnika, gdzie jest siano.
— Nie chcę, tam brudno! krzyknęła dziewczynka.
Bądź co bądź, powiedział chłopak. Czy chcesz zobaczyć twoją panią?
— Samolub! zawołała dziewczynka, wybuchając płaczem. Nie wiedziałam, że jesteś taki. O gdybym wiedziała. Mój Boże. Ale ja ciebie nie znałam!
— Możesz przecie nie jechać. A któżto mnie wołał wtedy rano, kiedy przechodziłem drogą.
— Ja? Oh kłamca! Nie poszłabym nigdy, gdybyś mi nie powiedział. Bałam się ciebie. Chcę wrócić, nie chcę spać w sianie. Chcę swego łóżka!
— Jesteś przecie wolna, rzekł chłopak.
Szła dalej wzruszając ramionami. Po chwili:
— Jeżeli idę, powiedziała, to dlatego tylko, żem przemokła, z pewnością.
Budka celna otwierała się na pochyły brzeg, a słoma jej dachu spokojnie ociekała wodą. Popchnęli deskę u wejścia; w głębi był rodzaj alkierza, zrobionego z pokryw od pak i pełnego siana.
Dziewczynka usiadła. Chłopiec otulił jej nogi suchą trawą.
— To kłuje, powiedziała.
— To rozgrzewa, odparł chłopiec.
Usiadł koło drzwi wyczekując. Od wilgotnego chłodu drżał na całem ciele.
— Czy ci aby nie zimno? — spytała dziewczynka. — Potem się rozchorujesz i co się ze mną stanie?
Chłopak potrząsnął głową. Siedzieli w milczeniu. Mimo zachmurzonego nieba czuć było zmrok.
— Chce mi się jeść, odezwała się dziewczynka. Dziś u pani jest pieczona gęś z kasztanami. Oh, ty o niczem nie pomyślałeś! Ja przynajmniej przyniosłam pierożki z mięsem. Masz.
Wyciągnęła rękę. Palce jej lgnęły w zimnej masie.
— Pójdę poszukać krabów — powiedział chłopiec. — Są przy Czarnych Skałach. Wezmę łódź celną z dołu.
— Będę się bała sama.
— Nie chcesz jeść?
— Nie odpowiedziała.
Chłopiec otrząsnął źdźbła słomy poprzyczepiane do bluzy i wysunął się na dwór. Usłyszała odgłos jego kroków połknięty błotem.

Potem była wichura i wielka rytmiczna cisza ulewy. Mrok stał się posępniejszym i głębszym. Godzina obiadowa u pani minęła. Godzina snu minęła. Tam pod wiszącemi oliwnemi lampami wszystko spało na biało zaścielonych łóżkach. Kilka mew krzyknęło na burzę. Wiatr zakręcił się i fale poczęły huczeć w głębiach jam skalnych. W oczekiwaniu obiadu dziewczynka zasnęła, potem obudziła się. Jej chłopak musiał się tam bawić krabami. Co za samolub! Wiedziała, że statki trzymają się zawsze na wodzie. Toną ci ludzie, którzy nie mają łodzi.
— Dobrze mu tak! niech zobaczy, że ja śpię, pomyślała. Nie odpowiem mu ani słowa: będę udawać. Tak będzie też dobrze.
W połowie nocy poczuła na sobie blask latarni. Jakiś człowiek w płaszczu pod spiczastym kapturem odnalazł ją właśnie skuloną jak mysz. Miał twarz połyskującą od wody i światła.
— Gdzie łódź? — zapytał.
A ona krzyknęła:
— Ach! byłam pewna! Nie znalazł dla mnie krabów i zatracił łódź!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marcel Schwob i tłumacza: Bronisława Ostrowska.